Strona:A. Kuprin - Miłość Sulamity.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak mówi Sulamit sama do siebie i lekkimi, posłusznymi krokami bieży po drodze do miasta. U wrót miasta, koło muru siedzi i drzemie w przewiewie nadrannym dwóch stróżów, obchodzących miasto w nocy. Budzą się zaraz i ze zdumieniem widzą przed sobą biegnącą co tchu dziewczynę. Młodszy z nich podnosi się i rozpostartemi rękoma przegradza jej drogę.
— Czekaj, czekaj, piękna dziewczyno! — woła za nią ze śmiechem. — Dokąd pędzisz tak wcześnie? Spędziłaś ukradkiem noc na posłaniu swego oblubieńca, jeszcze bije od ciebie ciepło od ego objęć, a myśmy zziębnięci od wilgoci nocnej. Sprawiedliwość wymaga, iżbyś chwilę posiedziała wraz z nami.
Starszy także podnosi się i usiłuje objąć Sulamitę. Nie śmieje się, tylko oddychając ciężko, prędko i ze świstem, oblizuje swe usta zsiniałe. Twarz jego, zeszpecona szerokiemi, zabliźnionemi szramami po jakiejś zaraźliwej chorobie, staje się straszną w mgle bladej. Mówi ochrypłym i wstrętnym głosem:
— Weź tylko na rozum, czem luby twój lepszy jest od innych mężczyzn, dziewczyno piękna? Zmruż oczy, a nie odróżnisz