Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zalewają. Skały oślizgłe, gdzieniegdzie błoto rozmokłe puszczające nogę. A my biegniemy, skaczemy, zsuwamy się po grzbiecie, nawet na uwagę czasu nie ma. Potykamy się, padamy, kaleczymy ręce, lecz podnosimy się w téj chwili i pędzimy daléj — bo nie ma czasu, bo noc nam grozi mieczem Damoklesa.
— Czy Szmeks daleko? zapytałem górala.
— O nie precz! za godzinę zajdziemy.
— To mało, rzekłem z odcieniem ironii.
— A mało, odezwał się dobrodusznie drugi góral. — Widzi mi się, że za dwie godziny będziemy.
Przyjemna poprawka. Już traciłem siły a z niemi zimną krew. Po głowie zaczynają mi przebiegać myśli, że trzeba być waryatem, aby takiéj przyjemności używać.
Wtém daje się słyszéć głos zmieszany z kilku piersi.
Czy to nie wołanie o pomoc? Asceci, dla podbudzenia swéj fantazyi, udają się na puszczę, morzą się głodem i katują swoje ciało. Ja byłem śród niezmiernie fantastycznego pustkowia, nakrytego półprzejrzystą krepą mgły, okazującéj nie dużo, ale każącéj się domyślać bardzo wiele. Byłem nadto zmęczony i zgłodniały. Nic więc dziwnego, że wyobraźnia moja była podrażnioną.
Wstępowałem wtedy na płaską część doliny Staroleśnéj; towarzysze znacznie mnie wyprzedzili. Nie było ich widać. — Może opryszki na nich napadli? — pomyślałem.
— Ho, ho, ho!... Znowu ten sam głuchy głos,