Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Lenistwo/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VI.

Pani de Luceval słuchała rzeczywiście swej przyjaciółki z podwójnem zajęciem i ciekawością; a nie mogąc się oprzeć swemu wzruszeniu, rzuciła się w objęcia Walentyny z tym wykrzyknikiem:
— Dziękuję ci, dziękuję, droga przyjaciółko.
Pani d’Infreville spojrzała z największym zdziwieniem na młodą kobietę, mówiąc do niej:
— Mój Boże Florencjo, wytłumacz się, za cóż mi tak dziękujesz?
— To prawda — odpowiedziała pani de Luceval uśmiechając się — mogłabyś mnie uważać za szaloną, ale gdybyś ty wiedziała, jaką mi wyświadczasz usługę...
— Ja?
— O nie inaczej, wielką, niezmierną usługę — dodała Florencja z wyrazem wzruszenia, pewnej złośliwości, i naiwności zarazem trudnej do opisania — wyobraź sobie, że ja tobie z początku zazdrościłam, jakem ci zazdrościła w klasztorze, kiedym była małą panienką a tyś wychodziła za mąż, a potem, dlaczegóż to mam ukrywać? znalazłam w charakterze naszego kuzyna Michała tyle podobieństwa z mojemi upodobaniami i z mojem życiem, że myślałam sobie: Jakżeby mnie zachwycało, cieszyło to wszystko, co tę biednę Walentynę do rozpaczy doprowadza! ja, com nigdy nie kochała, ja, właśnie pojmowałabym miłość: w lenistwie we dwoje, i zdaje mi się, że byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym także miała jakiego Michałka.
— Florencjo, co mówisz?
— Pozwól mi tylko dokończyć i, nie ukrywając nic przed tobą, ponieważ także spodziewam się rozmaitych zajść pomiędzy mną, a mężem moim, który staje się dla mnie coraz nieznośniejszym, przewiduję w przyszłości (gdybym równie jak ty miała być doprowadzoną do ostateczności) konieczną potrzebę wyszukania sobie jakiej pociechy, w związku tak niestosownie skojarzonym.
— Ah! Florencjo! — zawołała Walentyna z wyrazem strwożonej tkliwości — strzeż się tego, gdybyś ty wiedziała...
— Gdybym wiedziała — rzekła pani de Luceval przerywając swej przyjaciółce — gdybym wiedziała. Ale właśnie, i dzięki ci za to, teraz wiem już; i po tem wszystkiem, coś mi powiedziała, wielki Boże! wielki Boże! — dodała młoda kobieta z naiwną i niemal komiczną trwogą — teraz, kiedy wiem ile to potrzeba niepokoju, wzruszeń, trudów, zabiegów, udręczeń, ażeby mieć kochanka, przysięgam ci, że mi nigdy nawet chęć nie przyjdzie, ażebym miała sobie szukać jakiego. Nie, nie, zdaje mi się, że wołałabym raczej udać się pod Biegun północny lub na Kaukaz z moim mężem. Kochanek! o nieba! ileż to trudów! Ręczę ci, że pod tym względem, moje lenistwo będzie dla mnie cnotą; rzeczywiście, każdy może być cnotliwym w miarę środków swoich, a byle tylko nim być, to rzecz główna. Nieprawdaż?
Florencja, wymawiając te słowa, przybrała wyraz tak poważny i tak śmieszny zarazem, że jej przyjaciółka, pomimo trosk swoich, musiała się uśmiechnąć, gdy tymczasem pani de Luceval mówiła dalej:
— Ah! biedna Walentyno, lituję się nad tobą, lituję podwójnie, bo ty masz słuszność, że takie życie to prawdziwe piekło!
— Tak jest, tak, piekło, i wierzaj mi, Florencjo, kochana moja Florencjo, wytrwaj tylko w twojem postanowieniu, pozostań wierną twoim obowiązkom... chociaż są one bardzo dla ciebie uciążliwe! niechaj moja niedola posłuży ci za przestrogę; o zaklinam cię — dodała Walentyna głosem tkliwym i błagalnym — gdyż wiecznie czyniłabym sobie wyrzuty, gdybym cię miała natchnąć złemi myślami lub podać ci gorszący przykład. Wyrzucałabym sobie całe życie, jak największą zbrodnię, to zaufanie, które mam w tobie, Florencjo, przyjaciółko, droga przyjaciółko moja; niech mnie już przynajmniej nie spotka ta nowa zgryzota, przysięgnij mi...
— Bądź spokojną, moja droga Walentyno, więcej jeszcze, aniżeli ty sama, podzielam twoje zdanie, jeżeli to być może. Zastanów się tylko. Ja, kobieta tak leniwa, ja, co nie mogę opuścić mego fotelu, ażeby oddać jaką wizytę, ja miałabym się rzucić w taki odmęt; a szczególniej też z takim mężem, jak mój, który do mnie najmniej dziesięć razy na dzień przychodzi, ja miałabym próbować podejść takiego człowieka! Ah! byłaby to praca, o której myśl sprawia mi zawrót głowy. Nie, nie, przestroga jest dobra i będzie skuteczna. Lecz mówmy o tobie: na szczęście, nie widzę aż dotąd, ażeby twój mąż miał powziąć jakie podejrzenie.
— Mylisz się, właśnie obawiam się tego, chociaż nie mam jeszcze żadnej pewności.
— Jakto?
— Mój mąż, jakem ci to już powiedziała, prawie ciągle żyje za domem. Wychodzi zrana po śniadaniu... jest na obiedzie najczęściej u tej kobiety, którą utrzymuje, i gdzie także przyjmuje wszystkich swoich przyjaciół. Potem, jedzie z nią do teatru, wraca znowu do niej, gdzie zwykle grają w karty bardzo grubo i przyjeżdża do domu nie prędze jak około trzeciej lub czwartej zrana.
— Piękne życie dla człowieka żonatego!
— Czy to skutkiem ślepej ufności, czy też przez obojętność, rzadko mnie pyta, jak spędzam mój czas. Dwa dni temu, zachorowawszy nagle, powrócił do domu około drugiej godziny po południu; myśląc zaś, że się na cały dzień oddalił, gdyż oznajmił mi poprzednio, że w mieście zostanie na obiedzie, wróciłam od Michała dopiero o dziesiątej wieczorem.
— Mój Boże! jakżeś się musiała zatrwożyć dowiedziawszy się, że twój mąż powrócił! Drżę na samą myśl o tem, otóż to mieć kochanka.
— Tak byłam przerażona, że pierwszą moją mysią było wyjść z domu i nigdy już nie wrócić do niego.
— Właśnie i jabym tak uczyniła, tylko nie wiem, nie! rzeczywiście, jabym umarła ze strachu.
— Nakoniec, zebrałam całą odwagę, weszłam do siebie: doktór był już przy mężu. Pan d’Infreville tak był cierpiący, że ledwie kilka słów przemówił do mnie. Całą noc przy nim przepędziłam, doglądając go z podwójną, lecz fałszywą gorliwością. Kiedym się już uspokoiła nieco, zapytał mnie, dlaczego na cały dzień oddaliłam się z domu i gdziem była. Przygotowałam sobie na to odpowiedź i kłamstwo: powiedziałam mu, że cały dzień byłam u ciebie, jak mi się to niekiedy zdarza, ponieważ mnie zawsze samą zostawia. Zdawało się, że mi wierzył, okazując nawet, że to potwierdza, że zna pana de Luceval z nazwiska, i że jest mu przyjemne widzieć mnie w bliskich stosunkach z jego żoną. Uważałam się już za ocaloną; lecz wczoraj nowy niepokój: dowiedziałam się od panny służącej, że mój mąż wypytywał ją bardzo zręcznie, chcąc się dowiedzieć, czy często oddalam się z domu.
— Mój Boże! Jakaż to znowu trwoga dla ciebie, jakiż to niepokój! otóż to mieć kochanka!
— Chcąc za jaką bądź cenę wydobyć się z tak nieznośnego położenia, udałam się dzisiaj rano do Michała. Obierzmy już raz jakie stanowcze postanowienie, rzekłam do niego; ja wyznam wszystko mojej matce, powiem jej, że mąż ma wielkie podejrzenie, że pozostaje mi tylko ucieczka z jego domu. W mojej miłości dla ciebie, Michale, znajdę dostateczną siłę do przekonania mojej matki. Nie powrócę już do męża. Dzisiaj wieczorem opuszczę Paryż razem z moją matką. Udamy się do Bruxeli; ty przyjedziesz za nami. Reszta twego mienia i moja praca wystarczą na nasze utrzymanie, a jeśli zajdzie potrzeba, pojedziemy dalej dla znalezienia innych środków; ale, chociaż życie nasze będzie ubogie, przykre, wolna przynajmniej będę od tej okropnej konieczności kłamania codziennie, lub spędzenia życia w wiecznej trwodze i niepokoju. Nie domyślałeś się nigdy, Michale, moich męczarni, gdyż ukrywałam je przed tobą; lecz dzisiaj nie mogę ich już dłużej znosić.
— I przystałże na to?
— O! — zawołała Walentyna z goryczą — o! jakże byłam szalona, licząc na takie postanowienie z jego strony. Patrzył na mnie jak odurzony; ta ucieczka, to życie niespokojne, ciężkie, może nieszczęśliwe, przestraszało jego gnuśność, albo raczej jego okropny egoizm. Poczytał moje postanowienie za szaleństwo, mówiąc: że tak ważne środki można tylko w ostateczności przedsiębrać; że mąż mój ma tylko podejrzenie, i nasunął mi myśl napisania tego listu, o który cię prosiłam.
— Zresztą, Walentyno, może on ma i słuszność, wahając się jeszcze z tą ucieczką, i to nawet w twoim własnym interesie, boć przecie rzeczy nie są jeszcze na drodze tak niebezpiecznej.
— Florencjo, przeczucie jakieś mówi mi, że...
I nie mogła dokończyć. Nowe zdarzenie przerwało tę rozmowę.
Drzwi otworzyły się nagle, i panowie de Luceval i Infreville stanęli przed zdumionemi oczyma Florencji i Walentyny. Ostatnia z nich zdjęta przestrachem krzyknęła:
— Zginęłam!
I przejęta wstydem na widok pana de Luceval, towarzyszącego jej mężowi, zakryła twarz chustką.
Florencja, zbliżywszy się do swej przyjaciółki, jak gdyby chciała ją zasłonić, rzekła głosem rozkazującym do pana de Luceval:
— Czego pan chcesz?
— Przekonać panią o kłamstwach i niegodnem wspólnictwie — zawołał pan de Luceval groźnie.
— Dowiedziałem się, że pani d’Infreville przepędza prawie całe dnie poza domem — dodał mąż Walentyny, zwracając się do Florencji, gdy tymczasem przyjaciółka jej, zdjęta konwulsyjnem drżeniem, ciągle twarz rękami zasłaniała — wczoraj pytałem panią d’Infreville, gdzie spędziła cały dzień. Odpowiedziała mi na to, że go spędziła u pani. List ten, pisany przez panią, za wspólnem porozumieniem się z moją żoną, i przeznaczony do oszukania mnie przez niecne kłamstwo, dostał się w ręce pana de Luceval, który przysiągł honorem, i ja mu wierzę, że nigdy nie widział tu pani d’Infreville. Nie przypuszczam wcale, ażebyś chciała zaprzeczać wszelkiej najoczywistszej prawdzie.
— Tak jest — zawołał pan de Luceval — wyznanie twoje powinno zadać ostatni cios występnej kobiecie; niechaj to będzie karą twego bezecnego wspólnictwa.
— Panie, — rzekła Florencja — pani d’Infreville, jest i zawsze będzie moją najlepszą przyjaciółką, im zaś będzie nieszczęśliwszą, tem więcej liczyć może na moje do niej przywiązanie.
— Jakto — krzyknął Luceval — pani śmie?
— Odważę się na nierównie więcej, mój panie, odważę się powiedzieć panu d’Infreville, że postępowanie jego względem żony, było zawsze postępowaniem człowieka bez serca i bez honoru.
— Dosyć tego, pani — zawołał pan de Luceval rozgniewany. — Dosyć!
— Nie, mój panie, to nie dosyć, muszę jeszcze przypomnieć panu d’Infreville, że się znajduje w moim domu, a ponieważ teraz wie, jak go sobie cenię, domyśli się zatem, że dłuższa jego obecność tutaj nie podoba mi się wcale.
— Ma pani słuszność, zawiele już słyszałem — rzekł pan d’Infreville z szyderskim uśmiechem. Poczem uchwyciwszy swą żonę za rękę, rzekł do niej. — Proszę iść ze mną.
Nieszczęśliwa ta istota, odurzona, przerażona, podniosła się machinalnie i ciągle zakrywając twarz rękoma, tak dalece była wstydem przejęta i postąpiła kilka kroków, mówiąc zcicha:
— O moja matko! moja matko!
— Walentyno, ja ciebie nie opuszczę, — zawołała Florencja podnosząc się także i biegnąc za swoją przyjaciółką; lecz pan de Luceval zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, uchwycił swą żonę i zatrzymał ją na miejscu, mówiąc:
— Tego już zanadto.
D’Infreville, korzystając z tego, pociągnął za sobą Walentynę, która wyrzekła głosem stłumionym przez gwałtowne łkanie, jeszcze te ostatnie wyrazy.
— Florencjo... bądź zdrowa!...
I wyszła za ciągnącym ją za rękę panem d’Infreville.
Pani de Luceval, blada z oburzenia i boleści, pozostała na miejscu i trzymana przez swego męża, który puścił ją dopiero wtedy, kiedy Walentyna wyszła z salonu. Nareszcie rzekła do niego głosem zupełnie spokojnym:
— Panie de Luceval, po grubiańsku i przemocą zadałeś gwałt mojej osobie; od tej chwili wszystko jest zerwane między nami.
— Mościa pani!
— Pan ma swoją wolę, ja będę miała moją i pokażę to panu.
— I jakaż to będzie ta wola pani — rzekł de Luceval szyderczo, czy mi ją pani raczy przynajmniej oświadczyć?
— Bezwątpienia.
— Słucham tedy.
— Słuchaj pan. Rozłączymy się przyjaźnie, bez żadnych krzyków, bez zgorszenia.
— Ah! pani to tak łatwo urządza?
— Słyszałam, że się to bardzo często tak urządza.
— I w siedemnastym roku życia puści się pani na świat swobodnie....
— Puszczać się na świat! Broń mnie Boże od tego! Pan wie, że to jest przeciwne moim skłonnościom...
— My tutaj nie żartujemy, mościa pani — zawołał de Luceval — pytam się, czy rzeczywiście jesteś tak szaloną, że sobie wyobrażasz iż, mając zaledwie lat siedemnaście, możesz sobie pozwolić żyć samotnie, kiedy zostajesz pod władzą męża?
— Ja nie myślę żyć wcale samotnie, mój panie.
— Z kimże tedy pani żyć będzie?
— Walentyna jest nieszczęśliwa, udam się do niej i do jej matki. Dzięki Bogu, majątek mój jest niezależny od majątku pana.
— Żyć z taką kobietą! z kobietą, która ma kochanka! kobietą, którą mąż dzisiaj jeszcze z domu swego wypędzi, i słusznie postąpi, z kobietą, która zasłużyła na wzgardę wszystkich uczciwych ludzi... I to pani z taką istotą chce prowadzić wspólnie życie. Doprawdy, skoro pani ma odwagę przyznać się tylko do takiego zamiaru, to już to samo posłużyć może za powód do zamknięcia pani w domu obłąkanych.
— Panie de Luceval, jestem nadzwyczajnie utrudzona dzisiejszemi wypadkami, zobowiążesz mnie pan bardzo, jeżeli mi dasz chwilę wypoczynku; dodaję tylko, że jeżeli kto godzien jest pogardy ludzi uczciwych, to niewątpliwie pan d’Infreville, gdyż jego niecne postępowanie doprowadziło jego żonę do zguby. Co do Walentyny, ona zasługuje i zawsze zasługiwać będzie na moje najtkliwsze współczucie.
— Ah! to rzecz niesłychana, powtarzam, że pani zasługuje, ażeby cię zamknąć w domu obłąkanych.
— Oto ostatnie moje słowa, panie de Luceval: nikt mnie nigdzie nie zamknie, będę wolną i wolności mojej używać będę, jak mi się będzie podobało.
— O! zobaczymy to, moja pani!
— Zobaczy pan.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.