Strona:Gabrjela Zapolska-I Sfinks przemówi.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
„Mąż od biedy“, Józefa Blizińskiego.

Zimno było na dworze, zimno i ciemno. W pokoju paliło się w piecu, w takim zwykłym piecu na nózkach, jakie w starych krakowskich kamienicach można spotkać. Na szybach mróz malował czarujące, srebrne kwiaty. Przez podwójne okna od Marjackiej wieży dolatywał jękliwy głos trąby. Na mojem biurku leżał niewielki zwitek papieru. Czytałam go z mozołem. kreśliłam i nieśmiało dopisywałam inne słowa. Przy każdem przekreśleniu ogarniało mnie trwożliwe uczucie, jakbym robiła jakiś krok bardzo śmiały, bardzo zuchwały. Opodal — pod piecem maleńki stolik. Na nim rozłożone karty. Oparty plecami o piec siedzi przy stoliku siwy, trochę zgarbiony mężczyzna i dziecięcemi już rękami układa na stoliku karty.
Kładzie pasjansa powoli — z uwagą, lecz co chwila jego siwe oczy spoglądają ku mnie trochę filuternie, trochę niespokojnie.
Wreszcie cichym głosem, jakby stłumionym, mówi:
— Nie uda się... nie uda!...
— Uda się! odpowiadam — piszę i kreślę dalej.
I znów cisza, słyszę tylko, jak karty padają z cichutkim szmerem, jak skrzydełka ćmy łopocą w tafle okienne.
Po chwili głos stłumiony, jakby z oddali, jakby trochę smutny, odzywa się znowu.
— Dlaczego pani dla sceny nie pisze?