Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za widnia, póki słonko nie zaszło: po ciemku nie trafiłoby do nieba.
Do nieba? Toż ono już w niebie, mówie, czy to czym zgrzeszyło? Czy nie chrzczone?
Tato chwalo, że umierało cicho, nie było widać jak para wyleciała. Nic nie płakało. Przestało płakać, myśle: czemu nie płacze? Wołam Handzie, zobacz, mówie, co jest.
Za oknem głowy migneli i zaraz do chaty wchodzo dziad z Ziutkiem; żebraczysko żegna sie nad kołysko, a Handzia przed nowym człowiekiem znowuś w bek: Iskiereczka moja, aniołeczek, jagodka, wiwióreczka, laluńka! Beczy i włosy szarpie, dziad sie na nio ogląda, kurczy sie, marszczy, już i oczy obciera, widać miętkiego serca jest, już i wzdycha, Boże, Boże, za co tak ludzi katujesz, pojękiwawszy klęka koło kołyski, modli sie, postękuje jak baba.
Płakać to i baby umiejo, mówie, wy coś zróbcie! Toż chwalili sie cudami!
Aj, jak to jego ukłuło! Kiwać sie przestał, oczy rękami podper i siedzi, siedzi na piętach, plecy jego widze naprężone. Wtem wstaje. Wstaje, prostuje sie, obydwie ręce nad kołysko wycionga. I kamienieje!
Cicho sie robi, że słychać jak robaki ściane jedzo!
On stoi tak z wyciągniętymi ręcami, oczy zapluszczone, zęby zaciśnięte, widze jak twarz jemu czerwienieje, rosa na czoło wychodzi!