Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzymał się. Brodacz dosięgnął dna i przecisnąwszy się między komsomolcami, podniósł z ziemi wolny kilof. Chwilę stał niezdecydowany, następnie obrócił się i podszedłszy do najbardziej szczupłego wyrostka, który na półdrodze rozsypał swą taczkę, delikatnie odsunął go ręką, wsunął mu do ręki kilof, — jak dziecku, aby się nie obraził, dają w rękę zabawkę, — i, napełniwszy taczkę, zwinnie powlókł ją do kosza. Wdole z uznaniem poczęto hałasować.
Clarke stał wciąż. Sytuacja jego stawała się coraz bardziej przykrą. Wydało mu się, jeżeli odwróci się teraz i pójdzie w stronę samochodu, wszyscy będą się za nim oglądać.
Wówczas zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Kosz jednego z ekskawatorów, naładowany po brzeg, nie wzniósł się do góry. Zdołu poczęto krzyczeć, targnęli za łańcuch. Kosz nieruchomo leżał dalej.
Clarke szybko podszedł do ekskawatoru i zetknął się z prorabem, wyciągającym z kabinki nieruchomego dragiera. Clarke pomógł mu ułożyć dragiera na kamieniach.
— Co się stało? — krzyknął po angielsku prorabowi, i prorab, nie rozumiejąc angielskiego, zrozumiał i odpowiedział:
— Malarja.
Clarke również zrozumiał. Ułożyli zemdlonego dragiera. Clarke odpiął dragierowi kurtkę: zpod kurtki powiało gorączką. Prorab poleciał po wodę. Clarke dotknął ręką czoła chorego. Czoło paliło, chory miał conajmniej czterdzieści stopni gorączki.