Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz ona nie uczuła wdzięczności za ten gest. — Przeciwnie. Ogarnęła ją jeszcze większa gorycz.
— Oszczędza mi chwilowej przykrości! — myślała — a nie wahał się zakłócić mi spokój w tak brutalny i podły sposób!
I nagle popadła w straszne wzburzenie. Właściwie — powinna była odmówić podania mu nawet ręki, powinna była raz na zawsze odwrócić się od tego człowieka za to, że postąpił z nią, jak z pierwszą lepszą, sądząc ją zdolną do oddania mu się na jego żądanie.
Powinna była...
Lecz ona natomiast spędziła cały wieczór z nim razem, pozwalając się znieważać w dalszym ciągu. Obecnie jedzie spokojnie u jego boku i przyjmuje zdawkowe objawy grzecznostek męskich. Z wielką niecierpliwością w głosie, zawołała prawie gniewnie:
— Niech się Pan nie trudzi!
— Gałęzie mogą zranić Panią!
— To mniejsza.
— Wcale nie. Oszpecą Panią. Szkoda Pani piękności.
Poruszyła się gwałtownie.
— Przed chwilą powiedział Pan, że nie jestem dla Pana piękną.
— Tak! Teraz Pani dla mnie nie jest piękną. — Oszczędzam jednak piękności pani dla drugich.
Nie patrząc nań, zapytała:
— Był więc czas, kiedy byłam dla Pana piękna?
Odparł jej prosto:
— Była taka chwila.
— Kiedy?
Ściszył trochę głos.
— Tej pamiętnej nocy, kiedy trzymałem Panią na wpónagą w mych objęciach. — Byłaś rzeczywiście piękną — byłłaś kobietą pełną, doskonałą, stojącą na progu zrozumienia wreszcie, co jest rozkosz...
Szarpnęła się wzburzona.
— Kłamstwo!
On odparł z mocą:
— Nie! Nie kłamstwo! Patrzyłem na ciebie w półświetle. Gdybyś się widziała, jak bladłaś, jak ci się rozchylały usta... jak mi piękniałaś w rękach...
Zamieszanie jej doszło do szczytu.
— To... nieprawda! Ja... odtrąciłam Pana.
— Tak! Ale chwila była taka.
Zasłoniła twarz rękami.