Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

męczony, piekielnie przemęczony, a o urlopie mowy nawet niema. Zróbże herbaty!
— Gdzież to idziesz? — spytała, widząc, że wychodzi z pokoju.
— Nigdzie! Zobaczę tylko...
Wszedł do kuchni... i zdumiał się, a nawet przeraził.
Z wodociągu kapały krople. Nie wysilał się już nawet, by słuchać, wiedział, co będzie.
— Ulica Dziwna liczba 36... ulica Dziwna...
Wrócił i stanął przy stole, który Tośka już trochę zdołała uporządkować.
— Przyniosłam coś dobrego! — szczebiotała. — Zgadnij co... no zgadnij!
Nie odpowiadał, aż spojrzała zdumiona.
— Jezus Marya! Jakiś ty blady! — krzyknęła. — Co ci się stało? Powiedz! Możebyś się położył... tak, tak... kładź się zaraz! Wypijesz herbatę w łóżku. Popatrzno, co przyniosłam... jaka śliczna mieszanina... prawda?
Patrzyła mu przymilnie w oczy, uśmiechała się.
— Od paru dni jesteś blady! Czy cię co boli?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Chodźno ze mną! — powiedział poważnie. Zdziwiła się, ale posłusznie poszła do kuchni.