Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mieniły się od plam słonecznych, a kaskady blach zamieniały się teraz w istne potoki srebra i złota, zalewając chwilami ścieżkę i tamując drogę.
Zdaleka słychać było szmer kroków panny Marceli i szelest jéj sukni.
Muszka odwróciła się, widocznie zdenerwowana obecnością panny służącéj.
— Panno Marcelo! — zawołała nawpół rozkazująco, nawpół z uśmiechem — ja i pan Wielohradzki pójdziemy do fermy w Croine napić się mléka... Niech panna Marcela tu na nas zaczeka... Panna Marcela mléka nie lubi!
Jak maryonetka nagle nakręcona, przysiadła panna Marcela na płaskim kamieniu i, podparłszy głowę, spokojnie czekać zaczęła.
Tymczasem Muszka i Wielohradzki zaczęli iść szybko, biedz prawie. Twarz hrabianki pokryła się rozkosznemi dołkami, tak roześmiana była cała jéj istota, przejęta nagle rozkoszą wesołości dziewczęcéj. Tadeusz, porwany, rozkochany, uszczęśliwiony, biegł za nią wśród plam paproci, kiści digitalu i srebrnych kaskad blachy. W swéj białéj sukni, delikatnéj i przejrzystéj, po któréj ślizgały się promienie słońca, wysmukla, z aureolą różowéj jutrzenki kapelusza dokoła głowy, zdawała się zjawiskiem delikatném, z woni i barwy róży złożoném.
Biegnąc, wyciągnęła przed siebie ręce i płynęła wśród téj jasności, pod baldachimem liści, które, jak