Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niechby już sobie poszedł! Niechby mi dał spokój!...
Słyszała jego kroki poza sobą. Widocznie chodził po pokoju. Myślała, że przecież pójdzie sobie natychmiast.
Czegóż chciał jeszcze?
Nagle zatrzymał się. Chrypiącym głosem odezwał się:
— Reno... pani!...
Odwróciła się z niechęcią. Nienawiść zaczęła przemieniać się w niej w rodzaj znudzenia i jakby pogardy.
Pytająco patrzyła, unikając wszakże jego twarzy.
— Dlaczego to zrobiłaś?
Chciała mu odpowiedzieć, że dlatego, aby zdecydował się wreszcie przyjąć ofiarę jej ciała, lecz wzrok jej ześlizgnął się na jego twarz i ogarnął go całego.
Wydał się jej marny, nędzny, żaden...
Erotyczny urok spadł — żadnego innego nie było!
— Dlaczego to uczyniłam? — podjęła powoli — to już rzecz moja.
Starał się pochwycić ją za rękę.
— Posłuchaj! — wyrzekł gorączkowo — muszę wiedzieć rzecz jedną, skoro mi na nią szczerze odpowiesz, gotów ci jestem przebaczyć.
Jak szalona rzuciła się w swem wnętrzu, słysząc te słowa.
— Przebaczyć? On? Jej? To nadto! Skąd prawo? Ona zaś musiałaby mu wybaczyć wszystkie kochanki, wszystkie Weychertowe, wszystkie spazmy zwierzęce, targające nim od lat tylu.
On, zaślepiony w pragnieniu tej kobiety, która mu się zaczynała objawiać temperamentowo z nieznanej strony, zbliżył się ku niej tak, że ustami prawie dotykał jej ust.
— Powiedz mi jedno, jedno tylko — szeptał — powiedz mi, czy brałaś udział w rozkoszy, którą wzniecałaś?...
Lawą rozpaloną — mgnieniem przebiegły jej nerwy i żyły.
— Tak! — padło z poza jej zaciśniętych zębów — tak! brałam udział, jak mówisz — pełny, zupełny!...
Odsunął się od niej — jeszcze więcej pobladły, ale napozór drewniany, zlodowaciały.
— Żegnam panią!
Skłonił się jej zdaleka. Wydał się jej śmiesznym. Doskonale się stało, że odchodził. Był nudny i doprawdy bezwiednie komiczny. Nie miał tu co robić. Nie odpowiedziała mu nawet na ukłon, tak bardzo zajęta pragnieniem, aby czemprędzej zniknął.

· · · · · · · · · · ·