Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To jakby drzewow nie ścinać, ludzie nie umieralib?
Nie umieralib.
To czemu ścinajo?
A czym majo zimo w piecach palić? Gotować, grzać trzeba, trzeba i ścinać i to nie grzech. Ale bez potrzeby ściąć abo pokaleczyć, o, grzech straszny!
Gadawszy tak, wyjechali my za wioske. Koło grubej wierzby objechali kolano małej rzeczki i przez błotko przejechali na popław, pusty, bo Filip pasie tylko do Zaduszkow. Popław pocentkowany czarno, pilchi zryli, ziemia czarnieje, oznaka, że zima idzie letka.
Mijamy gruszke Orelowe. Skręcaj, mówie, kłoda.
On: Jeszcze czas.
Mówie skręcaj, to skręcaj, woza szkoda.
Tyłem siedzicie, nic nie widzicie, on na to. Jeszcze czas.
Oglądam sie, prawdziwie, coś sie mnie pomyliło, bo do kłody jak przez chate.
Czasem lubie jechać plecami do przodu. Plecami nie widzisz, potylico nie wypatrzysz, nie wiesz do czego dojeżdżasz, drzewa, pola, kamieni pokazujo sie od razu znikąd: skądś zza uszow wychodzo z niczego. Tak samo droga, nie wiadomo co sie wysunie spod woza, jaka kałdoba, który kamień, czyja kałuża, a lubie zgadywać co kiedy, co po czym, to ciekawe. Ale tyłem jakoś tak jest, że jedno od