Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wypowiadał zawsze mowę tak, jak grał w „kozła“, zgóry szykując sobie atuty, aby nie dać się pobić jakiemś nieoczekiwanem pytaniem lub okrzykiem z publiczności. Tym razem gra jego była pewna, w rękach trzymał trzy mocne atuty: Clarke, Andrzej Saweljewicz i cieśla Klimentyj. Halcew rzucał ich nie spiesząc się, po jednemu, poczynając z Klimentyja — świadomego pracownika, który poszedł pracować na cudzym odcinku; przeszedł do Andrzeja Saweljewicza — przykładu jedności personelu inżynieryjno-technicznego z masą robotniczą we wspólnej walce o promfinplan; kiedy wreszcie, począł mówić o inżynierze amerykańskim, który przepracował całą nocną zmianę zamiast zemdlonego dragiera, tłum zabulgotał oklaskami, ktoś tam krzyknął: „Do góry go!" Opierającego się Clarka złapali i, nie bacząc na jego rozpaczliwy opór, ze cztery razy podrzucili w powietrze, następnie ceremonjalnie podnieśli z ziemi jego tiubetejkę, i zwolnili, niewinnie się uśmiechając.
Halcew zeszedł z zaimprowizowanej mównicy. Zadowolony był mową i wywołanym efektem. Schodząc po kamieniach, potknął się i padł prosto w objęcia Klimentyja.
— Powiedziałbyś im parę słów, towarzyszu Prytuła, — zaproponował, wróciwszy do równowagi.
Klimentyj z nieoczekiwania zdjął czapkę.
— To ja to?
— Możesz gadać?
— A czy to języka nie mam w gębie?
— Właź więc na trybunę... Głos ma towarzysz