Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyczerpana, jakaś zwalczona — lecz nieustępująca, zapytała cicho, jakby po wahaniu:
— Pan... dokąd?...
I zaraz szybko dodała:
— Przepraszam — za niedyskrecję.
— Bynajmniej! — odparł niedbale i wymienił nazwę kawiarni, którą nazwała przed kilku godzinami Weychertowa.
Nie mogła oprzeć się pokusie.
— Pan tam znajdzie towarzystwo?
— Tak, kogoś...
— Panią Weychertową...
— Prawdopodobnie...
Uczepiła się jakiegoś środka, który nie przynosił zaszczytu jej dyplomacji.
— I redaktora...
Sądziła, że to powstrzyma go od pójścia na spotkanie tej kobiety.
Lecz on zaczął śmiać się spokojnie.
Madame Weychert est doublement veuve aujourd’hui — odparł, niewiadomo dlaczego, po francusku.
— ?...
— Redaktor w Zakopanem, mąż w Kissingen.
— A!...
Wjechali już w miasto. Właśnie mijali ową restaurant-café. Na werandzie pełno było i gwarno. Światła kolorowe migotały. Liście kasztanów kładły na to wszystko palczaste, mistyczne, olbrzymie dłonie.
Rena z jakąś pasją trąciła dorożkarza parasolką w plecy.
Ten zatrzymał konie.
— Dlaczego pani zatrzymuje powóz?
— Dlatego, iżby pan wysiadł.
— Chcę odwieźć panią do domu.
— Zbyteczne! Proszę, niech pan wysiada. Tam czekają na pana!...
Zawahał się. Zrobił gest, jakby chciał koniecznie zajrzeć w jej oczy, które trzymała uparcie od niego odwrócone. Wreszcie powstał i wysiadł z powozu.
— Skoro pani tak każe...
Teraz ogarnęła ją prawdziwa, szalona pasja. Czuła, że dzieją się dokoła niej i z nią samą rzeczy, które się dziać nie powinny. — On tymczasem spokojnie załatwiał sprawę pieniężną z dorożkarzem.
To dopełniło miary. Ten brzęk pieniędzy, liczonych przy blasku latarni, który oświetlał jego prześliczny profil, godny być profilem któregoś z Colonnów lub Orsinich Odrodzenia —