Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż to — podchwycił Henryk — przypominasz Ezawa z biblii, który wyrzeka się pierworodztwa.
— Tylko nie otrzymuję od ciebie w zamian miski soczewicy.
— Owszem. Tą soczewicą jest tak zwany „święty spokój“, którego pragniesz. Młode pokolenie śmiało bierze na siebie ciężar kierowania, odpowiedzialność przed ludzkością, a wyzbywa się bez żalu tego wygodnictwa duchowego, w którym żył świat od Rewolucji Francuskiej. Mamy wolę przetworzenia świata...
— „Nowymi cię pchniemy tory“ — zacytował sarkastycznie Stefan.
— Więc cóż z tego? — nie poddał się Henryk.
— Było już, było — jęknął Urusow.
— Nie porozumiemy się — pokiwał głową Henryk — nie porozumiemy się, gdyż dla was ideałem jest... meduza, bezwładnie leżąca na fali, oczywiście na fali obfitującej w pożywkę, bezsilna i obojętna na to, dokąd ją prąd zaniesie, bezbronna wobec wrogów, miękka i galaretowata.
— Dziękujemy, dziękujemy — poważnie odpowiedział Urusow — opisałeś nas nadzwyczaj barwnie. Obraz sugestywny.
— Ja znajduję, że... — odezwał się Stefan — że niewybrednie tendencyjny. Wybacz, Henryku, ale połknąłeś w zapędzie cały dorobek kulturalny tych meduz: wiedzę, sztukę, cywilizację.
— Wszystko to jest bezpłodne, jałowe, bezcelowe. Społeczeństwo wyhodowane w tej kulturze nie jest zdolne do czynu, do pędu, do jakiejkolwiek aktywności.
— Poczekaj — przerwał Stefan — czy nie przyszło