Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stanął, namyślił się i po chwili był już w kuchni.
Stanął u drzwi.
— Ulica Dziwna, liczba 36... ulica Dziwna liczba 36...
Tak nie ulegało wątpliwości, woda wydzwaniała te słowa.
Szybko podbiegł do wodociągu i zakręcił kurek, jak mógł najsilniej.
Krople przestały padać...
Odetchnął. Czekał jednak jeszcze, niepewny co będzie. Cisza była zupełna, z dołu tylko od podwórza dobiegał pogłos przyciszonej rozmowy i gdzieś pod nim kwiliło niemowlę.
Wrócił do pokoju zupełnie uspokojony. Podniósł nakrywkę sagana. Kłąb pary rzucił się w górę. Nasypał do imbryka herbaty i czekał.
Rozległ się dzwonek.
— Tośka! — powiedział do siebie. — Dobrze! Był zadowolony, że nie pozostanie dzisiaj sam w mieszkaniu. — Serwus! — przywitała go wesoło, objęła za szyję i pocałowała w same usta.
Potem rzuciła na łóżko kapelusz i okrycie.
— Co słychać? — pytała — Cóżeś taki jakiś osowiały? No, gadaj! Możeś sobie wczoraj dał na piec... ej ty paskudny człowieku!
— Nie, nie... — bronił się. — Jestem prze-