Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych warg. Z cieniów, które mimo kilku lamp oliwnych po kątach zalegały, jawiły się nagle w świetle prężące się ciała i przebiegały w wirze zawrotnym przed moimi oczyma. Suchy dźwięk kastaniettów i krótkie chrapliwe okrzyki, rzucane z piersi zadyszanej, zagłuszyły już prawie gitarę; taniec zamienił się na jakąś orgję ciał, barw i ruchu. Wkońcu widziałem już tylko wzniesione w górę nagie ramiona, z opadłych rękawów koszul powysuwane, łona falujące i zarumienione twarze pod chmurą rozwianych czarnych włosów. I oczy... Białka oczu lśniące a błędne.
Śmiech mnie porwał straszliwy, dławiący — i bił w mojej piersi, nie mogąc się nawet głosem przez ściśnięte gardło na zewnątrz wydobyć.
— Oto jest życie! oto jest życie! — huczało mi w uszach w takt warjackiej tarantelli. Leżąc bez ruchu na sofie, pijany winem i widokiem tańca rozszalałego, miałem wrażenie, że tańczę — ja sam, że świat cały tańczy gdzieś na krawędzi skał ponad morzem, niedbały o wszystko, co było wczoraj, jutra nie pomny i wyzywający jeno od bogów wysokich chwili takiego szaleństwa, aby już bez wiedzy i bez pamięci runąć w otchłań wieczystą.