Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwyczajem zaprotestuje, co mu da sposobność pochwycenia ją w ramiona, roztoczenia całego zasobu płomiennej swej wymowy. — Tymczasem ona leżała spokojna, nieruchoma, tajemnicza...
Sięgnął do swych zwykłych, uwodzicielskich, środków. — Przyczołgał się jeszcze bliżej, dysząc prawie na nią swą wonią i chłonąc woń jej ciała.
— Jak pięknie, jak cudownie, bosko mienić mi się będziesz w ręku... — wyszeptał namiętnie.
Przymknęła oczy.
— Czy sądzisz Pan, że będę do tego zdolna? — zapytała również szeptem.
— Jak kobieta przeznaczona do miłości... — odparł. — A pani jesteś nią od stópek Twych nagich, różowych — aż do tej głowy wyniosłej, dumnej, o pocałunki proszącej... O pocałunki nie banalne, ale stygmatem krwi z pod twej cienkiej skóry wyssane...
Ujął w ręce jej boską nóżkę, tulącą się wśród jedwabiu i koronek. — Jak strwożonego ptaka tulił ją w swych drżących, rozpalonych powstrzymywaną żądzą dłoniach. — Nagle, widząc, iż usta jej drżą i pierś dyszy szybciej — posunął się ku jej szyi, która miała wdzięk łodygi kwiatu, na której czarownie, wabnie, uśmiechał się kwiat jej głowy.
— Pozwól! — mówił — pozwól niech się przekonam, jaki jest zapach twego ciała. — Musisz pachnąć ambrą, miłością i Lacrima Christi. — Przeczuwam to... Jakąż cudowną kochanką będziesz, Reno!...
Leżała ciągle bez ruchu z zaciśniętemi powiekami — jakby pozbawiona myśli.
A przecież było to tylko pozorne, bo pod jej czaszką kłębiła się szalona, potworna walka. — Wobec błogiej, omdlewającej rozkoszy, jaką jego usta, które przylgnęły do jej szyi, wlewać zaczęły w każdy jej nerw — każdą jej żyłę, prawo do zaczerpnięcia z życia upojenia zupełnego i wyczerpującego zaczynało dominować ponad spętaniem, jakie sama, wskutek fałszów i obłud, na siebie nałożyła. — Cierpiała w tej chwili w tej walce nie z nim, ale ze samą sobą. — Dopiero w tej chwili uczuła, jak drobną, jak żadną była wobec tej potęgi, tej burzy, jaka leciała ku niej, chcąc ją porwać w swój wir i płomienie...
Lecz była to jedna, jedyna chwila — jeden moment halucynacyjny istnienia prawidłowego, pełnego, wolnego, jakby wydostanie się na obszar zupełny z klatki ciasnej, której pręty powrastały w jej boki. — Lecz już piersi jej, nieprzywykłe do mocy upojnych, przenikających do najgłębszych warstw wra-