Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Prawda, że za te słowa stangret Wojtek, pojmawszy Klimkę na dworze, w bok jej dwa kułaki walnął aż zadudniło.
Tymczasem w jadalnej izbie, Marcinek swoje boje, niewolę i mękę opisywał, nie chwaląc się, spokojnie i coraz smutniejszym głosem.
Od samego wejścia do domu tęsknota i gorycz niewypowiedziana napełniły serce młodziana. Wyzierały one mu z oczu śmiałych, łkały w głosie, który rwał się i łamał co chwila.
Spostrzegła to, raczej wyczuła macierzyńskiem sercem pani Barbara, matka Marcina.
Spojrzała znacząco na męża i rzekła:
— Cóż, ojcze, nic nie mówisz synowi? Może to dlań najważniejsze dla życia, najsłodsze dla serca?
Pan Karol Lis zmarszczył brwi krzaczaste i odparł nieco zmieszany:
— Chciałem najpierw de publicis usłyszeć od syna. Dowiedzieć się, czy sławne imię rodu podtrzymał. Widzę ninie, że siła dokazał, czegoby inny nie potrafił. Zdzierżył wszystko, jak na rycerza przystało, bo dzielny był i bitny, a w potrzebie ciężkiej — rozważny i rezolutny. Teraz dopiero mogę mówić o tem, co na myśli, Matko, masz... — Daj no, chłopcze, cybuch!
Wziąwszy z rąk pacholika długi cybuch turecki, pyknał dymem raz i drugi, poczem nieco zmienionym głosem zaczął mówić:
— Ostatnie słuchy o tobie, synku, mieliśmy przed pięciu, albo sześciu laty. Było to wtedy, gdy hetman Chodkiewicz z pod Moskwy musiał uchodzić ex ignavia et proditione[1] wojsk zbuntowanych. Przybyła — wonczas do nas jejmościanka pewna...

Rycerz porwał się na równe nogi i zakrzyknął:

  1. Z powodu nikczemnej zdrady.