Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przyleciał prorab z wodą i począł dragiera cucić. Dragier otworzył oczy. Oczy jego gorzały, źrenice niespokojnie skakały.
Clarke podniósł dragiera za ramię i gestem polecił prorabowi wziąć chorego za nogi. Znieśli go po nasypie wdół, do oczekującej maszyny. Clarke ręką wskazał szoferowi kierunek miasteczka a sam począł spowrotem wdrapywać się na zrąb. Prorab w milczeniu szedł za nim. Zatrzymali się przed unieruchomionym ekskawatorem. Prorab machnął ręką. W tłomaczeniu na słowa oznaczało to: „Kaput!“
Clarke spojrzał wdół, gdzie u nieruchomo stojącego kosza cisnęła się kupa chłopaków, spojrzał następnie z żalem na swe śnieżnej białości spodnie, odwrócił się i szybko podniósł się do kabinki.
Prorab otworzył usta.
Kosz drgnął i wzniósł się wgórę. Nadole zahałasowano radośnie.
W kabince unosił się ciężki zapach oliwy. Clarke rozsiadł się wygodnie i, zawinąwszy sobie poszarzałe nagle rękawy, począł miarowo, jak cyrklem, mierzyć dreglejnem przestrzeń od kotliny do rzeki, spoczątku powoli, potem coraz szybciej i szybciej.
Skrzypienie nienaoliwionego koła, uderzenie kilofem: ki-lof, ki-lof, kilof...
Tak praca śpiewała. Clarke nie słyszał tej pieśni. Słyszał ją jeden prorab Andrzej Saweljewicz. Stał jeszcze w osłupieniu przy ekskawatorze.
Był to stary sumienny pracownik, który widział w swoim żywocie niejedną budowę, kierujący niejedną robotą jeszcze za „dawnych czasów“. Andrzej