Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Reno? Ty mnie kochasz! — wykrzyknął z pewnym rodzajem dziecięcego patosu, który przecież był szczerą prawdą.
Ona roześmiała się.
W półcieniu ulicznym śmiech ten miał fatalny wyraz.
— Ja?... — krzyknęła.
I zaraz dorzuciła, jakby plując słowa:
— Czekaj... coś ci powiem, coś z waszej szkoły — co posłyszałam sama przed chwilą...
Urwała.
— Albo nic! Nic! Chodźmy!
Kaswin nagle ją zatrzymał.
— A! To niemożliwe! — wyszeptał zasmucony.
— Dlaczego? — zawołała. — Idźmy naprzód, tam gdzie gra fałszywa muzyka i drapie nerwy, gdzie kelner z lepkiemi rękami przynosi szampana — gdzie wy czerpiecie odwagę, aby się następnie tarzać w błocie. No, dalej... jedźmy tam!
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
Usta mu się złożyły w podkówkę.
— Bo... bo.. to przed pierwszym, a ja nie mam pieniędzy.
Ogarnęła ją rozpaczliwa wesołość.
— Co? Tak?... Cudownie!
Z woreczka dobyła portmonetkę.
— Oto masz... moje, twoje, wszystko jedno.
Tak drżał z radosnej żądzy posiadania wreszcie tej kobiety.
— Tak! Tak! Ja ci oddam!
Schował portmonetkę. Byłaby go uściskała za tę szpetność. Nic jej nie wytrącało ze szpetoty, w którą sama brnęła. Gdyby w Kaswinie zrodził się lepszy odruch, byłby ją może opamiętał.
— Chodźmy!
Podbiegli do stacji dorożek. Nagle przed kamienicę, w której mieszkała Rena, zajechała cicho dorożka. Wysiadł z niej mężczyzna wysoki, ciemno odziany, dziwny. Jakoś szedł inaczej, niż wszyscy. Bardziej miękko, cicho, niezawiśle. Sunął cieniem, bez cienia wszakże, jakby lękał się, że w ten sposób zbyt wiele miejsca na ziemi zabierze. I miał postać tego, który coś ściga, coś goni — coś niewidzialnego dla wszystkich, dla niego jednego dostępnego.
Wywiała go oślizgła czerń nocna — zjawił się — przemknął czarną strugą i zniknął, jakby włócząc ciemnemi, złamanemi skrzydłami po ziemi.