Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobra, spróbujemy. Zaraz jedziemy na odcinek, siadaj z nami, zobaczysz.
Wsiedli we czwórkę do auta.
W kotlinie pracowano teraz na trzy zmiany. Dniem i nocą grzechotały taczki, dniem i nocą wznosiły się w powietrze, jeden za drugim, dwa stękające kosze, przewracając się w locie, wysypywały do rzeki nowe porcje kamienia. Nocą nad kotliną, jak wytresowany księżyc, wschodziła biała elektryczna kula, widziana zdaleka na dziesiątki kilometrów.
Była już północ, kiedy samochód podjechał do miasteczka. Mrok był tu przekłuty szpilkami świateł. Nad kotliną wisiała biała rozżarzona kula, lecz kotlina milczała, w milczeniu stały ekskawatory z nieruchomą, patetycznie wycelowaną w niebo strzałą.
Clarke zaniepokoił się.
— Dlaczego stoją obydwa ekskawatory? Zabrakło benzyny?
Dobroduszny prorab, chuderlawy Andrzej Saweljewicz również wylękniony podniósł się z siedzenia.
— Nie, benzynę wczoraj przywieźli. Nie rozumiem, co to takiego. Nie mogły wszak zakorkować się obydwa ekskawatory!
Samochód stanął; poczęli w czwórkę wdrapywać się na nasyp. Na skraju kotliny stała grupa ludzi. Clarke zobaczył Kirsza i Synicyna. Sprawa stawała się poważną.
— Co się stało?
Synicyn spojrzał na zegarek.
— Dalwerzyncy nie wyszli do roboty. Cała