Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma staneła z boku, popatrzyć na jedzenie tego. My tak samo rozsiadamy sie, kto na ławie, kto na kuferku, dzieci na progu, Szymon na kuśtyku.
Usiadła przy obrusie, chleba ukroiła sobie nie skibke, ale listek i trzyma w dwóch palcach przed sobo, jakby pokazywała co trzyma. I widelec ściska leciutko i zgrabnie i robi tak: skosem ucina trochu jajeczni, nabiera, niesie widelcem i pac! ni to wrzuca do środka, ni zgarnia językiem, prędziuśko, leciuśko. Teraz łypy zacisnąwszy, żuje, a przeżuje, to chlebem zakąsi. Chleb żuwszy opuszcza widelec do miski, ale jeszcze nim nie dziobie: dożuwa, a widelec sobie czeka w misce, ona w tymczasie popatruje po ścianie, po szlaczku, co leci pod sufitem, kogutki tam namalowane i rożyczki. Potem znowuś jajeczni łyknie, żuje, przeżuwszy popatruje, to na Matkeboske, to na makatke z gołombkami. Jadła tak, jadła, wtem na nas spojrzała i jak nie buchnie śmiechem! No to i my sie z nio śmiejem, bo ładnie sie roześmiała, wesoło. Wyśmiawszy sie, patrzymy sobie dalej, ona już nie rozgląda sie, tylko w miske patrzy. Nareszcie kładzie widelec, powiada dziękuję, wstaje. Zaraz podchodzi Handzia po miske: A co, dziwi sie, nie smakowało? Smakowało, bardzo smakowało, ale najadłam sie, mówi ona. Handzia niesie miske zapiec, my za nio, patrzym: z pół jajka niezjedzone! I czemu? Czy kto widział kiedy takiego, co by wszystkiej jajeczni nie zjad! Kar-