Strona:Feliks Kon - Etapem na katorgę.pdf/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cili na nas cywilne palta i kapelusze i pochwyciwszy pod ręce pociągnęli za sobą. Zanim się strażnicy i pomocnik spostrzegli, już nikogo w kancelarji nie było... Katorżanie znikli razem z administracyjnemi. Przestraszone władze puściły się w pogoń za nami, a my, młodzi jeszcze wówczas i zwinni, pędziliśmy co tchu...
— Nie puszczaj! Nie puszczaj! — krzyczeli goniący za nami strażnikowi przy bramie wieży północnej.
Z podwórka mieli nadzieję jeszcze nas zwrócić, z Siczy — żadnej.
— Nie puszczaj, nie otwieraj!
Zapóźno. Wrota rozwarły się z łomotem i byliśmy już bezpieczni przed pogonią. Stąd prośbą można nas było wyprowadzić, groźbą — nigdy, a brutalnej siły w owym czasie jeszcze w Moskwie nie stosowano, w danym zaś wypadku w interesie władzy miejscowej było o ile możności uniknąć rozgłosu. Pomocnik, aczkolwiek pijany, dokładnie sobie zdawał sprawę z sytuacji... Od razu zaczął od próśb... Towarzysze słuchać go nawet nie chcieli.
— A do cerkwi, gdyśmy prosili, puścił pan ich...
Nie puścił oczywiście, musiał skapitulować i dzięki temu całą noc spędziliśmy na barłogu Siczy.
Trudno ten barłóg odmalować. Jeżeli kto widział aulę uniwersytecką w chwili zaburzeń stu-