Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostawiliśmy ją na wąskim cyplu, którym grunt stały wrzynał się w rozległe trzęsawiska. Począwszy od tego punktu, żerdzie powtykane tu i ówdzie wskazywały ścieżkę, wijącą się od jednej kępy sitowia do drugiej, pomiędzy napełnionemi zieloną pleśnią dołami i grzązkiemi bagnami, które zagradzały drogę każdemu obcemu. Uschnięta trzcina i oślizgłe rośliny wodne rozlewały wstrętną woń zgnilizny, a ciężkie, pełne trujących miazmatów wyziewy, utrudniały nam oddech.
Za lada fałszywem stąpnięciem wpadaliśmy powyżej kolan w błoto lepkie, drgające, które, pod naciskiem naszych stóp, falowało na przestrzeni kilku jardów, przylegało do naszych podeszew, a gdy wpadliśmy w kałużę, zdawałoby się, że jakaś złowroga ręka ciągnie nas w ohydne głębie, taka była moc uścisku tej czarnej toni, która nas obejmowała.
Raz jeden tylko znaleźliśmy dowód, że ktoś przed nami przebył tę niebezpieczną drogę. Śród kępy sitowia dostrzegliśmy wystający ze szlamu jakiś czarny przedmiot.
Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i ugrzązł po pas w błocie; wyciągnęliśmy go z trudnością, a gdyby nas nie było, nie postawiłby już z pewnością nigdy nogi na twardym gruncie. W ręku trzymał stary czarny but — na skórze wewnątrz wydrukowana była firma: „Meyers Toronto“.
— Kąpiel błotna opłaciła się — rzekł Holmes — to but skradziony naszemu przyjacielowi, sir Henrykowi.
— Rzucony przez Stapletona śród ucieczki.