Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem, o Panie Jezu, nad nim, nad jego głowo widze blask, jak nad świętymi!
A on głosem z innego świata ogłasza:
Nie umarła dzieweczka wasza, ale śpi. Dzieweczko, mówie tobie wstań!
A ręce trzyma i trzyma! O Jezu!
Tato zwalajo sie z murku na kolana, dzieci klękajo, Handzia oczy wybałusza. Ja siedze z ołatkiem w ręku, ze strachu ruszyć sie nie moge, przykleiło mnie do stołka. Cud wisi w powietrzu, coś sie zaraz stanie: może jasność buchnie z pułapu, aniołowie wejdo, dziad w świętego sie przemieni? Strasznie jest, pobożnie i nie do wytrzymania! On ręce trzyma nad kołysko, z palców iskry leco a cały taki natężony, że drży. A z nim zaczynajo drżyć i dzwonić miski, kubki, fajerki, brzęczy wszystko w coraz większym wizgu, ciele dusi sie, wyciągnęło szyje i beczy jak zając w petli, brodatemu ręce sie trzęso, trzęso, trzęso! ja już nie moge wytrzymać tego wizgu, blasku, świętości.
Naraz ręce dziadowi leco bezwładnie, mięknie cały i siada na murku jak worek sieczki. I siedzi przy tatku, ale jaki! Złachmaniony, jak strach po deszczu, jak odzienie rzucone w kąt: głowa leży na torbach jak słomiana, ślozy ciekno skosem przez nos po brodzie.
I nie tak już mnie szkoda dzieciaka, jak tego dziada: jakby sie widziało rybe dochodzące na brzegu. Abo konia ze złamanymi nogami jak