Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

li my naczelnikowi w urzędzie pokazać te dziwo z sarnami na oczy. Ot... ot... ot... i pojechał on na trakt z naszym jadwokatem. A my postroili się jak wprzód, i zwabili nasz regiment. Podeszli hurtem do traktu, miesiąc świecił tak samo, tylko już drugi; całe cztery niedziele z nami się prowadzali. Idziemy, a sołdat, bo i jego naczelnik wziął na świadka jak nas zobaczył tak w krzyk „te same!... te same byli! Dopieroż naczelnik z jadwokatem w śmiech, plaszczą w ręce i dalej nas oglądać a dziwować się. Patrzą, zamiast baszłyków, sterczą sarnie uszy, a karabinów nie ma, tylko rogi jelenie. Ot... ot... ot... i śmiech, ot i ludzkie bajdy.
— Dziadusiu a sarny stały, nie bały się? pytał Józek.
— Wiadoomo baały niebożęta, w mig się rozbiegły, ale co naczelnik zobaczył to zobaczył. Uśmieli się z jadwokatem, nacieszyli aż miło, a jak ja im pokazał ordery z wojny to, już naczelnika całkiem zjednał. Dał mi pięć rubli w rękę, niby za te ciąganie po turmie, a jadwokat dał drugie pięć i tak nam powiedział: — „wy tu jak książęta jesteście: Naczelnik tylko kręcił głową i mówił — „kniazia, kniazia“! Ot... ot... ot... i zwolnili nas, ale po wsiach nie chcieli wierzyć że to byli my. Jak przedtem nas nazywali zbójami tak potem już kniaziami,