Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przez okno wpadł promień słońca i z lubością rozgrzewał jej cudne ciało, tak długo pozbawione światła dziennego.
I znowu Giovanni spojrzał na przybysza.
Ukląkł on przy Wenerze, wyjął z kieszeni kompas, geniometr i z wyrazem ciekawości w oczach jasnych, chłodnych, mierzył części owego cudnego ciała.
— Co on robi? Kto to taki? — myślał Giovanni, patrząc, na nieznajomego ze zdziwieniem.
Zbiegowisko wieśniaków przed domem rozproszyło się.
— Zdrajcy! — wołał proboszcz. — Boicie się policyantów a nie boicie się Antychrysta. Więc to tak! Opuszczacie waszego pasterza. Bóg was ukarze. A ja przeklinam was i wasze dzieci, i wnuki, i wasze trzody, i cały wasz dobytek! Nie jestem już waszym proboszczem, ani pasterzem dusz waszych.
Wśród ciszy, zalegającej salę, Merula podszedł do nieznajomego i rzekł:
— Szukacie proporcyi. Dla was piękno płynie z matematycznych wymiarów, ja odczuwam je — sercem.
Tamten spojrzał na starca tak, jak gdyby słów nie słyszał. To rozszerzał, to zwężał kompas, kreśląc jakieś figury na papierze. Następnie przyłożył goniometr do cudnych ust Afrodyty. Obliczył stopnie i zapisał je w notatniku.
— Panie — szepnął Giovanni na ucho starca — panie, jak się ten człowiek nazywa?
— Jakto! nie poznałeś go? — rzekł odwracając się Merula. — Toż to twój ukochany. To mistrz Leonard da Vinci.
Przedstawił Giovanna malarzowi.

VII.

Wracali do Florencyi. Leonardo jechał noga, za nogą. Beltraffio szedł pieszo. We wsiach i na gościńcach panowała cisza taka, jaka może zalegać jedynie o świcie na zaraniu wiosny.