Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiada każdego wieczora o jakimś tam koniokradzie. Nazywał się Hafiz. Widocznie, również był poetą, tylko Nazim nie orjentuje się w tem. Musiało to być zabawne. Wyobrażam sobie naczelnika, kiedy Hafiz zaproponował mu wyprowadzić w ciągu jednego wieczora wszystkie szczury. Nie, napewno boski to był widok! Hafiz gra na fujarce i szczury ze wszystkich nor wyłażą na środek podwórza. Otwiera się przed Hafizem brama. Idzie, nie przestając grać, a szczury idą za nim po ulicy, jak stado. Dwuch konwojentów towarzyszy Hafizowi i szczurom. Wychodzą z miasteczka. Teraz zajęta jest przez szczury cała droga i konwojenci, z obrzydzeniem strząsając je z nóg, muszą odsunąć się nieco wbok i iść za Hafizem w pewnem oddaleniu. Księżyc powleka się chmurą, jak latarnia powleczona krepą w czasie pogrzebu. (Nie trzeba myśleć o śmierci!). Kiedy się księżyc znowu pojawia — Hafiza niema. Są tylko szczury, skaczące w popłochu spowrotem. Hafiz uciekł, a szczury wróciły".
W zamku zazgrzytał klucz.
— Obywatelko Niemirowska do sędziego śledczego!
Niemirowska zeskoczyła z pościeli.
„Gdzie ja mam grzebień? Aha, tutaj! Szybko! I lusterko... Tak. Suknia cokolwiek pognieciona. Jak zbladłam! To dobrze. Troszeczkę pudru“.
— Tak, tak, idę!
„Zmierzcha się już na dworze. To lepiej: nie będzie gapiów. Ten konwojent ze mną? Przystojny chłopak. Skąd do tadżyków takie niebieskie oczy?