Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pierwszy raz pomyślał, że może się przemęczył. Zdarzało się to z nim wcześniej, sześć lat temu.
Chciał już wstać, zapalić światło, wziąć się do jakiejś pracy. Wówczas trzasnęły drzwi i zapaliła się elektryczność. W pokoju stała Walentyna.
— Ty w domu?
Usiadł na łóżku, mrużąc się od światła.
— Tak, w domu... Wykroiłem sobie wolny wieczór i wsześniej wróciłem do domu, chciałem z tobą pomówić.
— Byłam u Urtabajewa.
— U Urtabajewa?
— Nie rób takich zdziwionych oczu. Nie, nie to, co ty myślisz. Nigdy nie był mym kochankiem!
— Dlaczegóż więc chodziłaś do niego akurat dzisiaj?
— Poszłam mu zaproponować, że spędzę z nim dzisiejszą noc. I wiesz, co on zrobił? Wygnał mnie precz. No, wyprowadził mnie, jednem słowem, bardzo grzecznie lecz stanowczo.
— Dlaczegoś to zrobiła?
— Wiesz, jest to wyjątkowo uczciwy i dobry członek partji. A wy, durnie, usunęliście go z partji. Połowa z tych, co za tem głosowała, nie warta jest jego podwiązki.
Synicyn począł kręcić papierosa. Rzadko palił, tytoń w woreczku wysechł. Zgniótł bibułkę i rzucił w kąt.
— Tyś wykroił dzisiaj specjalnie dla mnie wieczór, chciałeś ze mną porozmawiać i zirytowałeś się, że wyszłam. Dobrze, opowiem ci za to, dlaczego ja