Strona:Ciernistym szlakiem.pdf/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pod opieką księdza proboszcza niczego się nie boję, a wspomnienie nocy dzisiejszej na zawsze w mem sercu pozostanie, odrzekła Krystyna.
Jechali zwolna przez rozmiękłe pole, gdy wtem zadudniły za niemi końskie kopyta.
— Baczność! szepnął proboszcz do Krasnodębskiego.
Jeździec zrównał się z bryczką i pilnie jął się przyglądać.
— Kto jedzie? spytał, niepewny, czy poznał należycie.
— Sąsiedzi z niedaleka, odpowiedział Krasnodębski, nadrabiając miną, nie rad bardzo z tego spotkania. Skądże to jedziecie, panie Konstanty?
— Ja? Ot, zagraliśmy się w karty i takem się opóźnił. U mnie to rzecz zwyczajna, ale pan co tu robi o tej porze?
— Odwożę miłych gości, to się samo przez się rozumie.
— No, no, szczęśliwy człowiek!... panna Bilecka i do tego sama... to daje dużo do myślenia.
— Zdaje się, że jestem dostatecznym opiekunem panny Bileckiej, odrzekł na to proboszcz. Można mnie chyba było powierzyć panienkę, a i pan Stefan znany przecież jako człowiek poważny.
— Poważny, jak poważny, ale widać niezwykle szczęśliwy, kiedy nas wszystkich uprzedził i względy panny Krystyny tak prędko pozyskał.
— To jeszcze nie przesądzone, każdemu ubiegać się wolno, zawyrokował ks. proboszcz.
Drogi się rozchodziły, nastąpiło więc pożegnanie i pan Konstanty pogalopował w swoją stronę, snując najfantastyczniejsze co do tego spotkania domysły.