Przejdź do zawartości

Soból i panna/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział I. Soból i panna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
SOBÓL I PANNA.

Po śnie gorączkowym, niespełna czterogodzinnym, obudził się młody Michał Rajecki i żwawo wyskoczył z łóżka, choć zaledwie dniało. Sen przed polowaniem, w dwudziestym drugim roku życia, jest niecierpliwy i czujny, jak zasadzka. Śpi się tylko trochę, z obowiązku, aby oko i rękę mieć pewne do strzału, o świcie.
Spojrzał przez okno. Dobrze jest. Niebo jednostajnie perłowe, czyste; murawa srebrzy się przymrozkiem, w końcu sierpnia. Siwa porosza!
Ubierał się niedługo. Przed polowaniem nie trzeba się myć bardzo dokładnie, ani, broń Boże! — perfumować się. Przynosi to »pecha«. Zresztą wszystko było starannie przygotowane z wieczora: ubranie, strzelba błyszcząca wewnątrz luf, jak żywe srebro, ładownica pełna. Skórzane chodaki miał na noc rozmoczyć w wodzie służący, aby gotowe były do włożenia na nogi.
Pół do czwartej. Trzeba śpieszyć, bo Stanisław Pucewicz, sąsiad o pięć wiorst mieszkający, obiecał stawić się tutaj o pół do czwartej. Michał, już ubrany, poszedł obudzić służącego, który spał w swej klatce pod schodami, w półwiekowej atmosferze juchtu i tytuniu.
— Jerzy... no, Jerzy! — gdzie chodaki?
Zerwał się stary, w zgrzebnej bieliźnie.
— A to, paniczu... Barbarka miała namoczyć.
— Powiedziałem ci, niedorajdo, żebyś sam dopilnował.
— Mało to roboty? — szemrał stary — cały dom na mojej głowie.
Zakrzątał się i wyniósł wkrótce z »piekarni«, gdzie mieszkała żeńska służba, chodaki suche i twarde, jak śpiż. Że jednak od przedwczorajszego polowania zachowały kształty stóp, więc je Michał obuł przemocą i wiązał cienkie ich rzemyki około pęcin.
Przy tem zajęciu zdybał go Stanisław.
— Już tu jesteś, Stachu? — zawołał Michał — nie słyszałem, jak zajechałeś.
— Bo przyszedłem piechotą.
— Jakto? od siebie?! o którejże wstałeś?
— Nocowałem w chacie u Trembelów.
— Ach tak!
Uśmiechnęli się do siebie obaj młodzi radośnie, obaj piękni, choć odmiennego typu. Na Michale znać było kulturę miejską i nerwowość rasy intelektualniejszej. Stanisław, o kilka lat starszy, wyrósł, jak Bóg dał, w krainie tej od pierwotnego raju mało jeszcze odmiennej. W krainie bujała silna roślinność od mokradeł ku pagórkom — i na twarzy Stacha krzewiły się od mokrych ust ku policzkom wesołe zarośla, zostawiając tylko podbródek kulturze brzytwy. Kraina miała oczy z błękitnych, ciemną rzęsą lasów otoczonych jezior i oczy Stacha były ciemno-rzęsiste, miękkie i tajemnicze, jak głęboka woda. Lubił Stanisław otaczać się tajemnicą. I teraz niewiadomo było, dlaczego noc spędził w chacie, co tam robił, co znaczy uśmiech jego pełen niedomówień.
Uściskali się młodzi sąsiedzi mocno, jak dzieci do siebie zatęsknione.
— Napijesz się herbaty, Stachu?
— A, uchowaj Boże! od tego trawa w brzuchu rośnie. Wódkę masz?
— Mam — odrzekł Michał, chwytając za manierkę, przewieszoną już przez ramię.
— Poczekaj — ta się przyda później, w polu. Innej w domu niema?
Czworo oczu zwróciło się z zapytaniem do Jerzego.
— Pani matka w apteczce pod kluczem trzyma. Chyba, że panicze mojej? Ale to pro-osta!
— Najlepsza na szczęście! dawaj!
Z sinej butelki, dobytej z pod schodów, napili się po kieliszku. Przekąsili czarnym chlebem.
— I dosyć — zawyrokował Stanisław — czas nam: zorza już.
Ruszyli. Z nimi dwa wyżły: rudy, kudłaty Fox Stanisława, seter kurlandzki, i gładka, czarna, podpalana Hetka Michała, poenterka angielska. Fox skomlał i zataczał już koła po podwórzu, powracając raz po raz do nogi pana; młoda Hetka szła cała drżąca, truchcikiem, oglądając się bojaźliwie na boki, jakby przemyślała o czmychnięciu przed wyprawą. Trzeba ją było wziąć na linkę.
— Od czasu jak zastrzeliłem w jej obecności tego kundla, boi się bestya strzału; czasem nawet drapnie mi z pola do domu.
— Ej nic! — odrzekł Stanisław — przy Foxie pójdzie. Ale ot tobie nauka, żeby psów nie strzelać, chyba wściekłe. Każde stworzenie chce się nacieszyć życiem.
Michał przyjmował może krytycznie uwagi Stanisława, lecz słuchał go z instynktowem uszanowaniem w polu i w kniei, gdzie Stach był mistrzem słynnym na całe Kowieńskie i Inflanty.
Szli drogą sypaną między lasem olszowym i mokrą łąką. Michał kulał w swych twardych chodakach.
— Zejdźmy na łąkę, wraz lekko będzie, kiedy rozmoczysz. Choć na tej łące nic... bydłem spasiona — — A kto jego wie? czasem dubelt przelotny...
Poszli łąką, skacząc po wierzchołkach kęp zielonych, lecz rozwierających się w czarne torfowe czeluście, w które wpadało się po kolana, stąpiwszy niezgrabnie. Myśliwi szli po nich przemyślnie. Fox okładał po przepaścistej zieleni, jak po strzyżonym dywanie, tylko Hetka, zamyślona może o straconym w jej oczach kundlu, zapadała się czasem połową ciała w torfiaste przerwy. Fox hasał, jak mołojec, Hetka szła, jak kapryśna panna.
— Na nic suka! — niecierpliwił się Michał — ciągle wlecze się przy nodze.
Jakby odpowiadając na zarzut, Hetka stanęła nagle, jak wryta. Nadobne swe, miękkie kształty rozciągnęła w postać muskularną i nastroszyła do połowy czarne, aksamitne klapy. Bez dotykania nozdrzem ziemi, pełzła lisio, z wykwintną zręcznością, ciągnięta przez niewidzialną jakąś siłę. Odezwała się w niej wyżla dusza.

— Pójdź dalej — szeptał cicho Michał, podążając za Hetką, która stanęła znowu.

I Hetka szła prosto przed siebie, jakby olśniona przywidzeniem na tej zielonej, pustej dla pospolitych nozdrzy i oczu równinie.
— Dobra suka... górnym wiatrem dochodzi — chwalił Stanisław.
W tej chwili z pod nosa Hetki furknął, jak oddalający się bębenek — dubelt.
Michał strzelił i zabił dubelta.
Suka drgnęła nerwowo, przypadła skręconem ciałem do kępy, niby zraniona, i bolesne oczy zwróciła na Michała.
— Dobra Hetka! poczciwa Hetuś! Nic się suczce nie stanie...
Głaskana i pieszczona, żaliła się przez chwilę sentymentalnie swą psią mową skomlącą wyraźnie:
— A kochać mnie będziesz... A nie obrazisz już nigdy delikatności mych uczuć...
Hetka wystawiła jeszcze parę dubeltów wzorowo, coraz śmielej. Fox zaś wystawił jednego, dwa spłoszył, i nie dostał wałów tylko przez wzgląd na arystokratyczną wrażliwość swej towarzyszki, która nie znosiła, aby w jej obecności znęcano się nad bliźnimi jej psami.
Kilka już dubeltów mieli przytroczonych do pasów, gdy odezwał się Michał:
— Co nam po dubeltach? Nikt już ich jeść nie chce, tyle tego znosimy.
— A tobie zarazby sobola! Dobry i dubelt, póki co. Pójdziemy w zarośla, nad jezioro. Tam cietrzewie pewne i pardwy bywają i Bóg wie, co jeszcze. Czasem strzelisz — spadnie — a potem dopiero oglądasz, co zabiłeś.
Miś, młodszy i mniej doświadczony, roił codzień, wychodząc na polowanie, o jakichś zdobyczach bajecznych. Zaciekawiła go zapowiedź Stanisława:
— No i cóż tam jeszcze może być? powiedz!
— A ot zobaczysz...
— Tymczasem musimy dość długo iść drogą, na której przecie nic nie spotkamy. Szkoda, że nie wzięliśmy kałamaszki.

— Tak cóż, — odpowiedział Stach — myśliwy i po szosie idzie, a taki myśli. Za to on »myśliwy«. A pole, choć i puste, jemu gada. Dlatego on »poluje«.

Poszli drogą raźnie, lekko, w rozmoczonych już chodakach. Zamróz po darni i po kuszczach rozperlił się w obfitą, kapiącą rosę. Na widnokręgu, w wykroju wzgórza pożar różowy, radosny, obejmował niebo wschodnie, a ziemię obmywał tylko z mgieł tak, że barwiła się lokalnie, ciemno i jaśniej zielona, płowa i czarna. Aż gęsty bukiet olszyny prześwietlił się żywym ogniem i trwał przez chwilę podobny czarnej koronce na czerwonem złocie. Chwila znowu — nad kity olch podniosła się szybko ogromna twarz słońca.
Zboża i ściernia zarumieniły się, las się podzielił na uśmiechy światła i zadumy cieniów, rudym fioletem połysnęło po skibach roli, nad łąką rozsnuło się lekkie, mokre przędziwo z najcieńszych tęczowych promionków. I buchnęła radość przez całą krainę.
Po drodze różowo-szarej, zrzadka przekreślonej długimi cieniami, szli młodzi zgodnym marszem, wdychając moc zapachów niepokalanych.
Stanisław zaczął podśpiewywać:

Pojedziemy na łów, na łów,
Towarzyszu moj!
Na łów, na łów, na łowy
Do zielonej dąbrowy,
Towarzyszu mój!

Podchwycił Michał:

Aż tam leci zając, zając —
Towarzyszu mój!
Puszczaj charty ze smyczą,
Niech zająca uchwycą,
Towarzyszu mój!

Prześpiewali zwrotki odwiecznej piosenki, która tutaj hukała radośnie, nowa w młodych sercach. I zbójecka zadźwięczała ostatnia zwrotka:

A teraz się dzielmy, dzielmy,
Towarzyszu mój!
Tobie zając i sarna,
A mnie soból i panna,
Towarzyszu mój!

— Sobola nie będzie, a panny nie chcę — dodał Michał komentarz.
— Oj, nie zarzekaj się, Miś! Chyba, że kochasz się? Tedy co innego.
— Może być — odrzekł Michał tajemniczo.
A choć starszy towarzysz mignął tylko oczyma i o szczegóły nie pytał, młodszy mówił dalej, bo w tej chwili musiał mówić:
— Mnie się zdaje, że i ona trochę... Ale trudno wiedzieć, bo są wyjątkowe okoliczności.
— Nie próbowałeś zapytać?
— Tak... pod figurą.
— Pod figurą?! Tak już daleko zaszło między wami?
Parsknęli krótkim, zmysłowym śmiechem.
— Nie rozumiesz mnie, Stachu, bo nie mogę powiedzieć, o kogo chodzi. Ale... wyobraź sobie naprzykład taką gęstą leszczynę, jak ta, obok której przechodzimy...
— I wyobrażam. No?
— Byłem z nią sam na sam w takiej leszczynie.
— No i cóż? — czekał Stanisław z podnieconą już ciekawością.
— Poszliśmy na orzechy, we dwoje. O, daleko stąd — nie znasz tamtych stron. Nic prawie nie zebraliśmy, tylko — rozumiesz? — to ja podam jej rękę do trudniejszego przejścia, to ona mnie skubnie za rękaw — — A mówiliśmy o różnych rzeczach, wesoło. Jak się z nią mówi wesoło, to jej oczy mienią się fioletem. Zwykle ma oczy niebieskie — — Więc ja miałem z sobą derkę, którą wziąłem z bryczki; chcieliśmy odpocząć, rozesłałem tę derkę na ziemi i usiedliśmy na niej oboje. Wtedy nagle rozmowa urwała się — i ani rusz! — — Słuchaj, Stachu, czy ty pocałowałeś kiedy kobietę... z towarzystwa?
— Z jakiego towarzystwa?
— No, z naszego — kobietę, którą się spotyka i w salonach?
— O wa! — wykrzyknął Stanisław zagadkowo. — Ale jakże tam skończyło się między wami?
— Nic się nie skończyło — w tem rzecz! Raczej się zaczęło. Śni mi się po nocach — a już, jak mi gdzie zapachnie leszczyna...
— To nie daj ty Boże! — dokończył Stanisław ze śmiechem.
— Właśnie. I nie mogę zbyt często jej widywać, muszę udawać obojętność.
— A to czemu?
— Bo widzisz, zapomniałem ci powiedzieć, że mężatka.
— Mąż stary? nie dba o nią?
— Ale gdzie tam! trzydzieści lat i zazdrosny.
— To ja tobie dam radę, Misiutek: puść ty ją w trąbę!
— Łatwo powiedzieć!
— Łatwo i zrobić. — Zawsze sprawa z mężem — hadka. Jego trzeba kochać i jemu żonę zabierać. A i wiedzieć, że oni z sobą... dziękuję — nie dla mnie.
— Mogę ją rozwieść — rzekł Michał zapalczywie.
— I nie wiesz nawet — i nie prosiłeś jeszcze —
— Naturalnie, jeżeli ona się zgodzi. Bo widzisz, Stachu, ja bez tej kobiety żyć nie mogę.
Starszy przyjaciel spojrzał teraz uważnie na młodszego i przekonał się, że Michał nie kłamie, tylko, nie umiejąc określić swego uczucia, używa zasłyszanych formuł.
— Jakże ty bez niej żyjesz, Miś, kiedy ona daleko stąd?
— Tak nie można rozumować — odrzekł Michał z nadąsaniem i pomyślał, że Stach nic się nie zna na subtelnościach uczucia.
Szli dobre pół wiorsty, milcząc, ale bez urazy; poprostu nie udała im się rozmowa, więc milczeli.
Droga zbliżała się ku równinie mokrej, zakrzaczonej, leżącej pozornie na poziomie jeziora, które, daleko za nią, łowiło już blaski słoneczne, przetapiając je na stal i srebro. Myśliwi zeszli znowu na łąkę, ku haszczom, ziejącym wonią pomieszaną drzew, ziół, dzikich jagód. Oba psy dążyły do zarośli ze skupioną uwagą, czując w nich obfitość łupu.
— Lekko, Fox! — napominał Stanisław zawsze zbyt zapalczywego wyżła.
Razem, strzelcy i psy, zapuścili się w obszary splątanej łozy, chudej brzeziny, krzewów różnych karłowatych i zielsk wyrastających często ponad krzewy. Pod chodakami uginał się mech blady, gąbkowaty, upstrzony czerwoną żórawiną i czarną »pijanicą«, sączący wodę pod naciskiem stopy. Dur zawrotny ogarniał mózgi myśliwych.
Hetka stanęła pierwsza, jak w śpiż zamieniona. W całym jej ruchu, w poważnych fałdach czoła, w stężałym, jak drut, ogonie, była zapowiedź grubej zwierzyny. Zrozumieli to obaj strzelcy i stanęli za wyżlicą z gotową bronią. Zrozumiał i Fox, rzucił się na ślad przez towarzyszkę odkryty i zaczął dochodzić razem z nią — wkrótce ją minął, rzucił się w bok, nerwowym galopem okrążył jakiś krzak i znowu skradał się, wyprzedzając Hetkę.
Delikatna suka poskarżyła się swemu panu krótkiem, wymownem spojrzeniem:
— Ten prostak przeszkadza mi...
Ale nie miała podobno racyi Hetka w tym wypadku, jak to oświadczył ludzką mową właściciel Foxa:
— Trzeba nacierać ostro — tu »leniak«[1] — cieknie, a może i co większego. Tu dla Foxa robota.
Więc pozwolono wyżłowi rzucać się na boki, obwąchiwać kępy, potem iść przycupniętym kłusem, nie oglądając się na Hetkę, która, obrażona i dostojna, mając przytem wiatr lepszy, skradała się z nosem dumnie wzniesionym do góry, szła jednak już prędzej, ciągniona przez psa paliwodę.
Nareszcie oba psy skamieniały przed krzakiem, w którym miał się stać cud. Drżąc wyprężonemi ciałami, spłaszczone i rozciągnięte na mchu, jakby ogromne ciężary spadły im nagle na karki, — celowały zniżonymi łbami i pożądliwemi oczyma w jeden krzak splątany, gdzie myśliwi jeszcze nie widzieli nic.

— Pyf!
— Rzucił się Fox — i w tej chwili krzak łoziny napełnił się ogromnem, czarnem ciałem lotnem, a powietrze łoskotem jakoby stu cepów.
— Bach! — pudło — — bach, bach! — jeszcze dwa razy chybiono — — Bach! — kabałdyksz!

Czwarty dopiero strzał Stanisława zwalił z powietrza czarnego ptaka, o sześćdziesiąt kroków, aż mech głuchy dał odgłos.

— Co to?... stary cietrzew?! — pytał Michał, dech utraciwszy od wzruszenia.
— Gdzie taki cietrzew?! — parsknął Stanisław radosnem oburzeniem — Głuszec! I sam nie wie, do czego strzelał!
— Zdaje mi się... że z mojego drugiego strzału... pióra się posypały... — jąkał się Michał.
— Pióra to on sypie i od wiatru w tej porze — — Ale bierz jego sobie! Mało to ja piękniejszych zabił na tokach, w pełnem pierzu.
— Nie, kiedy mówisz, że twój, bierz ty.
I tak certowali się uprzejmie, ale w istocie obaj byli nieradzi: Stanisław, że zakwestyonowano jego ostatni celny strzał, Michał, że nie mógł sumiennie przyznać głuszca za swojego. A zdobycz była rzadka.
Fox taszczył w pysku ogromnego, czarno połyskującego głuszca, z obwisłem jednem skrzydłem i nawpół złożonym wachlarzem. Nad siną, zamkniętą powieką wielka czerwona brew stroiła jeszcze dumnie głowę poległego mszarów dygnitarza.
Głuszec leżał na ziemi i nikt go nie chciał przytroczyć do pasa. Wreszcie Stanisław odezwał się:
— Po co my takiego indora mamy nosić? Wyniesiem na brzeg rojstu, powiesim na brzózce i zabierzem, wracając. — A teraz idź ty, Miś, z Hetką w jedną stronę, ja z Foxem w drugą. Razem tylko proch marnujem i psy się bałamucą.
Według tego planu buszowali łowcy po gulbińskich zaroślach aż do południa.


∗                                        ∗

Na »dyrwanie«[2] suchego pagórka, na skraju błota, leżeli sobie rozpasani, przy uczcie, złożonej z wódki, chleba i wędliny. Za napój, gaszący pragnienie, służył im słodki powiew od jeziora.
— A co? mówiłem, że ciepło ci będzie, Miś, w twojej frantowskiej hałderjupce? W pole tylko tak odziewaj się.
Wskazywał pogardliwie na poprawny myśliwski garnitur Michała, a potem z dumą na swój, zszyty z miejscowego płótna, niegdyś biały czy szary, teraz tak nasycony kurzem, farbą zwierzyny, wielobarwnemi odbitkami różnych przygód, że wyglądał, jak bluza malarczyka. Tylko kapelusz z zatkniętem piórkiem i niewątpliwie szlachecka fantazya odróżniały Stanisława od gminu.
— Choć i mrozik padnie rano, słońce sierpniowe gorące... Chcesz ogórka?
Z przepaścistej kieszeni, z pośród ładunków i jeszcze różnych gratów, pachnących prochem, dobył parę ogórków i podał je Michałowi. Okroiwszy zieloną skórę, jedli surowe owoce, »trzymające w sobie zimno«, jak twierdził Stanisław. A za przyprawę do nich służyły im znowu lotne wyziewy wrzosu i tymianku.
Tak podjedli sobie rozkosznie.
— Drzemkęby uciąć krótką — zaproponował Michał.
— Wiesz co? — i ja — odrzekł Stanisław, odwracając się twarzą do ziemi. Pół godziny, ani minuty dłużej. Znaczę na słońcu.
I już zaczynał równo dyszeć, w takt odpychając się od ziemi potężną piersią. Michał także spróbował spać, ale się tylko rozmarzył.
Gdy opowiadał rano przyjacielowi o swej namiętnej miłości dla pani Teresy, nie kłamał, ale »koloryzował«, jak mówią na Litwie. Ani o rozwiedzeniu pani Teresy, ani nawet o zdobyciu jej serca nie pomyślał na seryo. On w uniwersytecie, ona starsza od niego.
W leszczynie znalazł się z nią — to prawda; tańcował z nią w Wilnie i w Warszawie — — Ale nie kochał jej tak bardzo w zimie, dopiero znowu na wiosnę — — Myśl o niej przychodziła mu razem z najsilniejszemi, zdrowemi wrażeniami przyrody, z wesołością kniei, z tęsknotą letniej nocy — — nie panowała jednak wyłącznie nawet nad zmysłami młodzieńca, bo przecie Klocia i Julka...
Im dłużej leżał pod magnetyzmem nieba i ziemi, tembardziej zapominał, kogo, gdzie, za co kocha. Czuł tylko, że kocha, to jest łowi swym sercowym, czy nerwowym, wybornie nastrojonym przyrządem mnóstwo fal lubych, płynących przez powietrze. Najsilniejszy z doznanych dotąd dreszczy nazywał imieniem kobiety, Teresy, ale ten dreszcz, ten obraz nie wypełniał mu serca po brzegi. A gdyby na drodze jego stanęła inna? Gdyby z jeziora świtezianka lub dryada z tych gąszczów? Gdyby istota taka, dla której o wszystkiem możnaby zapomnieć, wszystko jej poświęcić: wiosnę, polowanie, przyjaźnie i zabawy?
Istota, którą się kocha w pierwszych latach męskiej dojrzałości, nie jest osobą — jest wcieleniem pragnień.

— Teraz dosyć — odezwał się Stanisław, porywając się na nogi — obmyśliłem, jak dalej pójdziem.
— Chyba przez sen, boś nawet chrapał.
— A taki obmyśliłem: zwierzynę zostawim w chacie Łaukinisa, bo po co nam dźwigać to wszystko — sztuk ze trzydzieści? On mnie także powie, jakie tam wiadomości o łosiach z Dusiackiej puszczy. Łaukinisa znasz?
— Słyszałem o nim.
— Zobaczysz ty jego, kiedy zapolujem w puszczy! Pierwszy »ochotnik«.


∗                                        ∗

Wiadomości były niepomyślne. Łaukinis skrzywiony, chory, czy poturbowany, wylazł z chatki swej, przycupniętej w wąwozie, nieopodal od lasu, wśród plątaniny dzikich krzewów. W humorze był ponurym i anarchistycznym; jastrzębie jego oczy wyzierały dziko z młodej jeszcze twarzy; ruchy miał powolne i przeciągające się, jak kot rozespany.
Według jego relacyi Dusiacka puszcza wyplenia się coraz bardziej ze zwierzyny, a wina w tem leśników »złodziei«, którzy dzień i noc drepcą, niepokoją zwierza; koszą po lesie »łoneczki« i różne niesłychane zaprowadzili w puszczy zwyczaje. W imieniu »ochotników« Łaukinis był na nowe porządki mocno oburzony, o leśnikach zaś mówił wcale złowrogo i mściwie, będąc z nimi widocznie w porachunkach. Drzewo na Litwie należy do właściciela gruntu — to prawda; co do grzybów i jagód kwestya jest sporna; ale żeby zwierzyna przez Pana Boga stworzona na wędrowanie, oraz na łup i ochotę każdego, który ją potrafi wytropić i zabić, miała należeć do owoców zakazanych?! — to oburzało poprostu wszelkie pojęcie zawodowego kłusownika.
Był jednak i wczoraj w puszczy — »z kijaszkiem«, jak zapewniał. Choć trudno tropić po zielonej stopie, orzekł, że łosie przychodzą wczesnym rankiem do wody, jednak od dwóch dni nie przyszły.
— Kiedy panicze zapolujecie, łosia nie łosia, ale saren i zajęcy możecie dostać, ile chcąc.
— Mamy pozwolenie tylko na łosia — nadmienił Michał.
— Łoś pozwolony dobry — odrzekł Łaukinis — ale smaczniejsza niepozwolona sarna — ot co jest!
I łypnął oczyma ku Rajeckiemu szyderczo, jako miał go za młokosa jeszcze niewytrawnego. Dla Pucewicza, dawno znajomego i »kata na zwierzynę«, czuł Łaukinis respekt połączony z przywiązaniem.
Po relacyi »ochotnika« młodzi myśliwi wpadli w zadumę. Projektowane na pojutrze polowanie w puszczy okazywało się zawodnem. Michał nadąsał się:
— To łosie nie pewne?
— Nigdy one nie pewne — odrzekł Łaukinis.
— Niema po co jechać! — zawołał Michał.
Stanisław zaś monitował go:
— Ty jeszcze, Miś, miastowy myśliwy, co to on jedzie do lasu z wozem, żeby zabrać łosia. Zwierz sztuka fantazyjna! Żeby wiadomo było wszystkim, gdzie co naleźć i kiedy, to i polowanie byłoby wszystko jedno, co krowy albo kury strzelać.
— Ot, panicz czuje — aprobował Łaukinis.
Zostawili myśliwi ubitą zwierzynę w chacie i poszli w rojst nad jezioro, każdy w innym kierunku. Tu będą znowu cietrzewie, może pardwy? — Na wodzie kaczki — jeszcze może gdzie głuszec? — Choć tu już dla niego za mokro —
Ale Michał, skoro odłączył się od towarzysza, zapadł w ponure usposobienie. Trafił na stado cietrzewi — spudłował parę razy sromotnie. Uprzytomnił sobie, że źle mu na świecie: głuszca zabił właściwie Stach — łosie na pojutrze niepewne — pani Teresa daleko i zapewne wcale nie myśli o nim? — — Jak radości, tak i bóle i pragnienia młodzieńcze są tak naprężone i silne, że gdy ich kilka zbierze się naraz, składają się na nieszczęście. Michał porzucił, zakląwszy, »głupie cietrzewie« i usiadł na granicy rojstu w miejscu, gdzie umówił się spotkanie ze Stanisławem. Długo dumał nieczynny, nieszczęśliwy.
Gdy Stanisław, obładowany nową zdobyczą, wynurzył się z krzaków i ujrzał spoczywającego Michała, zadziwił się:
— A ty co? strzelbę popsułeś?
— Nie... tak sobie... Hetka już chodzić nie chce.
Suka zastrzygła uchem na wymówione swe imię, ale zapewne nie zrozumiała.
— Ot, tobie masz! — — Tak teraz pójdziem razem górką, przez krzaki, i co który pies wystawi — twoje. Ja mam dosyć.
— Nie, strzelaj i ty, Stachu. Czuję się dzisiaj trochę niezdrów...
Stanisław spojrzał na towarzysza uważnie i rzekł z pewnem niedowierzaniem:
— To i wracajmy prędzej, prosto na leszczynę.
Ale Michał był zdrów, jak ryba w wodzie, jak myśliwy w atmosferze pogodnego wieczoru. I tak go przejęły te wonie silniejsze, te blaski rozrzewnione i miękkie, że nie wytrzymał w swych dąsach i przyznał się:
— Nic mi nie jest, Stachu, tylko mam zły dzień: strzelam źle, łosi nie będzie... i tak już wszystko...
— Tak i mów! Mało czego niema, co nam miłe! A mnie się zdaje, że i lepiej potęsknić trochę; znaczy się — lepszy smak potem. Łosie będziem strzelali jeszcze tego lata; już ja wiem jedną knieję. Wyjedziem na noc, o świcie puścim gończe...
Żywiąc się tymczasem rojeniami, szli przez pagórki zadrzewione, puste. Rojsty dziś oddały obfitą daninę, pagórki były skąpe. Ale już i myśliwi zapomnieli o swej łowczej zaciekłości, poili się błogością wieczoru.
Z łysego wzgórza rozbłysła nagle okolica kochana. Zarośla, jak potargane runo, puszyły się soczystą zielenią na miejscach wyższych, a na rojstach pleśniały szaro i żółto. Starszy gaj olszowy zasłaniał Jużynty, siedzibę Rajeckich — na widnokręgu widniały same tylko porosty zmienne odcieniami zieleni i wody rzeki Świętej, wlewające się w krętobrzegie jezioro Roszę. Wody odbijały niebo szczęśliwe; lasy szeptały miłosne tajemnice ziemi...
— Teraz już niema co: przez leszczynę i na drogę.
Podczas gdy chłodek przeciągał już hen od morza przez jeziora i przypadał coraz niżej, szeleszcząc w zapalających się różowo wełnach drzew, zapasy dziennego ciepła snuły się jeszcze nizko w gąszczach, nasiąknięte lubieżnym zapachem potu ziemi. Tym słojem powietrza zakryci, między rudymi kijami leszczyny szli dwaj młodzi, mieniąc się na twarzach i ubraniach w złocistych okach słońca, przesianego przez liście.
Naraz Fox stanął i głośno zaszczekał. Wyżeł nie oznajmia tak zwierzyny. Jakoż w kierunku, gdzie pies zwracał głowę, ujrzeli myśliwi istotę może leśną, może dziką, ale dwunogą. Przekreślona prętami leszczynowych baldachów, barwą zlana z zielonawem podcieniem, smukła kobieca postać wyciągała ręce w górę po orzechy.
Spłoszyło ją szczeknięcie psa, może jeszcze bardziej widok strzelców; zebrała się w sobie, jak do biegu, ale, pomiarkowawszy się, stanęła. Myśliwi, odwołując psy, podążyli skocznie, ciekawie do miejsca zjawiska. Ale dziewczyna nie uciekała, więc łowcy, doszedłszy prędko, poczęli ją oglądać dowoli.
Rosła, bosonoga, w szarej spódniczce i koszuli zwisającej ciężkimi fałdami z dziewczęcych ramion na pierś wysoką i śmiałą, cały swój wdzięk schwytanej łani skupiła w główce ustrojonej tylko lśniącym zaplotem włosów, jasno zapatrzonej na myśliwych, zastygłej w uśmiechu i rumieńcu. Grzech jej — zbieranie orzechów w dworskim gaju — był lekki. Oczyma z głębokiego błękitu mocno podkrążonemi śniadym cieniem, ustami pełnemi pereł tłómaczyła się:
— Mam czem zapłacić...
I musiała przez chwilę wytrzymać na sobie żar spojrzeń obu młodzieńców, którzy, nie mówiąc nic, patrzyli. Ona zaś trochę tylko drżała ciemnemi rzęsami.
Aż odezwał się Stanisław:
— Ach ty, Warszulka, gdzie zalazła?!
Wtedy ona, czując, że skończyła pokutę, zniżyła pędem do ręki Stanisława kształtną swą główkę, w której ciasno plecionym warkoczu tkwiło trochę polnego kwiecia. Ale Stach rękę cofnął, okrążył szybko ramieniem kibić dziewczyny i wyciął jej całusa w oko i w ucho.
Wyślizgnęła się zgrabnie, wcale nie urażona, owszem na nowe wystawiła się niebezpieczeństwo, pozdrawiając Michała. Tylko ten nie potrafił skorzystać z chwili tak gładko, sam onieśmielony przez tę krasę polną, przejmującą do szpiku.
Formalności zostały ukończone.
Teraz Stanisław przemówił po litewsku, przyjaźnie i grzecznie:
— A ty, Warszulka, gdzie na robotę chodzisz?
— Do Jużynt, paniczu, do siana.
Michał, wychowywany od dziecka w mieście, a do Jużynt przyjeżdżający tylko na wakacye, słabo mówił po litewsku. Stanisław zaś wybornie.
— To ty może pod Gulbiną »otawę«[3] grabiłaś?
— Grabiłam, paniczu.
A my tam strzelali w brzeźniaku; mogli i której dziewce biedy narobić.
Warszulka rozśmiała się serdecznie z żartu. Aż ręce do oczu podniosła, potem rozświegotała się swobodnie:
— Kiedy panicze strzelali, to do nas dwa ciecieruki z krzaków przyleciały i na kopach usiadły. To my ich rękami łowiły, ale złowić nie można było — poo-szły!
Nie wszystko rozumiał Michał, namyślał się głównie nad tem, że dziewczyna ma głos, jak polna fletnia.
— Tobie, Warszulka, daleko do domu, do Sztarańc; — przeciągał Stach konwersacyę ze znaną mu krasawicą — ty codzień do domu powracasz?
— Nie, paniczu, w »odrynie«[4] w Jużyntach nocuję.
— W Jużyntach? — — Tak ty, Warszulka, bój się, to Jużyncki panicz przed tobą. Ty jemu za orzechy zapłacisz.
— Oj-jee... — zawołała dziewczyna przeciągle i wszystko, oprócz respektu i bojaźni, wyrozumieć było można z tego wykrzyknika.
Miś, ująwszy się pod boki, przeginał się w swej zgrabnej kurtce, ale nie mieszał się do rozmowy i Warszulka nawet spostrzegła, że panicz, bardziej niż ona, jest zażenowany. Stanisław zaś był w swoim żywiole: słynął u dziewcząt jako szarmant.
— Nie dasz ty nam orzechów, Warszulka. Gdzie ty je schowałaś?
Obrzucił wzrokiem postać dziewczyny, tak lekko i obciśle osłoniętą, że można było na niej zdefiniować każdy kształt wypukły.

— Aha! w zanadrzu chowasz! — — dawaj!
I sięgnął już zuchwale, tylko że Warszulka, baczna jak sarna, obróciła się na piętach i sama, sięgnąwszy błyskawicznie do zanadrza, podała Stanisławowi garść zielonych, ogrzanych jej ciałem orzechów.
— Bierz panicz — —
— Grzeczna panna! — ale nie dosyć — trzeba było samemu dać wziąć.
Wybrał kilka orzechów z jej twardej, czerwonej, małej dłoni i uścisnął ją lekko za palce. Ona zaś podała kolejno orzechy Michałowi.
— Jeden wezmę... na pamiątkę.
Wziął i schował do kieszeni.
— Ot, wileński kawaler! — podrwiwał Stanisław przyjaźnie.
Ale Warszulce bardzo się podobał pomysł Rajeckiego. Nie rzekła nic, tylko przydługo, z otwartemi ustami, spoglądała na młodszego panicza.
— Pora nam, słońce zachodzi — rzekł Stanisław i wyciągnął serdecznie rękę do dziewczyny.
Ona podała mu dłoń nieśmiało, ale nie schyliła się już do pocałunku w rękę. Stanisław odszedł, jakby nie chcąc patrzeć, jak się tam pożegna Michał.
Miś, spostrzegłszy ten manewr, poczuł nagle ściśnięcie serca, rozkoszne. I zobaczył dziwny, fosforyczny płomyk w oczach dziewczyny i namiętną bladość jej policzków. Zbliżył się do niej, pociągnięty niewyrozumowanym instynktem, chwycił ją za kibić i wpił usta w jej usta, które czekały na niego z mocy bożków leśnych rozkazu dziennego.
Dogonił szybko Stanisława, który gwizdał.
Miś szedł radośnie, zlekka marszcząc czoło, i chciało mu się śmiać i śpiewać — i oglądał się za Warszulką, która stanęła znowu, opodal, rozpływając się już w gęstym cieniu drzew. Zdało mu się, że ona oczy ma w mroku świecące, jak boginka, że wabi go i w szeptach liści jest i jej rusałczy jakiś pokrzyk:
— Oj-jee! — — Oj-jee! — —

Droga. Dwie wiorsty dobrego marszu do domu. Michał niósł się jak na skrzydłach obok Stanisława, który mu dotrzymywał kroku, ale milczał i pogwizdywał ciągle.
— Dlaczego tak milczysz, Stachu?
— A cóż? polowanie się nie udało...
— Jakto?! Natłukliśmy tego sztuk... ze czterdzieści, dzień taki piękny od początku do końca... Mamy głuszca — i pannę!
— Ot widzisz! — dzielmyż się teraz, towarzyszu mój! — zaprojektował Stanisław.
— No, głuszec twój — przyznał bez wahania Michał.
— A tobie panna! — ja dobry przyjaciel, nie ten z piosenki.
Miś nie odpowiedział — potwierdził więc układ milczeniem i wyiskrzonym uśmiechem, którym zdawał się wciągać w nozdrza całą rozkosz ziemi. Po chwili zapytał:
— Ta Urszulka czyja córka?
— Łaukinisa.
— Tego, cośmy widzieli?!
— Nie, brata.
I znowu po długiem przełknięciu śliny zapytał Michał:
— Ile ona ma lat?
— Musi ze siedmnaście, ośmnaście... W sam raz! Ale cóż tobie? Ty zakochany...
Tymczasem Stanisław dźwięcznym głosem zaintonował piosenkę, której słowa i nuta, nigdy chyba nie wydane, błąkają się po litewskich dworach i polach od lat już...

Gdybym przebywał w niebios przezroczach,
Tobym się kochał w anielskich oczach;
Ale że w prochu duch się mój toczy,
To oddam życie za Laury oczy.

Podchwycił Michał wtórem ostatnie dwa wiersze i poszedł dwugłos, jak organ po lesie olszowym.
— Dlaczego »Laury«? — zauważył Miś po prześpiewaniu.
— Ha, można i do Warszulki zaśpiewać.
— Rytmu nie będzie.
— Dorobim my jej!
I, śmiejąc się, huknęli obaj:

Ale że w prochu duch się mój toczy,
Wolę pokochać Warszulki oczy.

— Ha, ha! żeby ona wiedziała, że my tu pieśni dla niej składamy! — zawołał Miś.
— Czuje ona, nie bój się — odrzekł Stanisław magistralnie.
— A czy myślisz, że ona... — zaczął Michał i urwał.
Stanisław spojrzał na młodszego przyjaciela z rozrzewnioną ironią:
— Chcesz? to ja jej zapytam...
— Nie, nie.

Od olszyny, rosnącej przy zachodnim boku drogi, cienie padały już na łąkę tak długie, że zdawały się opierać na krawędzi widomego świata. Jeszcze gdzieniegdzie na pagórkach płowych leżała blada poświata i wyższe kity drzew żegnały słońce tęsknym rumieńcem. Wkrótce stał się powszędy panującym cień.
Lelek-kozodój ukazywał się nad łąką i zaledwie chwyciłeś okiem jego kształt wielkiej jaskółki, już znikał w ciemnym gąszczu olch, migał się znów przez drogę, wielkości kobuza, rósł do widmowych rozmiarów.
Zdaleka płynęły jakieś głosy, jakieś śmiechy i huczki — — czy słychać aż tutaj bąka od jeziora? Czy śmieje się sowa lub inne licho leśne? — Czy może od dworu z Jużynt dolatują rozwydrzone pogawędy dziewcząt z parobczakami?
— Aha, sobota dzisiaj — zrozumiał Stanisław i błysnął oczyma ku Michałowi.
— Sobota — więc co?
— Dziewczęta parzą się w bani nad jeziorem — — Młody ty jeszcze myśliwy, Miś!
— Ależ wiem... naturalnie: kąpią się w łaźni, a potem buch! w jezioro. Wiem.
— A potem do odryny na siano — dokończył Stanisław. — Warszulka już tam pewno jest.
— Kiedy ona w leszczynie została?
— Po nocy jej orzechów nie zbierać. Przez gaj ona, jak koza, do bani pobiegła — i bliżej jej przez gaj do jeziora.
Miś znał już ten sport sobotni podpatrywania dziewcząt przy łaźni stojącej nad samem jeziorem. Wprawdzie nie wybiegała żadna, jak nimfa płocha, rozgrzana, by zanurzyć się w chłodną wodę. Czynili to parobcy, gdy się kąpali razem po ukończeniu tualety panien. Ale o pannach była taka legenda. Nuż im dzisiaj właśnie strzeli to do głowy?
Wyobraził sobie Warszulkę białą, jak pędem śmiga przez krzaki, przez gładki nurt, pruje go rozgłośnie krągłemi biodrami, bujną piersią — — A czyby ją poznał, gdyby szła z całem takiem stadkiem białych kozic? — — Pewnie? — — Poznałby ją po tym krzyżu tak prostym, po smukłej szyi — — no i po oczach! Przecie ona ma oczy błyszczące w ciemności.
— A ty widzisz tam? — zapytał Stanisław, wskazując na blade niebo.
Na niebie, porządnie rozciągnięte w ostry szyk prujący powietrze, ciągnęły kaczki. Przystanąwszy, usłyszeli myśliwi szum ich pociągu, szmer mechaniczny, urywany, śpieszny. Ciągnęły w kierunku jeziora.
— Cóż? pójdziem na półwysep? Do ciemnej nocy możemy jeszcze zabić kilkanaście kaczek. Ot, krakwy ciągną, same te największe, bez zielonego pióra w skrzydle — —
— Będziesz mi opowiadał, że widzisz stąd pióra i po nocy!
— A ja ci mówię, że to te. Każdy gatunek ma trochę inny swój zwyczaj w locie — to szyja bardziej prosto, to skrzydłem inaczej robi — — A tam — widzisz? — cyranki. Mniejsze i wałęsają się trochę w locie. Już ty mnie wierz!
— Dobrzeby i kaczek nastrzelać — rzekł Michał — ale dobra i kolacya. Nie głodny jesteś?
— Wiadomo, głodny. Tylko że kaczki pięknie ciągną. Za godzinę będzie już zapóźno... A stanąć to my możem i przy samej bani… Coś tam zawsze na strzał nadciągnie.
— Tak mówisz? A — no to idźmy nad jezioro.

Noc ciemna, noc pachnąca rajem i grzechem, zakryła dalszą wędrówkę dwóch myśliwych i nawet wieść o niej.







  1. Stary cietrzew, wypiór.
  2. Wrzosowisko, sucha polanka.
  3. »Otawa — drugi pokos siana; to, co w Królestwie »potraw«.
  4. Budynek specyalny na przechowanie siana. W »stodole« chowa się zboża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.