Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Siedem
grzechów głównych
POWIEŚĆ
TOM II.
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929


DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.








I.

Gdy ochmistrzyni odeszła, panna de Beaumesnil pisała dalej w swoim albumie co następuje:
„Ażeby pojąć należycie te nowe wypadki, powinnam cofnąć się w przeszłość, kochana matko.
„Nazajutrz po mojem przybyciu do domu opiekuna poszłam z panną Heleną do kościoła; modliłam się pobożnie, bo o tobie myślałam, droga matko. Wkrótce atoli panna Helena zwróciła mą uwagę na pewnego młodego człowieka, który przed tymże samym ołtarzem modlił się z największą skruchą.
„Młodzieniec ten, jakem się później dowiedziała, nazywa się Celestyn de Macreuse.
„Panna Helena oświadczyła mi, że dlatego zwróciła na niego mą uwagę, iż młodzieniec ten zamiast, jak inni pobożni, klęczeć na podnóżku, klęczał na gołych kamieniach; modlił on się za swą matkę, słyszałyśmy bowiem później, jak prosił księdza, który po naszej stronie jałmużnę zbierał, ażeby w tejże samej kaplicy odprawił jeszcze dziewięć mszy za duszę jego matki.
„Kiedyśmy wychodziły z kościoła, pan de Macreuse stanąwszy przed nami u kropielnicy, podał nam święconą wodę i ukłonił nam się; następnie zebrało się koło niego kilkunastu ubogich, których on hojną obdarzył jałmużną, mówiąc do nich wzruszonym głosem: „Przyjmijcie tę szczupłą ofiarę, jaką wam udzielam w imieniu mej biednej matki, która już nie żyje. Módlcie się za nią“.
„W chwili, kiedy pan de Macreuse zniknął w tłumie wychodzących osób, dostrzegłam pana de Maillefort; czy on szedł do kościoła? czy z niego wychodził? nie wiem tego. Panna Helena ujrzała go jednocześnie ze mną, i zdawała się być zdziwiona, a nawet zaniepokojona jego obecnością. Wróciwszy do domu, wspominała mi kilkakrotnie o panu de Macreuse, którego pobożność zdawała się być tak szczerą, a litość dla biednych, tak wspaniałomyślną; mówiła ona, że nie zna tego pana, ale że obudził w niej nadzwyczajne.zajęcie, ponieważ posiada przymioty, które u dzisiejszej młodzieży prawie nigdy napotkać się nie dadzą.
„Nazajutrz wróciłyśmy jeszcze do tegoż samego kościoła, gdzie i pan de Macreuse znalazł się powtórnie; odbywał on swoje modły w tej co i my kaplicy; tym razem zdawał się tak być zatopionym w swojej pobożności, że po skończonej mszy pozostał jeszcze na kolanach, i posadzki prawie czołem swojem dotykał, tak dalece przygnieciony był swoim bólem; wkrótce potem przechylił się nawznak i zemdlał. W takim stanie odniesiono go do zakrystji. Nieszczęśliwy młodzieniec! rzekła do mnie panna Helena, jak on żałuje swej matki! jakież on musi mieć dobre i szlachetne serce! Podzielałam wzruszenie panny Heleny, gdyż więcej niż ktokolwiek pojmowałam boleść pana de Macreuse, którego łagodne i smutne rysy zwiastowały głęboki żal.
„W chwili, kiedy sługom kościelnym niosącym pana de Macreuse otworzono drzwi zakrystji, pan de Maillefort. który stał w bliskości, roześmiał się niemal głośno i z wyrazem szyderskim. Panna Helena zdawała się być coraz więcej zdziwiona i zmieszana, widząc pana de Maillefort już po raz drugi w kościele. — Ten szatan, powiedziała do mnie, przychodzi do domu bożego jedynie dla dopuszczenia się jakiej niegodziwej sprawy.
„Po południu namówiła mnie pani de La Rochaigue, wbrew mojej chęci, do przejażdżki za miasto z nią i jedną jej przyjaciółką; wstąpiłyśmy po drodze po księżnę de Senneterre, której jeszcze nie znałam, i wyjechałyśmy na pola Elizejskie. Widziałam tam bardzo wiele osób; a kiedy jechałyśmy zwolna, pani de La Rochaigue, rzekła do księżnej de Senneterre: Kochana księżno, czy to tam nie syn pani jedzie konno? Rzeczywiście, to Gerald, odpowiedziała pani de Senneterre, zwracając lornetkę w stronę, którą jej wskazała baronowa. — Spodziewam się przecież, dodała pani de Mirecourt, że on zwróci na nas swą uwagę i przyjedzie nas powitać. O! wtrąciła pani de La Rochaigue, pan de Senneterre nie zaniedba tego uczynić, ponieważ na szczęście, księżna znajduje się z nami. Mówię na szczęście, a mylę się jednak, dodała pani de La Rochaigue, gdyż właśnie obecność księżnej nie pozwala nam wypowiedzieć wszystkiego dobrego, jakie o panu Geraldzie myślimy. — O! co do tego, odpowiedziała pani de Senneterre z uśmiechem, ja nie mam najmniejszej skromności macierzyńskiej, gdyż dla mnie nigdy nie jest dosyć, kiedy słyszę coś dobrego o moim synu. — Powinnabyś pani jednak być zupełnie zadowoloną, rzekła pani de Mirecourt, inaczej bowiem posądzimy cię, że jesteś zbyt wymagającą. — Ale ponieważ właśnie mówimy o panu Senneterre, dodała pani de Mirecourt zwracając się do baronowej, czy wie pani, dlaczego on się w osiemnastym roku życia swego do wojska zaciągnął jako prosty żołnierz? — Nie, odpowiedziała pani de La Rochaigue, wiem tylko, że pan de Senneterre rzeczywiście oddalił się z domu jako prosty żołnierz, pomimo swego urodzenia i godności; tudzież że w nagrodę ran, odniesionych na polu bitwy został ozdobiony krzyżem; ale dlaczego wstąpił do wojska, tego nie wiem. — Wszakże prawda, księżno, dodała pani de Mirecourt zwróciwszy się do księżnej, wszakże prawda, że syn pani dlatego został żołnierzem, że uważał za niegodne siebie kupić sobie zastępcę i wysłać go na swoje miejsce? — Prawda, odpowiedziała pani de Senneterre, taki jest rzeczywiście powód, jaki mój syn nam podał, a mimo łez moich, mimo próśb ojca, zamiar swój uskutecznił. — Jakże to pięknie, zawołała pani de La Rochaigue, ale to też tylko jeden pan de Senneterre jest w stanie powziąć tak rycerskie postanowienie. — A z tego jednego rysu można osądzić całą szlachetność jego charakteru, dodała pani de Mirecourt. — O! mogę to ze sprawiedliwą dumą powiedzieć, że niema lepszego syna, jak mój Gerald, wtrąciła pani de Senneterre. — O kim świat mówi: to dobry syn, dla tego nie potrzeba już większych pochwał, odpowiedziała pani de La Rochaigue.
„W milczeniu słuchałam powyższej rozmowy, podzielając zapał, jakim szlachetny postępek pana de Senneterre, który wolał zapisać się jako prosty żołnierz, aniżeli kogo innego wysłać na pole bitwy, natchnął towarzyszące mi osoby.
„W tej chwili kilku młodych jeźdźców przejechało zwolna koło naszego pojazdu; jeden z nich zatrzymał się, a następnie zwrócił swego wierzchowca ku naszej karecie, która posuwała się wolnym krokiem.
„Tym jeźdźcem był pan de Senneterre. Pozdrowił naprzód swą matkę, potem pani de La Rochaigue przedstawiła mi go; przemówił do mnie kilka uprzejmych słów i rozmawiając czas jakiś z towarzyszącemi mi damami, jechał obok nas. Nie widziałam żadnego świetniejszego powozu, w którymby siedzące osoby nie zamieniły choć kilku grzecznych wyrazów z panem de Senneterre, który zdawał się budzić powszechne zajęcie.
„Podczas swej rozmowy z nami, był bardzo wesoły, nieco ironiczny, ale bez złośliwości; szydził tylko z uderzających śmieszności, które dla każdego były widoczne.
„Na chwilę przed opuszczeniem nas przez pana de Senneterre, zbliżył się do nas wspaniały powóz, zaprzężony w cztery konie, który również posuwał się wolnym krokiem; w powozie tym siedział jakiś mężczyzna, któremu wiele osób kłaniało się z uszanowaniem; mężczyzna ten złożył panu de Senneterre głęboki ukłon, lecz, książę zamiast oddać mu złożone sobie uszanowanie, zmierzył go od stóp do głowy wzrokiem jak najpogardliwszym. — Ah! mój Boże, panie de Senneterre! zawołała pani de La Rochaigue z wielkiem zdziwieniem. Przecież to pan de Tilleu przejechał. — Więc cóż stąd? — On się panu ukłonił. — Prawda, spotkała mnie ta nieprzyjemność, odpowiedział pan de Senneterre z uśmiechem. — A pan nie odpowiedziałeś na jego ukłon? — Nie, pani, ja się już nie kłaniam panu de Tilleu. — A jednak wszyscy mu się kłaniają! — To bardzo niesłusznie. — Dlaczegóż to, panie de Senneterre? — Jakto? dlaczego? A jego zajście z panią de...
„Lecz nie dokończył słów swoich, w czem zapewne przeszkodziła mu moja obecność; a zwróciwszy się następnie do pani de La Rochaigue, dodał: Czy pani wiesz o jego postępku z pewną margrabiną? — Bezwątpienia. — Otóż, pani, człowiek, który tak nikczemnie, tak podle postępuje, jest nędznikiem, a ja nigdy nie kłaniam się takim ludziom. — Jednak w świecie przyjmują go, rzekła pani de Mirecourt. — Tak, dlatego, że prowadzi najznaczniejszy dom w Paryżu, odpowiedział pan de Senneterre, i ponieważ każdy pragnie u niego bywać, i bywa także, a jednak to jest niegodne. — Ah! panie Geraldzie, zawołała pani de Mirecourt, zbyt wielki z pana rygorysta. — Ja! odpowiedział pan de Senneterre z uśmiechem, ja, rygorysta, jakaż to okropna potwarz! Dowiodę pani, że jest zupełnie przeciwnie; proszę bardzo, przypatrz się pani dobrze temu małemu kabrjoletowi, który ku nam nadjeżdża, i... — Geraldzie, zawołała żywo pani de Senneterre, która spojrzawszy na mnie, skinęła na swego syna; ja zaś prawie machinalnie zwróciłam głowę w stronę skąd nadjeżdżał powóz wskazany przez pana de Senneterre, w którym siedziała jakaś młoda i bardzo piękna kobieta, ścigająca go ciekawym wzrokiem.
„Na głos swej matki i spojrzenie, które na mnie zwróciła, pan de Senneterre ugryzł się tylko w usta i odpowiedział z uśmiechem: — Masz słuszność, kochana matko, aniołowie byliby zbyt nieszczęśliwi, gdyby się dowiedzieli. że są także i szatany na świecie.
„Nie ulega wątpliwości, że ten rodzaj usprawiedliwienia się księcia de Senneterre do mnie był wymierzony, ponieważ obie moje towarzyszki spojrzały na mnie z uśmiechem, a ja zmieszałam się bardzo.
„Gdy nadeszła chwila w której miałyśmy powrócić do domu, pani de Senneterre powiedziała do swego syna: — Do zobaczenia Geraldzie, wszakże będziesz dzisiaj ze mną na obiedzie? — Nie, moja matko, przebacz mi żem cię nie uprzedził, lecz inaczej rozporządziłem dzisiejszym moim wieczorem. — To wielkie dla ciebie nieszczęście, odpowiedziała księżna z uśmiechem, gdyż właśnie ja sama rozporządziłam twoją osobą. — Bardzo dobrze, odpowiedział pan de Senneterre uprzejmie, w takim razie, napiszę bilet usprawiedliwiający, a potem przybędę na twoje rozkazy, kochana matko.
„Pan de Senneterre pożegnał się z nami i puścił swego wierzchowca największym pędem, powodując nim bardzo zręcznie i z prawdziwym wdziękiem. Gdy zastanawiałam się nad tem, smutek opanował mą duszę, gdyż całe zachowanie się, jak równie zręczność pana de Senneterre, przypominały mi rzadką zręczność i doskonałość jazdy mojego biednego ojca.
„O ile wnosić mogłam z tej rozmowy, chociaż pan de Senneterre tylko kilka słów do mnie przemówił, zdaje mi się przecież, że posiada charakter szczery, szlachetny, śmiały i że jest bardzo uległy swej matce. Zresztą, towarzyszące mi damy były tegoż samego zdania, albowiem nie ustawały w swoich pochwałach, aż do chwili, kiedyśmy się rozłączyły.
„Przez następne dwa dni widziałyśmy znowu pana de Macreuse w kościele; jego boleść wydawała mi się równie wielką lecz spokojną, albo raczej zamkniętą w sobie. Dwa czy trzy razy spojrzał na nas przypadkiem, i nie wiem dlaczego, serce moje ścisnęło się, kiedym jego łagodne, smutne rysy, oraz jego pokorną i nieśmiałą powierzchowność porównała z postawą i ujmującą swobodą księcia de Senneterre.
„Na drugi dzień po naszej przejażdżce na Polach Elizejskich, udałam się z moim opiekunem do ogrodu Luksemburgskiego, jakem mu to poprzednio obiecała. Zwiedziliśmy już oranżerje i piękne plantacje róż, gdy następnie spotkaliśmy jednego z przyjaciół pana de La Rochaigue; przedstawił mi go mój opiekun, zdaje mi się pod nazwiskiem barona de Ravil. Towarzyszył on nam chwilkę czasu, ale później wydobywszy zegarek, powiedział do pana de La Rochaigue: Proszę mi przebaczyć, że muszę opuścić państwo; ale nie chciałbym się spóźnić na dzisiejsze sławne posiedzenie. — Jakie posiedzenie? zapytał mój opiekun. Jakto! baronie, pan nie wiesz, że dzisiaj pan de Mormand będzie mówić? — Czy być może? — Niezawodnie; dzisiaj cały Paryż znajduje się w izbie parów, bo kiedy pan de Mormand mówi, to jest rzadkie zjawisko. — Wierzę temu bardzo, ale bo jakiż to zadziwiający talent! odpowiedział mój opiekun. Jest to człowiek, który nieomylnie lada chwila zostanie ministrem. Ah! jaka szkoda, żem wcześniej o tem nie wiedział. Jestem przekonany, kochana pupilko, że to posiedzenie byłoby panią zajęło, pomimo dzieciństw, jakie ci moja żona nagadała. Byłaby mnie ona niezawodnie posądziła o podejście, gdybym ją mógł był nakłonić do przybycia na dzisiejsze posiedzenie. — Ale jeżeliby pani miała najmniejszą ochotę, rzekł pan de Ravil do mego opiekuna, w takim razie gotów jestem na rozkazy państwa... gdyż właśnie gdym spotkał się z wami, oczekiwałem na moją kuzynkę i jej męża, którzy zapewne już nie przyjdą; zaopatrzyłem się w bilety do wygodnej loży, jeżelibym więc mógł państwu służyć... — Na honor! cóż pani na to powie? — Zastosuję się zupełnie do życzenia pana, a przytem zdaje mi się, dodałam ze względu na mego opiekuna, że posiedzenie parów musi być bardzo zajmujące. — A więc dobrze! przyjmuję twą ofiarę, kochany panie de Ravil, odpowiedział pan de La Rochaigue z zapałem, będzie pan miał to rzadkie szczęście towarzyszenia mojej ukochanej pupilce w dniu, w którymi pan de Mormand wystąpi na mównicy. Wyraźnie sam los nam sprzyja.
„.Przyśpieszyliśmy kroku, ażeby jak najprędzej stanąć w pałacu Luksemburgskim.
„W chwili kiedyśmy wychodzili z alei, spostrzegłam pana de Maillefort, który zdawał się za nami postępować. Zdziwiło mnie to i zmieszało nieco.
„Dlaczegóż muszę wszędzie spotykać tego złośliwego człowieka? rzekłam do siebie; któż go mógł zawiadomić o naszych zamiarach?
„W loży słuchaczów, którąśmy zajęli, znajdowało się już wiele znakomitych kobiet; ponieważ przybyliśmy później od innych, przeto zajęłam miejsce na jednej z ostatnich ławek pomiędzy moim opiekunem, a panem de Ravil.
„Gdy wkoło nas powszechnie mówiono, że na tem posiedzeniu ma zająć głos jeden ze sławniejszych mówców (nie była to mowa o panu de Mormand) pan de Ravil odpowiadał, że niema sławniejszego mówcy jak pan de Mormand, i że cały tłum słuchaczów poto tylko przyszedł, ażeby jego słyszeć. Prawie w tejże samej chwili wstąpił on na mównicę i zapanowała głęboka cisza.
„Nie byłam w stanie ocenić mowy pana de Mormand i po większej części nie rozumiałam jej wcale; treścią jej były rzeczy, które są dla mnie zupełnie obce, ale byłam zdziwiona zakończeniem tej mowy, w której z wielkiem współczuciem ubolewał nad smutnym losem rodzin rybaków, które nad brzegiem morza oczekują ojca, syna lub męża, w chwili kiedy burza zaczyna się podnosić.
„Przypadek zrządził, że pan de Mormand obrócił się w naszą stronę, kiedy wymawiał te tkliwe wyrazy; jego nakazujące cześć oblicze było ożywione głębokiem współczuciem, nad losem nieszczęśliwych, w których obronie stawał. — On godzien uwielbienia, rzekł pan de Ravil, ocierając zwilżone oczy, i zdając się być nadzwyczajnie wzruszonym. — Pan de Mormand jest boski! zawołał mój opiekun, jego mowa jest dostateczną, ażeby polepszyć los tysiąca rodzin rybackich.
„Przy końcu tej mowy odezwały się dosyć silne oklaski; pan de Mormand chcialł właśnie opuścić mównicę, gdy inny par z twarzą złośliwą i szyderską powstał ze swego miejsca i powiedział:
„Proszę izbę o pozwolenie mi na zadanie jednego tylko, prostego pytania panu hrabiemu de Mormand, zanim opuści mównicę, i zanim jego szlachetne i nagłe politowanie nad rybakami stokfiszu nie ostygnie. — Mojem zdaniem, panie baronie, rzekł pan de Ravil do mego opiekuna, moglibyśmy już opuścić lożę, gdyż obawiam się wielkiego tłoku; pan de Mormand już skończył, więc słuchacze będą się chcieli oddalić, ponieważ teraz nie będzie już nic zajmującego.
„Pan de la Rochaigue podał mi rękę, i w chwili, kiedyśmy wychodzili z sali, całe zgromadzenie wydawało głośne śmiechy. — Wiem już co to znaczy, rzekł pan de Ravil; pan de Mormand karci swojemi szyderstwy szaleńca, który się odważył zadać mu jakieś pytanie, bo kiedy ten de Mormand zechce, to potrafi być dowcipnym jak sam djabeł.
„Mój opiekun zaproponował mi dalszą przechadzkę aż do obserwatorjum; zgodziłam się na to.
„Pan de Ravil towarzyszył nam jeszcze. — Panie baronie, rzekł on do mego opiekuna, czy zauważyłeś panią de Bretigny, która prawie jednocześnie z nami wyszła z posiedzenia? — Żonę ministra? nie, nie widziałem jej, odpowiedział mój opiekun. — Żałuję pana, mój baronie, gdyż byłbyś ujrzał jednę z najdoskonalszych kobiet, jaką tylko można napotkać; trudno sobie wyobrazić, jak ona umie korzystać ze swego położenia, jako żona ministra; ile ona czyni dobrego, ile niesprawiedliwości naprawia, ile wsparć wyjednywa, jest to prawdziwa opatrzność. — Nie dziwi mnie to bynajmniej, odpowiedział mój opiekun, w położeniu, jakie zajmuje pani de Bretigny, można tyle dobrego wyświadczyć, bo... I nie dokończywszy słów swoich, mój opiekun powiedział do pana de Ravil: — Ah! mój Boże! Wszakże to on! tam w tej samotnej alei! Patrz pan, przechadza się sam jeden i ogląda kwiaty. — Kto taki? baronie? — Pan de Mormand, patrzajże pan! — Rzeczywiście, odpowiedział de Ravil, tak to on, to de Mormand, przychodzi tu, zapomnieć o swoim świeżo odniesionym triumfie, ażeby wytchnąć po wielkich pracach politycznych, poprzestając na oglądaniu kwiatów, rzeczy najprostszej w świecie. Zresztą, jego świetne powodzenie jest także dowodem jego pięknych i rzadkich skłonności. Czego on szuka? samotności i kwiatów. — Czy znasz baronie, pana de Mormand? zapytał mój opiekun. — Bardzo mało, spotykam go czasem w towarzystwie. — Ale znasz go przynajmniej tyle, ażeby go zaczepić, nieprawdaż? — O! ma się rozumieć. — Wybornie! zatem idź pan do niego i powinszuj mu odniesionego zwycięstwa; my pójdziemy za panem i przypatrzymy się zbliska temu wielkiemu mężowi. Cóż pani powiesz na ten nasz spisek, panno Ernestyno? — Pójdę z panem, gdzie tylko zechcesz; przyjemną jest rzeczą widzieć człowieka tak znakomitego, jakim zdaje się być pan de Mormand.
„Poczem udaliśmy się inną ulicą, prowadzeni przez pana de Ravil, stanęliśmy wkrótce w alei, w której znajdował się nasz mówca; na grzeczności i pochwały, któremi go obsypał pan de Ravil, a przy tej sposobności i mój opiekun de Mormand odpowiadał z największą skromnością i prostotą, przemówił do mnie dwa czy trzy razy bardzo uprzejmie, a po krótkiej rozmowie, pozostawiliśmy go w jego samotnej przechadzce. — Ktoby to pomyślał, rzekł de Ravil, że ten człowiek tak skromnej powierzchowności, będzie może przed upływem sześciu miesięcy rządzić całą Francją! — Powinieneś był powiedzieć, kochany baronie, odpowiedział mój opiekun, powierzchowności tak odznaczającej się, gdyż pan de Mormand za pierwszem spojrzeniem robi wrażenie wielkiego człowieka; jest on otwarty, ale przytem nakazujący poszanowanie; zaiste, nie jest on żadnym z tych nędznych wietrzników, którzy tylko o swojej toalecie i włosach myślą! — Dlatego też podobni wietrznicy rzadko powoływani zostają do rządzenia Francją, dodał pan de Ravil; mówię rządzenia, gdyż pan de Mormand nie przyjąłby żadnego podrzędnego ministerstwa; zostanie on prezesem gabinetu, który sam sobie utworzy. Ah! mój Boże! zawołał pan de La Rochaigue, przecież kilka miesięcy temu już wszystkie dzienniki mówiły o nim, jako o prezesie nowego ministerjum. — Daj Boże, ażeby tak się stało, kochany baronie, daj Boże! dla dobra Francji, dla pokoju Europy, dla szczęścia świata! dodał pan de Ravil wzruszonym głosem, poczem opuścił nas wkrótce.
„W taki sposób, kochana matko, spotkałam po raz pierwszy panów: de Macreuse, de Senneterre i de Mormand.

„Posłuchaj teraz dalszych skutków tych tak rozmaitych spotkań“.

II.

Panna de Beaumesnil pisała dalej jak następuje:
„W kilka dni później udało się pannie Helenie, jak mi mówiła, poznać nazwisko młodzieńca, któregośmy codziennie spotykali w kościele.
„Nazywa on się Celestyn de Macreuse; panna Helena posiada o nim jak najdokładniejsze wiadomości; z początku mówiła mi o nim bardzo często, później zaś prawie nieustannie. Pan de Macreuse, jak powiada, należy przez swoje stosunki do najlepszego i najwyższego towarzystwa; i jego pobożność ma być wzorową, litość anielską; jest on podobno założycielem jakiejś filantropijnej instytucji, a chociaż jeszcze młody, jego nazwisko wspominane jest wszędzie z miłością i szacunkiem.
„Pani de La Rochaigue, ze swej strony, nie mogła się dosyć nachwalić pana de Senneterre; gdy tymczasem mój opiekun korzystał z każdej sposobności, ażeby z największym zapałem mówić o panu de Mormand.
„Z początku nie zauważyłam w tem nic nadzwyczajnego, że w mojej obecności chwalono osoby, które zdawały się zasługiwać na podobne pochwały; dostrzegłam przecież, że nazwiska panów de Macreuse, Senneterre lub Mormand, wspomniane były przez mego opiekuna, jego żonę lub siostrę w tych tylko rozmowach, przy których znajdowałam się z temi osobami sam na sam.
„Nareszcie nadszedł ów dzień, w którym mi pan de Maillefort tak złośliwie, albo raczej niestety! tak prawdziwie wytłumaczył przyczynę, dla której obsypywano mnie tylu grzecznościami, tylu pochlebstwy.
„Uwiadomieni od panny Heleny, obawiali się zapewne mój opiekun i jego żona dalszych skutków tego objaśnienia, którem aż nadto zostałam zdziwiona; tegoż samego dnia wieczorem i nazajutrz, objawili mi wszyscy troje, ale każde z osobna, plany, które już zapewne oddawna powzięli, tłumacząc mi każde, stosownie do swego charakteru, oraz charakteru kandydata do mej ręki, którego popierało, (gdyż wyraźnie już o nich była mowa), że szczęście mego życia i najpomyślniejszą przyszłość, we własnem trzymałam ręku, jeżelibym: pana de Macreuse, zdaniem panny Heleny, pana de Senneterre, według widoków pani de La Rochaigue, pana de Mormand, stosownie do życzeń mego opiekuna, zaślubiła.
„Wskutek tych niespodziewanych propozycyj, moje zdziwienie i niepokój były tak wielkie, że ledwie byłam w stanie słowo powiedzieć; moje niepewne odpowiedzi wzięte były z początku za pewien rodzaj milczącego potwierdzenia; później zaś, zastanowiwszy się nad mojem położeniem, pozostawiłam protektorów trzech wspomnianych wyżej kandydatów w ich błędzie.
„Później dopiero ich poufne zwierzenia stawiały się coraz zupełniejszemi — Mój brat i jego żona, mówiła panna Helena, są wyborni ludzie, lecz ich sposób myślenia jest zbyt światowy, lekkomyślny, zarozumiały, oboje nie są w stanie ocenić rzadkiej dziewiczości charakteru pana de Macreuse, ani poznać jego chrześcijańskich cnót, jego anielskiej pobożności; musisz przeto zachować tajemnicę, kochana Ernestyno, aż do czasu, w którym się zdecydujesz na wybór, jaki zalecam ci uczynić; gdyż wybór ten jest godny potwierdzenia i pochwał całego świata; dosyć ci będzie jedno tylko słowo powiedzieć memu bratu, twemu opiekunowi, a on go potwierdzi, nie wątpię o tem jeżeli tylko stanowczo wystąpisz. Gdyby się miał, przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu opierać, wtedy inne obmyślimy środki, ażeby go zmusić do zapewnienia twego szczęścia. — Moja biedna siostra Helena, mówił ze swej strony pan de La Rochaigue, jest to poczciwe stworzenie, w Bogu tylko żyje, to prawda; ale nie zna się wcale na rzeczach ziemskich; gdyby pani przyszło na myśl wspomnieć jej cośkolwiek o panu de Mormand, otworzyłaby wtedy oczy ze zdziwieniem i powiedziałaby, że to jest człowiek przywiązany jedynie do próżności tego świata, pragnący władzy i zaszczytów. Moja żona znowu, to wcale co innego; lecz odsuń ją pani od jej toalety, od jej balów, od jej zabaw światowych, oddal od niej tych próżnych, eleganckich paniczów, którzy niczego więcej nie potrafią, tylko gustownie zawiązać swą krawatkę, i zawsze w świeżych pokazywać się rękawiczkach wtedy wyprowadzisz ją zupełnie z jej sfery, gdyż nie ma najmniejszego wyobrażenia o rzeczach naturalnych i poważnych; dla niej pan de Mormand byłby surowym, myślącym człowiekiem, słowem politykiem, a ze sposobu, w jaki objawiła swoje zdanie o posiedzeniach izby parów, możesz pani osądzić, jakby ona przyjęła nasze zamiary... Lecz to wszystko powinno pozostać między nami, kochana pupilko, a skoro pani poweźmiesz stałe postanowienie, wtedy wola pani żadnych nie napotka trudności, ponieważ ja jestem twoim opiekunem, i od mojego zezwolenia zamęście twoje najwięcej zależy.
„Pojmujesz to, moje piękne dziecię, mówiła do mnie nakoniec pani de La Rochaigue, że wszystko, com ci powiedziała o panu de Senneterre koniecznie winno pozostać tajemnicą... Co się tyczy małżeństwa, moja siostra Helena ma jakieś przesadzone wyobrażenie niewinności; nie zna ona innego związku, jak z niebem; a co się tyczy mojego męża, temu polityka i duma zupełnie zawróciły głowę... nie marzy on o niczem innem, tylko o izbie parów; wszystkiemu, co wchodzi w zakres mody, elegancji i przyjemności życia, jest on tak obcy, jak dziki amerykanin; a jednak człowiek żyje tylko elegancją i dla elegancji, modą i dla mody, przyjemnością i dla przyjemności, mianowicie też, jeżeli idzie o podzielenie tego uroczego życia z młodym i tak przyjemnym księciem, człowiekiem najpowabniejszym i najszlachetniejszym z naszej młodzieży; dochowajmy przeto naszej tajemnicy, moje piękne dziecię, a skoro nadejdzie chwila objawienia naszego zamiaru twemu opiekunowi... ja wykonanie tego na siebie przyjmuję. Pan de La Rochaigue ma ten piękny zwyczaj, że jest najniższym sługą wszystkich moich życzeń; oddawna już przyzwyczaiłam go do tego podrzędnego położenia; uczyni więc, co tylko zechcemy. Zresztą, przyszła mi jeszcze jedna wyborna myśl, dodała pani de La Rochaigue, prosiłam jednę z moich przyjaciółek, znaną ci już, panią de Mirecourt, ażeby za tydzień wydała wielki bal; zatem w przyszły czwartek, moje piękne dziecię, w publicznym kontredansie będziesz mogła sama ocenić szczerość uczuć dla ciebie, jakiemi pan de Senneterre jest przejęty.
„Nazajutrz po tej rozmowie z panią de La Rochaigue, mój opiekun rzekł do mnie z zaufaniem: — Moja żona powzięła szczęśliwą myśl zaprowadzenia pani na bal, który daje pani de Mirecourt; ujrzysz tam pani naszego Mormanda, i dzięki Bogu, nie zbędzie mu na sposobności przekonania pani o tem nagłem i niezatartem wrażeniu, jakieś na nim uczyniła, kiedyśmy mu winszowali jego zwycięstwa na posiedzeniu izby parów.
„Nareszcie w dwa dni potem, kiedy mój opiekun i jego żona przedstawili mi swoje plany, panna Helena mówiła do mnie: — Kochana Ernestyno, moja bratowa zaprowadzi cię w przyszły czwartek na bal do pani de Mirecourt; uznałam okoliczność tę za nader stosowną, ażeby zawiązać pewne stosunki pomiędzy tobą a panem de Macteuse, chociaż młodzieniec ten, będąc przytłoczony swoim smutkiem, nie posiada żadnego z tych próżnych przymiotów, przy których pomocy można na podobnych zabawach błyszczeć nad innych; prosi on pewną życzliwą sobie damę, siostrę biskupa Ratopolitańskiego, która zajmuje w świecie znakomite położenie, ażeby mu wyrobiła u pani de Mirecourt zaproszenie, jakoż przysłano mu je z największą skwapliwością; usłyszysz go zatem sama w przyszły czwartek, i jestem przekonana, iż potrafisz oprzeć się szczerości jego mowy, gdyż, jak mi to sam mówił, od chwili, kiedy cię widział w kościele, twój zachwycający obraz towarzyszy mu w każdym kroku, a nawet w modłach myśli jego plącze.
„W przyszły czwartek więc, kochana matko, mam się spotkać z panami de Macreuse, de Senneterre i de Mormand.
„Gdybym nawet nie złośliwości pana de Maillefort winną była to smutne odkrycie, które wskazuje mi prawdziwe powody uczuć uwielbienia i przywiązania, któremi mnie powszechnie obsypywano, to i tak byłaby się nareszcie zbudziła moja obawa i podejrzenia, widząc te zabiegi i fałszywość otaczających mnie osób; gdyż każda zosobna knuła oddzielne zamiary wydania mnie za mąż, ukrywając się przed innymi, obmawiając się i oszukując wzajemnie, ażeby pojedynczo osiągnąć pomyślny skutek swoich zabiegów. Ale, niestety! wyobraź sobie mą trwogę, dobra i kochana matko, teraz, kiedy te szybko następujące po sobie wyjaśnienia, otrzymały same przez się tak bolesne znaczenie.
„Ażeby te wyznania uzupełnić, kochana matko, powinnam ci wyjaśnić, jakie były moje pierwotne uczucia dla osób, za które mnie chciano wydać.
„Aż dotąd nigdy jeszcze nie pomyślałam o małżeństwie; epoka, w którejbym o podobnem postanowieniu myśleć powinna, zdawała mi się tak daleką, postanowienie to wydawało mi się zresztą tak ważnem, że jeżelim czasem przelotnie tylko o niem pomyślała, to dlatego jedynie, ażeby się cieszyć z mojego szczęścia, że daleką jeszcze była chwila, w której zająć się tem miałam, albo raczej w której ktoś inny podejmie się za mnie tej pracy.
„Więc bez najmniejszej myśli ubocznej byłam wzruszona — bólem pana de Macreuise, który, podobnie jak ja, opłakiwał stratę swej matki, gdyż pochwały, któremi go ustawicznie obsypywała przede mną panna Helena, jego twarz łagodna, na której mailował się bolesny smutek, dobroć jego serca, o której świadczyły jego hojne jałmużny: wszystko to przyczyniło się niemało, że oprócz politowania, czułam jeszcze dla niego prawdziwy szacunek.
„Pan de Senneterre podobał mi się bardzo, z powodu otwartości i szlachetności swego charakteru, jak równie ze swojej wesołości i miłego, ujmującego ułożenia; zdaje mi się, że byłby obudził we mnie wielkie zaufanie, we mnie, która w tej mierze jestem tak wstrzemięźliwą!
„Co się tyczy pana de Mormand, ten pozyskał mój prawdziwy szacunek, tak przez wzniosłość swego charakteru i talentu, jak równie przez znakomity wpływ, jaki zdawał się posiadać; zmieszałam się bardzo, alem także czuła pewną dumę, że przemówił do mnie kilka uprzejmych wyrazów, kiedyśmy spotkali się z nim w ogrodzie Luksemburgskim.
„Powtarzam, żem to wszystko czuła, kochana matko, albowiem teraz, kiedy jestem uwiadomiona o zamiarach, jakie tym trzem osobom przypisują, teraz, kiedy przestroga pana de Maillefort każę mi o wszystkiem, o wszystkich, i o sobie samej powątpiewać, teraz, nie umiem już czytać we własnem sercu.
„Do najwyższego stopnia niedowierzająca, pytam siebie, dlaczegoby ci trzej kandydaci do mej ręki nie mogli być powodowani tąż samą niecną myślą, której podszeptów słuchają może wszystkie otaczające mnie osoby?
„Wszystko, co mi się w nich podobało, wszystko, com w nich podziwiała, niepokoi mnie na tę myśl i trwoży.
„A jeżeli też pod tą rzewną i pobożną powierzchownością pana de Macreuse, pod przyjemną i otwartą powierzchownością pana de Senneterire, pod szanowną i szlachetną powierzchownością pana de Mormand, kryją się podłe i nikczemne dusze? O, droga matko, gdybyś wiedziała, jak straszną jest ta wątpliwość, która, rozpoczęta przestrogą pana de Maillefort, uzupełnia dzieło nieufności!
„O matko, matko droga! jakże to jest okropnie! boć ja nie mogę zawsze pozostać z moim opiekunem i jego rodziną, a od chwili, w której się przekonam, że oni oszukiwali mnie i pochlebiali mi dla nikczemnego wyrachowania, tylko zimną wzgardę czuć dla nich będę mogła.
„Lecz kiedy sobie muszę powtarzać, że dlatego tylko, iż jestem niezmiernie bogata, ręka moja dla moich pieniędzy będzie poszukiwaną!
„Lecz kiedy muszę myśleć, że mnie czeka ten nieszczęsny los znoszenia kiedyś bolesnych skutków takiego związku, że narażona będę na wszystkie męczarnie obojętności, pogardy, opuszczenia, może nienawiści... bo takie muszą być zczasem uczucia człowieka, który jest dosyć nikczemnym, ażeby z chciwości zaślubić kobietę.
„O! powtarzam ci jeszcze, droga matko, ta myśl jest okropna... ściga mnie ona wszędzie, przeraża w każdej chwili, i dlatego też próbowałam uniknąć jej za jakąbądź cenę.
„Tak jest, nawet za cenę niebezpiecznego, może nawet w skutkach swoich zgubnego postępku.
„Posłuchaj, droga matko, jak powstało w mej głowie postanowienie, o którem ci wspominam.
„Ażeby się pozbyć tej okropnej wątpliwości, która budzi moją nieufność ku innym i ku mnie samej, muszę dowiedzieć się: czem jestem, czem się być wydaję, jaka jest moja wartość wtedy, kiedy mój majątek nie jest brany pod uwagę.
„Lecz, żeby się dowiedzieć czem jestem, i jaka moja rzeczywista wartość... do kogoż mam, się udać? któż będzie tak otwartym, ażeby w ocenie swej odróżnić młodą panienkę od bogatej dziedziczki.
„Wyrok stronny, chociażby on był najsurowszy, albo nawet najżyczliwszy, ani mnie przekonać, ani uspokoić nie potrafi.
„Nie, nie, czuję to; potrzeba mi wyroku, ocenienia kilku zupełnie bezstronnych osób.
„Ale gdzież ja znajdę sprawiedliwych sędziów?
„Długie zastanowienie i rozwaga w tej mierze, kochana matko, podały mi następującą myśl:
„Pani Lainé mówiła mi przed tygodniem o małych zabawach, dawanych co niedzielę przez jednę z jej przyjaciółek. Dziś wieczorem wynalazłam sposób wejścia na jednę z tych zabaw pod opieką mojej ochmistrzyni, która mnie przedstawi jako swą krewną, młodą sierotę bez żadnego majątku, żyjącą ze swej pracy, jak wszystkie inne osoby, zbierające się na tych wieczorkach. Nikt mnie tam nie zna, wyrok zatem, który na mnie wydadzą, będzie miarodajny; wszystkie doskonałości, któremi, zdaniem otaczających mnie ludzi, jestem obdarzona, wywierały dotąd na nich wpływ tak nagły, tak mimowolny, słowem, w towarzystwie, które zwiedzam, czynię tak powszechne wrażenie, że niemniejszy wpływ powinnabym wywrzeć i na te osoby, które tworzą towarzystwo pani Herbaut.
„Jeśli tak nie będzie, to mnie tylko oszukiwano, to czyniono sobie ze mnie bolesną igraszkę; nie wahano się bynajmniej przyszłość moją uczynić najnieszczęśliwszą, starając się wybór mój skierować na ludzi, zwabionych jedynie przez podłą chciwość.
„Potem muszę powziąć ostateczne postanowienie, ażeby ujść zasadzek, jakiemi mnie dokoła obstawiono. Jakiego rodzaju będzie to postanowienie? Nie wiem jeszcze; ah! wszakże ja jestem sama, opuszczana, komuż mam w przyszłości zaufać?
„Komu? Ah! mój Boże! Tobie, matko droga. Tobie, jak zawsze; posłuszna będę myślom, któremi ty mnie natchniesz, jakeś mnie może i obecną natchnęła; gdyż jakkolwiek ona dziwną wydawać się będzie, i może nawet jest nią rzeczywiście, usprawiedliwia ją moje sieroctwo; powstała ona przecież ze sprawiedliwego i prawego uczucia: z potrzeby poznania prawdy, chociażby nawet była najboleśniejszą.
„Postanowiłam tedy jutro udać się na wieczór do pani Herbaut“.

Rzeczywiście, nazajutrz panna de Beaumesnil udała słabość, jak to ułożyła z panią Lainé, a wzbraniając się usilnie, uszła troskliwej usłużności rodziny La Rochaigue. Z nadejściem nocy oddaliła się ze swoją ochmistrzynią skrytemi schodami, wychodzącemu z jej mieszkania, a w pewnej odległości od pałacu wsiadły obie do dorożki, która je zawiozła na przedmieście Batignolles, do pani Herbaut.

III.

Pani Herbaut zajmowała na trzeciem piętrze tegoż samego domu, w którym mieszkał komendant Bernard, dosyć obszerne mieszkanie; pokoje, zajmowane przez zwykłe grono niedzielne, składały się z izby jadalnej, w której tańczono przy muzyce fortepianu, z salonu, gdzie dla osób nietańczących stały dwa stoliki do gry, i nareszcie z pokoju sypialnego pani Herbaut, do którego można się było usunąć na gawędkę, nie chcąc być popychanym przez tańczących, lub nie chcąc przeszkadzać grającym.
To też proste mieszkanie wskazywało skromną zamożność pani Herbaut; była ona wdową i żyła z małego mająteczku, uczciwie zarobionego w handlu, którym się dawniej zajmowała, obie córki tej zacnej kobiety trudniły się użyteczną pracą, jedna malarstwem na porcelanie, druga sztychowaniem nut, które to zatrudnienie zawiązało pewne stosunki pomiędzy nią a Herminją, gdyż księżna zajmowała się także sztychowaniem, kiedy, jakeśmy już wyżej powiedzieli, zbywało jej na lekcjach.
Trudno zobaczyć coś milszego, rzeźwiejszego, i młodzieńczo-weselszego, jak większa część osób, zebranych tego wieczora u pani Herbaut; było tam około piętnastu panienek, z których najstarsza nie miała jeszcze lat dwudziestu, a wszystkie z silnem postanowieniem spędzenia niedzieli jak najweselej; był to dla nich bowiem dzień zabawy i wypoczynku, na który całotygodniową pracą i przymusem sumiennie zarobiły, siedząc po kilkanaście godzin dziennie nad biurkiem, stojąc w jakim ciemnym sklepie na ul. św. Dyonizego, lub nareszcie pracując gorliwie w jakim pensjonacie.
Wiele z pomiędzy tych dziewcząt było pięknych, a prawie wszystkie ubrane z gustem, jaki pewnie tylko w Paryżu w tej skromnej i pracowitej klasie spotkać można; wszystkie ubiory były nadzwyczajnie świeże. Ponieważ biedne panienki tylko raz na tydzień stroiły się staranniej, to też wszystkie swoje drobne środki zalotności odkładały na ten dzień świąteczny, którego w sobotę tak niecierpliwie oczekiwano, a w poniedziałek żałowano tak szczerze!
Znajdujący się w tem towarzystwie mężczyźni, przedstawiali, jak przytrafia to się we wszystkich towarzystwach, widok mniej wykwintny i mniej uderzający, aniżeli kobiety; gdyż z wyjątkiem kilku prawie nic nie znaczących odcieni, większa część dziewcząt jaśniała takim wdziękiem, taką przyzwoitością obejścia, jakgdyby należały do najwyższej sfery. Lecz zapomniano o tej różnicy przemawiającej na korzyść panienek, widząc przyzwoitą swobodę i wesołość młodzieży męskiej, miarkowane obecnością rodziców, obudzających w niej pewne poszanowanie.
Zamiast, jak na balach wielkiego świata, które dopiero o pierwszej w nocy objawiają się w całej świetności, wieczór u pani Herbaut już o godzinie dziewiątej dosięgnął najwyższego szczytu życia i wesołości, gdyż gospodyni domu zwykle jeszcze przed północą nielitościwie wypraszała tę szaloną młodzież; chłopcy bowiem musieli nazajutrz zrana znajdować się w swoich biurach, lub magazynach, dziewczęta w sklepach, na pensjach, lub w klasach swoich uczennic.
Ah! pierwsza godzina poniedziałku jest straszną chwilą, ponieważ w jednem uchu brzmi jeszcze świąteczna zabawa niedzieli, gdy tymczasem w głowie snują się smutne myśli długiej sześciodniowej przyszłości pracy, przymusu i uległości. Ale jak też za to wzrasta niecierpliwość im więcej zbliża się ów upragniony dzień! Ile to uciechy już naprzód. Nareszcie nadchodzi ten dzień najszczęśliwszy ze wszystkich, jaka rozkosz, jakie zachwycenie!
Rzadkie i skromne uciechy! wy przynajmniej nigdy nie zostaniecie przytępione przesyłam... Pracą, której ceną można was pozyskać, nada je wam szczególny wdzięk, nieznany próżniakom. Lecz goście pani Herbaut niewiele zajmowali się tego wieczoru filozofją, odłożyli ją oni na poniedziałek.
Porywająca polka uniosła niezmordowaną młodzież w szalonym wirze tańca, a urok tej muzyki tak był wielki, że nawet osoby grające, pomimo wieku swego i uwagi, wyłącznie prawie zatopionej w loteryjce (była to jedyna igra mająca prawo obywatelstwa w domu pani Herbaut) mimo wiedzy swojej odbywały lekkie taktowe poruszenia na krzesłach, i tańczyły, że tak powiem pewien rodzaj poważnej siedzącej polki, co zwiększało potęgę artystki, grającej w tej chwili na fortepianie.
Artystką była właśnie Herminja.
Już prawie miesiąc upłynął od chwili pierwszego spotkania się dziewicy z Geraldem.
Czy po tem pierwszem spotkaniu, które rozpoczęło się pod wrażeniem nieprzyjemnego zajścia, a skończyło ujmującem przebaczeniem, Gerald i Herminja widzieli się już powtórnie?
Dowiemy się o tem później.
Na wieczorze u pani Herbaut, księżna w blado niebieskiej muślinowej sukni (po dwadzieścia soldów łokieć) z wielką różową kokardą na piersiach i podobnąż w pięknych jasnych włosach, wyglądała nadzwyczajnie pięknie; jej lica były lekko zarumienione, duże niebieskie oczy jaśniały blaskiem rzadkiej pogody duszy, uśmiechające się w połowie różane usta, w kącikach ledwie widzialnym jasnym puszkiem ocienione, odsłaniały dwa rzędy lśniącej białości zębów; jej piękna dziewicza pierś wznosiła się i opadała spokojnie pod lekką, pokrywającą ją osłoną, gdy tymczasem mała nóżka, obuta w zgrabny atłasowy bucik, szybko wybijała takt tańczonej polki.
Dnia tego Herminja była tak szczęśliwa! Nie uważając się wcale za opuszczoną przy wesołości swoich towarzyszek, cieszyła się serdecznie tą przyjemnością, jaką im sprawiała, i której one oddawały się z taką swobodą; ale może nie samo tylko to rzadkie i szlachetne uczucie byk powodem tego życia, szczęścia i młodzieńczej wesołości, które dzisiaj nadawały niezwykły wyraz powabnym rysom księżnej; widoczne było, że ta piękna istota wiedziała od niedawnego czasu, ile uroku, ile delikatności i wzniosłości było w jej osobie; nie była ona jednak z tego dumną, ale szczęśliwą, o! bardzo szczęśliwą, jak ci wspaniałomyślni bogacze, którzy są zachwyceni posiadaniem ogromnych skarbów, ażeby dawać wiele drugim, i przez to zasłużyć sobie na miłość i przywiązanie bliźniego.
Lubo księżna zajęta była wyłącznie swą polką i tańczącymi, jednak kilka razy obejrzała się prawie mimowolnie kiedy otworzono drzwi przedpokoju; lecz, ujrzawszy wchodzące osoby, dziewica zdawała się za każdym razem, może już za późno, żałować swego roztargnienia.
Drzwi otworzyły się jeszcze raz i Herminja ciekawie, może nawet niecierpliwie, znowu spojrzała w tę stronę.
Przybywającym był Oliwier, siostrzeniec komendanta Bernarda.
Herminja spostrzegłszy, że młody wojskowy zostawił za sobą drzwi otwarte, jakgdyby jeszcze ktoś szedł za nim, zarumieniła się lekko i odważyła się jeszcze raz spojrzeć ku drzwiom; ale niestety! drzwiami temi, które się wkrótce napowrót zamknęły, wszedł jakiś poczciwy gruby osiemnastoletni chłopak, z twarzą otwartą i spokojną w papuzich rękawiczkach.
Trudno byłoby nam powiedzieć, dlaczego Herminja, na widok tego młodzieńca, zdawała się być zawiedzioną w swejem oczekiwaniu; objawiło się to małem nieznacznem prawie klaśnięciem języka, i przyśpieszoną grą, której takt drobną swoją nóżką coraz szybciej wybijała.
Skoro polka skończyła się, otoczono dokoła Herminję, która już od samego początku grała, dziękowano jej jak najszczerzej, i zamawiano do następnych kontredansów, lecz Herminja zasmuciła wszystkich proszących ją tancerzy, usprawiedliwiając się, że cały wieczór nie może tańczyć z powodu bólu nogi.
Jakoż z żalem przypatrywano się jej kuleniu, które tylko zmyśliła, (a zmyśliła je w chwili, kiedy ujrzała samego tylko Oliwiera, wchodzącego do salonu). Nie! nigdy zraniona gołębica nie powłóczyła swojej nóżki z naturalniejszem cierpieniem.
Zasmuceni wypadkiem, który ich pozbawił miłej przyjemności tańczenia z księżną kandydaci do kontredansów skwapliwie podali jej swe ręce, w nadziei, że przynajmniej tym sposobem wynagrodzą sobie zawód; lecz Herminja była tak nielitościwa, że przeniosła pomoc starszej córki pani Herbaut, udając się z nią do sypialnego pokoju, dla wypoczęcia, i jak mówiła, dla odetchnienia świeżem powietrzem; okna tego pokoju wychodziły na ogródek komendanta Bernarda.
Zaledwie Herminja w towarzystwie Hortensji Herbaut opuściła grono tańczących, weszła do sali panna de Beaumesnil poprzedzona przez swą ochmistrzynię.
Najbogatsza dziedziczka Francji była w białej, bardzo prostej sukni muślinowej, z małą jedwabną niebieską przepaską; gładkie włosy otaczały jej łagodne i smutne lica.
Wejście panny de Beaumesnil nie zwróciło niczyjej uwagi, chociaż nastąpiło podczas pauzy między dwoma kontredansami.
Ernestyna nie była ładną, ale i nie brzydką: dlatego też nie zważano na nią wcale.
Młoda dziewica, która tu przybyła w celu czynienia swoich spostrzeżeń i zdania sobie rachunku z próby, przez jaką miała przejść, porównywała najprzód to przyjęcie z ową zgiełkliwą usłużnością, jaką już nie raz otaczano jej przybycie do innych towarzystw.
Pomimo swej odwagi, biedne dziecię czuło jak jej serce ściśnięte było; słowa pana de Maillefort zaczynały się już potwierdzać tym wypadkiem.
— W domach, do których przybywam, znano moje nazwisko, myślała w duchu Ernestyna — i zauważano mnie, otaczano, tłoczono się do mnie, tylko jako do bogatej panny.
Pani Lainé przyprowadziła właśnie Ernestynę do pani Herbaut, kiedy jej starsza córka powiedziała do Herminji, którą odprowadziła do sypialnego pokoju:
— Moja kochana księżno, muszę cię opuścić, spostrzegłam właśnie wchodzącą jednę z naszych przyjaciółek która dziś rano pisała do mej matki z prośbą o pozwolenie przedstawienia nam dzisiejszego wieczoru jakiejś młodej osoby, swej krewnej. Właśnie teraz przyszły, pojmujesz zatem...
— To rzecz bardzo naturalna; idź prędko kochana Hortensjo, przecież powinnaś je przyjąć — odpowiedziała Herminja, może z zadowoleniem, iż przez chwilę przynajmniej pozostanie sama.
Panna Hortensja pobiegła do swej matki, która przedstawioną sobie przez panią Lainé Ernestynę, prosto, ale bardzo szczerze przyjęła.
— Ja panią prędko oswoję z naszemi zwyczajami — rzekła pani Herbaut do Ernestyny — panny znajdują się z młodzieżą w sali, gdzie tańczą; matki i starsi w salonie, gdzie grają; każde zaś bawi się stosownie do swego wieku i upodobania. — Poczem zwróciła się do swej starszej córki, mówiąc: Hortensjo, wprowadź panią do sali jadalnej, a pani, moja kochana przyjaciółko — dodała gospodyni domu do ochmistrzyni — siadaj do stolika, przy którym grają w loteryjkę; ja znam twój gust.
Pani Lainé wahała się chwilkę, czy może opuścić pannę de Beaumesnil; ale, posłuszna jednemu jej spojrzeniu, pozostawiła ją troskliwości panny Herbaut, a sama usiadła do stolika gry.
Przedstawienie to odbyło się, jakeśmy już wyżej powiedzieli, pomiędzy dwoma tańcami; pewien młody malarz, bardzo dobry pianista, zastąpił księżnę przy fortepianie i wezwał tancerzy do zajęcia swych miejsc.
Panny Herbaut, jako córki gospodyni domu i nadto, jako osoby bardzo miłe i piękne, nie mogły ma się rozumieć, pominąć żadnego tańca; Oliwier, który z wdziękiem nosił swój piękny mundur (a ten byłby sam jeden wystarczył, ażeby go odznaczyć wśród wszystkich innych mężczyzn, nawet gdyby młody podoficer posiadał nie tak ujmującą powierzchowność) Oliwier zbliżył się do panny Hortensji, która dopiero co weszła z Ernestyną do sali jadalnej.
— Panno Hortensjo — rzekł do niej — spodziewam się, że pani nie zapomniała, iż ten kontredans do mnie należy? zdaje mi się, że powinnibyśmy już zająć nasze miejsce.
— Natychmiast panu służę — odpowiedziała Hortensja, i odprowadziła pannę de Beaumesnil do sofy, na której siedziało już kilka innych panienek.
— Przebacz mi, pani, że ją tak prędko opuszczam — rzekła do Ernestyny — ale jestem zamówiona do tego kontredansa; racz pani usiąść chwilkę, a spodziewam się, że nie zbędzie ci na tancerzach.
— Proszę panią bardzo — odpowiedziała Ernestyna — nie zajmować się mną wcale.
Dźwięki fortepianu stawały się coraz natarczywsze, Hortensja pośpieszyła do swego tancerza, a panna de Beaumesnil usiadła na sofie.
Od tej chwili zaczęła się właściwie próba, którą Ernestyna tak odważnie postanowiła znieść; przy niej siedziało pięć czy sześć panienek, które rzeczywiście były najmniej piękne i najmniej powabne z całego grona, i które, nie będąc naprzód zamówionemi, jak królowe balu, oczekiwały skromnie, podobnie jak i panna de Beaumesnil, chwili w której jeszcze pośród samego tańca zechce je kto zaprosić.
Czy panienki te były ładniejszemi od Ernestyny, czy powierzchowność ich więcej ujmująca, dosyć że widziała, jak wszystkie, jedna po drugiej wezwane zostały do kontredansu, gdy tymczasem o niej nikt nawet nie pomyślał.
Jedna tylko dosyć brzydka panienka podzielała samotność panny de Beaumesnil, gdy nagle rozległy się następujące słowa:
— Brakuje nam jeszcze jednego vis-a-vis; trzeba je zapełnić, trzeba je zapełnić!
Pokornym tancerzem, który miał się zająć zapełnieniem brakującej pary, był młody człowiek w papuzich rękawiczkach.
Poczciwy, tłusty chłopak, z powierzchownością i zachowaniem się pospolitem, spostrzegł zdaleka, że jeszcze dwie panny były do zajęcia, i pośpieszył ku nim, ażeby jednę z nich wezwać do tańca; lecz zamiast wybór swój wykonać bez żadnego wahania, ażeby przynajmniej tej, którą po uskutecznionym wyborze pozostawi na miejscu, oszczędzić pewnego upokorzenia, ten dobroduszny Parys, którego wątpliwość rzeczywiście trwała tylko kilka sekund, zdecydował się nareszcie zaprosić sąsiadkę panny de Beaumesnil... zwycięstwo, którego Ernestyna ze względu na papuzie rękawiczki i śmieszną nieco tuszę wybierającego nie powinna żałować.
Jednakże, trudno byłoby opisać tę niespokojną trwogę panny de Beaumesnil, jaką czuło jej serce, podczas szybkiego i niespodziewanego rozwiązania tego wypadku.
Widząc, że inne panienki jednę po drugiej zapraszane do grona tańczących, kiedy tymczasem na nią nikt nic zwrócił uwagi, panna de Beaumesnil przy wrodzonej swojej skromności, usprawiedliwiała poczęści taki wybór tancerzy: lecz im bardziej zmniejszała się liczba pozostałych dziewcząt, tem więcej wzrastała jej boleść i smutek. A kiedy pozostała sama z tą brzydką panienką, której szpetność nie była nawet złagodzona najmniejszym wdziękiem ułożenia, panna de Beaumesnil widziała się jakby upokorzona, że ją z taką sąsiadką można było porównać, i to boleśnie ją dotknęło.
— Niestety! — rzekło do siebie biedne dziecię z nieopisanym smutkiem — ponieważ nie mogłam wytrzymać porównania z żadną z siedzących obok mnie panien, ani nawet z tą ostatnią, którą również wezwano do tańca, więc ja nikomu już podobać się nie mogę? Jeżeliby mnie kto przeciwnie chciał przekonać, to wtedy, nie mogę już wątpić, tylko nikczemna, chciwa myśl będzie nim powodować. Przynajmniej wszystkie te panienki, które nade mnie przeniesiono, mają niezmienne przekonanie, że ten wybór jest szczery; żadna bolesna wątpliwość nie upokarza ich niewinnego triumfu! Ah! więc ja nie mam nigdy poznać nawet tego skromnego szczęścia!
Myśli te wzruszyły tak boleśnie pannę de Beaumesnil, że dołożyć musiała starania, ażeby przytłumić swoje łzy.
Lecz chociaż łzy nie płynęły z jej oczu, jednak blade i łagodne oblicze Ernestyny zdradzało uczucie tak bolesne, że dwie osoby, dwa szlachetne serca, spostrzegły to ze zdziwieniem.
Podczas, kiedy panna de Beaumesnil zatopiona była w swoich smutnych spostrzeżeniach, taniec postępował ciągle w rozmaitych swoich przemianach; Oliwier tańczył z panną Hortensją Herbaut; młoda para znajdowała się właśnie naprzeciw Ernestyny.
Gdy Oliwier w czasie krótkiej pauzy przypadkiem zwrócił oczy na pustą sofę, spostrzegł tem łatwiej, najprzód pokorną samotność panny de Beaumesnil, która jedna tylko nie tańczyła, a potem bolesny wyraz jej twarzy. Wzruszyło to Oliwiera i rzekł do swojej tancerki.
— Panno Hortensjo, któż to jest ta młoda osoba, która tam siedzi sama na sofie i tak smutno wygląda. Zdaje mi, się, żem jej tu nigdy jeszcze nie widział?
— Rzeczywiście, panie Oliwierze, nie widziałeś jej pan nigdy u nas; jest to młoda panienka, którą jedna z naszych przyjaciółek dopiero dzisiaj przedstawiła mej matce.
— Dlatego to; nie jest ładna, nie zna tu nikogo, więc też nikt z nią nie tańczy. Biedne dziewczę! jak ona się musi nudzić!
— Gdybyś mnie pan nie był już zamówił, panie Oliwierze, i gdyby moja siostra nie była podobnie jak ja, następne przyjęła kontredansów, byłabym pozostała przy tej panience.
— Jest to rzeczą bardzo naturalną, panno Hortensjo; na paniach, jako na córkach gospodyni domu, polegają obowiązki gościnności; ale ja zaproszę niezawodnie tę biedną panienkę do najpierwszego kontredansa; przykro mi jest, widzieć ją tak opuszczoną.
— Ah! dziękuję panu w mojem i matki mojej imieniu, jest to prawdziwie, czyn szlachetny — rzekła Hortensja — uczynek niewątpliwie litościwy.
Wkrótce potem, kiedy Oliwier zwrócił uwagę na samotność panny de Beaumesnil, Herminja, która pozostała sama z myślami swojemi w sypialnym pokoju, wróciła do salonu. Oparłszy się na poręczy krzesła rozmawiała z panią Herbaut. Lecz nagle przerwała dalszą rozmowę i patrząc przez drzwi otwarte do sali tańczących, rzekła do gospodyni.
— Ah! mój Boże! patrz pani, jak ta młoda panienka, która tam na sofie siedzi, wydaje się smutną!
Pani Herbaut, spojrzawszy w stronę, którą jej wskazała Herminja, odpowiedziała:
— Jest to młoda osoba, którą mi moja przyjaciółka, ta, co tam gra w loteryjkę, dzisiaj przedstawiła. Rzeczywiście, moja kochana Herminjo, cóż chcesz? Ona dopiero pierwszy raz jest u nas, nie zna tu nikogo, a między nami mówiąc, nie bardzo też jest ładna; cóż więc dziwnego, że nie znalazła żadnego tancerza?
— Ależ to nieszczęśliwe dziecię nie może tak cały wieczór siedzieć samotnie — dodała Herminja — i ponieważ na szczęście jestem dzisiaj kulawa, pójdę do tej biednej nieznajomej i postaram się rozerwać ją trochę.
— Tylko ty, moja piękna i szlachetna księżno — rzekła pani Herbaut z uśmiechem — zdolna jesteś o wszystkiem pamiętać i mieć tak szczęśliwe natchnienia. Dziękuję ci za to serdecznie, gdyż Hortensja i Klara muszą, jak uważam, tańczyć wszystkie kontredanse, a ta biedna panienka zapewne cały wieczór będzie siedziała.
— O! niech pani będzie spokojna — odpowiedziała Herminja — będę się starała oszczędzić jej tej nieprzyjemności.
— Jakże sobie w tem poradzisz, moja piękna księżno?
— O pani, to moja tajemnica — powiedziała Herminja.

I poszła kulejąc w stronę, gdzie panna de Beaumesnil siedziała zupełnie samotnie.

IV.

Widząc zbliżającą się do siebie Herminję, panna de Beaumesnil tak zdziwiła się jej uderzającą pięknością, że nawet nie zauważyła tego kulenia, jakie księżna udawała, ażeby cały wieczór nie tańczyć. (Jeżeli czytelnik nie domyślił się jeszcze powodu, dla którego wyrzekła się tańca, co w młodej panience jest rzeczą tak rzadką, to dowie się o nim nieco później).
Lecz jeszcze większe było zdumienie Ernestyny, kiedy księżna usiadła przy niej i rzekła do niej jak najuprzejmiej:
— Jestem upoważnioną przez gospodynię domu zastąpić w części przynajmniej, jeżeli pani pozwali, miejsce jej córek.
— Zlitowano się przecież nade mną — pomyślała z początku panna de Beaumesnil z bolesnem upokorzeniem.
Lecz dźwięk głosu Herminji był tak słodki, tak ujmujący, jej powabne rysy miały wyraz tak życzliwy, że Ernestyna wkrótce zaczęła sobie gorzko wyrzucać swoje pierwsze wrażenie i odpowiedziała księżnej:
— Dziękuję pani, równie jak i pani Herbaut za dobroć, którą mi pani okazuje, lecz obawiam się zatrzymać panią przy sobie i pozbawiać ją przyjemności...
— Tańczenia? rzekła Hertminja z uśmiechem, przerywając Ernestynie. — Mogę panią w tej mierze uspokoić, noga boli mnie dzisiaj okropnie, a to nie dozwala mi brać udziału w tańcu; lecz za to wielkie nieszczęście zostanę wynagrodzona towarzystwem pani.
— Rzeczywiście, dobroć pani zawstydza mnie.
— Mój Boże, wszakże ja robię poprostu toż samo, cobyś pani, jestem o tem przekonaną, uczyniła dla mnie, gdybyś mnie widziała samotną, jak się to zwykle dzieje, kiedy kto pierwszy raz znajduje się w jakiem towarzystwie.
— Nie sądzę, pani — z uśmiechem odpowiedziała panna de Beaumesnil, zupełnie ujęta naturalną uprzejmością Herminji — nie sądzę, ażeby pani kiedykolwiek pozostała samotną, nawet tam, gdzie się po raz pierwszy pokażesz.
— Ah! pani, pani! — zawołała Herminja wesoło — zawstydzasz mnie tylko, odzywając się do mnie z podobnemi grzecznościami.
— O! zapewniam panią, że mówię to tylko co myślę — odpowiedziała Ernestyna tak szczerze, że Herminja, ujęta tą otwartością pochwały, odpowiedziała:
— W takim razie, dziękuję pani za to uprzejme zapewnienie, jest ono szczere, nie wątpię o tem, czy prawdziwe, to rzecz inna; ale powiedz mi, pani, jak ci się podoba nasz balik?
— Jest bardzo przyjemny.
— Nieprawdaż, każdy jest wesoły, swobodny... Czas spędza się jaknajlepiej; czego można żądać więcej? mamy tylko jednę niedzielę w tygodniu, stąd też, dla nas wszystkich co tu jesteśmy, zabawa jest prawdziwą zabawą, gdy tymczasem dla wielu innych ludzi, jest ona, jak mówią, zatrudnieniem, i to jeszcze zatrudnieniem bardzo uciąźliwem. Przesyceni wszystkiem, nie wiedzą co wymyślić, ażeby się rozerwać.
— Czy pani myśli, że oni się przynajmniej bawią?
— O nie! gdyż zdaje mi się, że niema nic smutniejszego, jak to skrzętne szukanie rozrywek.
— Zapewne, że to musi być smutne, równie smutne, jak szukanie prawdziwego przywiązania, kiedy kto przez nikogo nie jest kochany — powiedziała Ernestyna, mimowolnie ulegając wpływom swoich smutnych myśli.
Dziewica wymówiła te słowa z wyrazem takiej melancholji, i na jej twarzy taka malowała się boleść, że Herminja była widocznie wzruszona.
— Biedne stworzenie! — pomyślała księżna — zapewne nie jest lubiana przez swą rodzinę, a ten rodzaj upokorzenia, jakie musiała uczuć, widząc się tak przez wszystkich opuszczoną, pomnożył jeszcze jej smutek, gdyż nie przyszło mi to na myśl, widząc ją tak samotną na sofie, że była wystawiona na spojrzenia całego towarzystwa, a może nawet na jego szyderstwa.
Przypadek stwierdził domysły Herminji.
Figury kontredansa sprowadziły ową brzydką panienkę i jej tancerza w papuzich rękawiczkach napowrót przed Ernestynę; księżna dostrzegła spojrzenie politowania, jakiem wybrana rzuciła na pozostawioną.
I panna de Beaumesnil dostrzegła to spojrzenie. Zdawało jej się, że dla każdego była tylko przedmiotem szyderczego politowania, a myśl ta była dla niej nader bolesna. Łatwo sobie teraz wyobrazić jej wdzięczność dla Herminji, kiedy ta starając się uśmiechnąć do niej, powiedziała:
— Czy pani pozwoli mi pomówić ze sobą otwarcie?
— O, mój Boże! z całego serca.
— Dobrze więc, lecz zdaje mi się, że tu nadzwyczajnie gorąco. Jeżeli pani sobie życzy, przejdziemy na chwilę do pokoju pani Herbaut.
— Dziękuję pani, dziękuję — rzekła Ernestyna, powstawszy szybko i spojrzawszy na Herminję wdzięcznym wzrokiem, w którym drżała łza wzruszenia. — Dziękuję z całego serca — dodała pocichu.
— Jakto, dziękuję pani? — zapytała Hermimja zdziwiona, podając jej swą rękę. — Przeciwnie, to ja powinnam pani dziękować, że z mojej przyczyny opuszczasz salę balową.
— Ja dziękuję pani dlatego, żem panią zrozumiała — odpowiedziała Ernestyna, wychodząc z księżną do sypialnego pokoju, w którym nikogo nie znalazły.
— Teraz, kiedy jesteśmy same — rzekła Herminja do Ernestyny — wytłumacz mi pani, dlaczegoś mi dziękowała, gdy właśnie...
— Pani — przerwała Ernestyna księżnie, jesteś pani szlachetną, powinnaś także być i otwartą.
— O, otwartą! jest to moim przymiotem, albo raczej moją wadą — odpowiedziała Herminja, śmiejąc się — powiedz mi, pani, tedy, dlaczego odwołujesz się do mojej otwartości?
— Właśnie, kiedy mnie pani wezwała, ażebym z tobą tutaj przyszła, pod pozorem, że w sali jest zbyt gorąco, usłuchałaś pani tylko swego dobrego serca, mówiąc do siebie: to biedne dziewczę jest zupełnie opuszczone, nikt nie zaprosił jej do tańca, dlatego, że nie jest ładna; siedzi sama, narażona może na szyderstwo tańczących; cierpi zapewne z powodu takiego upokorzenia, pójdę do niej, wydobędę z tego poniżenia, sprowadziwszy ją tutaj pod jakimbądź pozorem. O! powiedziała to pani sobie, nieprawdaż? — dodała panna de Beaumesnil, nie zmuszając się już tym razem do ukrycia łez, które wzruszenie wyciskało z jej oczu. Przyznaj pani, żem dobrze zgadła.
— To prawda — rzekła Herminja ze zwykłą sobie szczerością — dlaczego nie miałabym się przyznać do współczucia, jakiem mnie natchnęło pani położenie?
— Więc dziękuję pani powtórnie — zawołała Ernestyna, podając Herminji swą rękę — nie wiesz pani, jak mnie twoja otwartość czyni szczęśliwą.
— A pani — rzekła Herminja, ściskając rękę Ernestyny — kiedy chcesz, ażebym była otwartą, nie uwierzy pani, jak mnie boleśnie dotknęło to, coś pierwej powiedziała.
— Ja!
— Bezwątpienia; mówiąc pani, że to musi być smutnie gonić z takim trudem za jakąbądź rozrywką, kiedyś mi odpowiedziała głosem, na który ścisnęło się moje serce: „Jest, to równie smutnem, jak szukanie prawdziwego przywiązania, kiedy kto przez nikogo nie jest kochanym“.
— Pani — rzekła Ernestyna zmieszana.
— O! kiedyś pani to mówiła, wyglądałaś bardzo smutno; nie możesz tego zaprzeczyć. Nie dałamże pani pierwszego doznała wzruszenia.
— Prawda. Byłabym niewdzięczną, gdybym nie poszła za tym przykładem.
— A więc — rzekła Herminja z pewnem wahaniem — pozwól mi pani zadać jedno pytanie, lecz, proszę, nie przypisuj go próżnej ciekawości; zapewne nie doznajesz pani od swoich takiej miłości, jakiejbyś pragnęła?
— Jestem sierocą — odpowiedziała panna de Beaumesnil głosem tak tkliwym, że Herminja zadrżała i jeszcze większego doznała wzruszenia.
— Sierotą! — zawołała — sierotą!! Ah! rozumiem panią, gdyż i ja...
— I pani jesteś sierotą?
— Tak jest.
— O jakież to szczęście — rzekła Ernestyna z zapałem. Lecz pomiarkowawszy, że ten mimowolny okrzyk, mógłby się wydawać dziwacznym, dodała — przebacz mi, pani, przebacz! lecz...
— I ja panią odgadłam — odpowiedziała Herminja z radosnym uśmiechem. Jakież to szczęście miało znaczyć: ona wie jak smutnym jest los sieroty i może mnie pokocha, może znajdę u niej tę miłość, której nigdzie nie mogę pozyskać. Nieprawdaż? — odparła Herminja, podając obie ręce Ernestynie. — Nieprawdaż, ja odgadłam panią?
— Ah! tak jest, tak! — odpowiedziała Ernestyna, coraz bardziej ujęta temi pociągającemi słowy Hermiinji. — Byłaś pani dla mnie tak dobrą, zdajesz się być tak szczerą, że pragnę usilnie zjednać sobie miłość pani; ale jest to tylko życzenie, gdyż nie śmiem powiedzieć, nadzieja — mówiła dalej Ernestyna nieśmiało — pani mnie wcale nie zna.
— A ja, — czy więcej jestem pani znana?
— Nie... lecz pani, to zupełnie co innego.
— Jakto?
— Jestem już i tak pani obowiązaną i proszę powtórnie...
— A któż pani mówi, że nie uważałabym tego za wielkie szczęście dla siebie, ofiarować pani tę miłość, której odemnie żądasz, jeżeli mnie także swoją obdarzyć nawzajem zechcesz? Pani zdajesz mi się być tak godną współczucia, tak zajmującą — dodała Herminja, czując również ze swej strony pociąg coraz żywszy do Ernestyny. Lecz zamyśliła się nagle i dodała — wiesz pani, że to jest rzecz szczególna.
— Co takiego, pani? — zapytała Ernestyna strwożona nieco zamyśleniem malującem się w twarzy księżnej.
— Znamy się zaledwie od pół godziny, nie wiem nawet nazwiska pani, pani nie wie mojego... a jesteśmy już tak szczere...
— Mój Boże — rzekła Ernestyna z obawą i głosem prawie błagającym, jakgdyby lękała się, aby Herminja nie poprzestała na tem tylko współczuciu, jakie jej dotąd okazała — czemuż się pani, dziwi, że pomiędzy dobroczyńcą a zyskującym dobrodziejstwo może tak prędko powstać miłość i zaufanie? Pozwól mi pani uczynić sobie uwagę, że nic tak nie jednoczy ludzi, nic ich nie wiąże silniej i prędzej, jak litość z jednej, a wdzięczność z drugiej strony.
— Zbyt wielką czuję potrzebę podzielania zdania pani — odpowiedziała Herminja w części z uśmiechem, a w części ze wzruszeniem — zbyt wielką mam chęć wierzenia twym słowom, ażebym przyjąć nie miała wszystkich pani powodów.
— Ale powody te są rzeczywiście — odpowiedziała Ernestyna, ośmielona tem pierwszem powodzeniem i nadzieją, że w Herminji toż samo obudzi przekonanie. — Potem, widzi pani, nasze jednakowe położenie przyczynia się także do naszego wzajemnego zbliżenia; jesteśmy obie sierotami, a to już jest niejakim węzłem między nami.
— Tak — rzekła księżna, ściskając ręce Ernestyny — jest to dwakroć drogim dla nas węzłem, jeżeli nie może istnieć między nami inny.
— Więc pani może mi ofiarować miłość swą? — powiedziała Ernestyna w nadmiarze szczęścia, oddając Herminji serdeczne uściśnienie — swą miłość jednodniową?
— Pierwej — rzekła księżna — nie znając jeszcze pani, byłam wzruszona jej przykrem położeniem. Teraz, zdaje mi się, że panią kocham, bo widzę, że masz dobre serce.
— O! nie zdoła pani sobie wystawić, jaką te słowa są dla mnie pociechą — zawołała panna de Beaumesnil — nigdy też nie okażę się niewdzięczną, przysięgam pani.
— Ale zaraz prawie dodała: — pani?... nie, zdaje mi się teraz, że z trudnościąby mi przychodziło używać tego wyrazu.
— I dla mnie byłoby równąż przykrością odpowiadać tak ceremonjalnie — rzekła księżna. — Nazywaj mnie zatem pani Herminją, pod warunkiem jednak, że ja nazywać cię będę?...
— Ernestyną.
— Ernestyną! — zawołała Henminja ze zdziwieniem, przypomniawszy sobie, że takie było imię jej siostry, imię które hrabina de Beaumesnil kilka razy wspominała wobec młodej artystki, rozmawiając z nią o swej ukochanej córce. — Twoje imię jest Ernestyna — dodała Herminją — mówiłaś dopiero o węzłach jakie nas łączą, otóż teraz jeszcze jeden więcej przybywa między nami.
— Jakto?
— Osoba, dla której czułam pełne szacunku przywiązanie, miała córkę z takiemże samem imieniem.
— Widzisz więc Herminjo — rzekła panna de Beaumesnil — ile to mamy powodów, ażeby się kochać wzajemnie; a ponieważ jesteśmy już przyjaciółkami, przeto obsypię cię pytaniami, z których jedno drażliwszem może będzie od drugiego.
— A ja, a ja! o! zobaczysz — odpowiedziała Herminja, śmiejąc się wesoło.
— Naprzód, czem się trudnisz, jaki jest twój zawód, Herminjo?
— Daję lekcje śpiewu i muzyki.
— O, jakże muszą być szczęśliwe twoje uczennice, jak musisz być dla nich dobra!
— Wcale nie; jestem bardzo surowa — odpowiedziała Herminja żartobliwie — a ty, Ernestyno, czemże ty się trudnisz.
— Ja? — rzekła panna de Beaumesnil zmieszana nieco — ja zajmuję się haftowaniem i robotą krzyżową.
— A masz też dosyć roboty, moje kochane dziecię? — zapytała księżna z macierzyńską niemal troskliwością. — Teraźniejsza pora nie jest bardzo pomyślna dla tego rodzaju pracy.
— Niezbyt dawno jeszcze przybyłam z prowincji na mieszkanie do moich krewnych — odpowiedziała Ernestyna z większem jeszcze pomieszaniem, i zdobywając się na coraz większą siłę w trudnem swojem położeniu. — Dlatego też, domyślasz się pewnie, Herminjo — dodała — że teraz, nie może mi jeszcze zbywać na robocie.
— W każdym razie gdyby ci miało na niej zbywać, spodziewam się, że chociaż w części będę ci jej mogła dostarczyć, kochana Ernestyno.
— Ty! jakimże sposobem?
— Dawniej i ja także robiłam dla kupców, gdyż... lecz... przyjaciółki, i do tego biedne, mogą sobie wszystko powierzyć. Czasami zbywało mi na lekcjach, w takim razie hafciarstwo było moim ratunkiem. Ponieważ zaś byli bardzo zadowoleni z mojej roboty, w domu, o którym mówię, i który prowadził znakomity handel takiemi wyrobami, przeto pozostałam z nim w dobrych stosunkach; jestem więc przekonaną, że, jako przeze mnie poleconej, powierzać ci będzie niektóre roboty.
— Lecz jeżeli i ty także haftujesz, Henminjo, to pozbawiłabyś się dla mnie znacznej może pomocy, i gdyby ci miało zabraknąć lekcyj — rzekła Ernestyna, czując się szczerze wzruszoną tą wspaniałomyślną ofiarą Herminji — cóźbyś wtedy poczęła?
— O, ja nie ten jeden tylko mam sposób — odpowiedziała dumna dziewczyna — ja umiem także sztychować nuty. Ale widzisz, najważniejszem jest, ażebyś miała pewną robotę, kochana Ernestyno, gdyż niestety, zapewne już wiesz, o tem że dla nas, równie jak dla tych wszystkich, którzy żyją z własnej pracy, niedość jest mieć dobre chęci i odwagę, my musimy także mieć i robotę.
— Bezwątpienia, gdyż inaczej czeka nas bardzo przykre położenie? — rzekła Ernestyna, pomyślawszy po raz pierwszy o nieszczęśliwym losie tylu biednych dziewcząt, i zasmuciwszy się nad tem, że jej nowa przyjaciółka musi już znać to przykre położenie, o którem dopiero co wspomniała.
— Tak, to bolesne — odpowiedziała Herminja ze smutkiem — próżne są dobre chęci i największa odwaga, jeżeli komu zbywa na środkach! Dlatego też starać się będę wszystkiemi siłami, ażebyś nie doświadczyła tego smutku, moja biedna Ernestyno. Lecz powiedz mi, gdzie mieszkasz? odwiedzę cię kiedy, idąc na moje lekcje, jeżeli mi tylko nie będzie bardzo z drogi, gdyż na nieszczęście, ja muszę się bardzo liczyć z moim czasem.
Tu pomieszanie panny de Beaumesnil dosięgło najwyższego stopnia, tem więcej, że konieczna potrzeba zniewalała ją do popełnienia kłamstwa; nareszcie, po chwili milczenia, odpowiedziała z wahaniem: — Kochana Herminjo, wielkąby mi to sprawiło przyjemność, przyjąć cię u siebie... lecz... moi krewni...
— Biedne dziecię! rozumiem — rzekła Herminja ze współczuciem, i mimo wiedzy swojej przychodząc w pomoc Ernestynie — nie jesteś we własnym domu, a krewna twoja daje ci to dotkliwie uczuć.
— Tak jest! — zawołała panna de Beaumesnil uradowana takiem tłumaczeniem — kuzynka moja nie jest wprawdzie zła, lecz kapryśna — dodała z uśmiechem — dziwaczka, doprawdy byłabym naraziła cię na jakie niezadowolenie.
— Rozumiem — zawołała Herminja, śmiejąc się także — dosyć tylko powiedzieć, że jest kapryśna; nigdy cię więc nie odwiedzę. Ale za to, Ernestyno, ty mnie musisz czasami odwiedzać, jeżeli ci tylko czas pozwoli.
— Właśnie chciałam cię o to prosić, Herminjo; takie odwiedziny będą dla mnie prawdziwem szczęściem, uroczystością!
— Zobaczysz jak ładny, jak zalotny jest mój pokoik — rzekła księżna; lecz pomyślawszy, że jej młoda przyjaciółka nie mieszka może tak ładnie, poprawiła się, dodając: — jeżeli mówię, że moja izdebka jest ładną, to tylko z żartów, ze swawoli.
Ernestyna posiadała już, że tak powiemy, klucz do serca i charakteru Herminji; powiedziała więc z uśmiechem:
— Herminjo, bądź otwarta.
— W czemże, Ernestyno?
— Mieszkanie twoje jest piękne, a poprawiłaś się dlatego tylko, ażeby mnie nie zasmucić; pomyślałaś bowiem, że ja, przy mojej grymaśnej kuzynce, nie mam tak ładnego pokoiku.
— Ale wiesz Ernestyno, ty jesteś niebezpieczna, gdyby kto miał jakie tajemnice — dodała księżna z uśmiechem — ty wszystko zgadniesz.
— Byłam o tem przekonana, że twój pokoik musi być bardzo ładny, jakże się ucieszę, gdy go zobaczę!
— Nie powinnaś mówić: jakże się ucieszę, gdy go zobaczę. Lecz powiedz: Herminjo, dnia tego i tego przyjdę zrana wypić z tobą filiżankę mleka.
— O! powiem to z całego serca.
— Ja zaś przyjmuję to z całego serca, tylko jeżeli przyjdziesz, musisz to uczynić o godzinie dziewiątej, gdyż o dziesiątej zaczynają się moje lekcje. Słucham tedy, kiedyż przyjdziesz?
Panna de Beaumesnil w nowej znalazła się trudności, z której ją sama opatrzność wybawiła, objawiwszy się w postaci znanego nam Oliwiera.
Wierny swojej szlachetnej obietnicy, danej pannie Herbaut, zacny młodzieniec zbliżył się do Ernestyny, ażeby ją z litości zaprosić do następnego kontredansa.
Oliwier pozdrowiwszy naprzód Herminję, wyrazem uprzejmym i serdecznem, ukłonił się następnie pannie de Beaumesnil z jak największą grzecznością i zapytał ją uroczystym głosem:

— Czybyś mnie pani nie raczyła zaszczycić poświęceniem mi następnego kontredansa?

V.

Panna de Beaumesnil została nadzwyczajnie zdziwiona wezwaniem Oliwiera, zwłaszcza, że w tej chwili nie znajdowała się w sali tańczących, a młody wojskowy zdawał się umyślnie szukać jej w tym celu; dlatego też wahała, się czas jakiś z odpowiedzią, aż nareszcie Herminja odpowiedziała młodemu żołnierzowi:
— Przyjmuję wezwanie pana w imieniu panny Ernestyny, gdyż ona gotowaby może była pozbawić pana przyjemności tańczenia z nią, dlatego jedynie, ażeby mnie nie odstąpić.
— Ponieważ panna Herminja przyjęła za mnie wezwanie pańskie — rzekła Ernestyna z uśmiechem — przeto pozostaje mi tylko pójść za jej przykładem.
Oliwier ukłonił się powtórnie, a potem powiedział do Herminji:
— Na moje nieszczęście, panno Herminjo, zbyt późno dzisiaj przyszedłem; najprzód, że pani już nie gra na fortepianie, a potem, że pani dzisiaj wcale podobno nie tańczy.
— Rzeczywiście, panie Oliwierze, spóźniłeś się pan dzisiaj nieco, gdyż zdaje mi się, że widziałam pana przybywającego przy końcu pierwszej polki, którą ja sama grałam.
— Tak jest, lecz widzi pani we mnie tylko ofiarę mojej cierpliwości i niepunktualności innych. Oczekiwałem jednego z moich przyjaciół, który miał tu przyjść ze mną. — I Oliwier spojrzał na Herminję, która spuściwszy oczy zarumieniła się nieco. Ale ten przyjaciel nie przyszedł.
— Może on chory, panie Oliwierze? — zapytała księżna, udając najzupełniejszą obojętność, pomimo, że w duszy czuła się niespokojną.
— Nie, pani, zdrów jest zupełnie; widziałem go niedawno; zdaje mi się tylko, że go zatrzymała jego matka, gdyż poczciwy chłopiec nie umie nigdy sprzeciwić się woli swej matki.
Zdawało się, że słowa Oliwiera rozproszyły lekką chmurkę, która tego wieczoru zalegała czasami czoło Herminji; odpowiedziała zatem wesoło:
— W takim razie jest pan niesprawiedliwy, panie Olwierze, ganiąc swego przyjaciela, którego nieobecność tak słuszne znajduje usprawiedliwienie.
— Ja go też wcale nie ganię, panno Herminjo; żałuję go tylko, że nie przyszedł, gdyż dzisiejsza zabawa jest bardzo przyjemna; żałując również, że sam się spóźniłem, ponieważ byłbym wcześniej miał przyjemność tańczenia z panią — dodał Oliwier uprzejmie, zwracając się do panny de Beaumesnil, ażeby jej nie pozbawiać udziału w tej rozmowie.
— Na miejsce! na miejsce! — wołano w sali jadalnej i jednocześnie rozległy się pierwsze akordy fortepianu.
— Jestem na rozkazy pani — rzekł Oliwier, podając rękę Ernestynie.
Dziewica podniosła się z krzesła. Już miała wyjść z Oliwierem, kiedy Herminja wstrzymała ją za rękę, mówiąc do niej po cichu:
— Poczekaj chwilkę, ułożę tylko twą przepaskę, z której wypadła jedna szpilka.
I z ujmującą grzecznością księżna wygładziła przepaskę Ernestyny, przypięła ją szpilką, wyjętą z własnej przepaski, wyprostowała drugie zagięcie na jej sukni, słowem, okazała jej wszelką troskliwość, jaką tylko dwie kochające się siostry otaczać się zwykły.
— Teraz: — rzekła Herminja z żartobliwą powagą, rzuciwszy jeszcze ostatniem spojrzeniem na toaletę Ernestyny — teraz pozwalam ci tańczyć; ale przedewszystkiem, baw się dobrze!
Panna de Beaumesnil tak była wzruszona troskliwą uwagą księżnej, że, zanim podała rękę Oliwierowi, znalazła jeszcze sposobność pocałować księżnę i powiedzieć jej pocichu:
— Serdeczne dzięki, teraz i zawsze, serdeczne dzięki!
I, po raz pierwszy od śmierci swej matki szczęśliwa, Ernestyna opuściła Herminję, podała rękę Oliwierowi udała się z nim do sali.
Miłej i odznaczającej się powierzchowności, otwarty z mężczyznami, grzeczny i uprzedzający dla kobiet, Oliwier w swoim pięknym mundurze huzarskim na którym błyszczał krzyż, zyskany za waleczność; młody podoficer widziany był bardzo miłem okiem w domu pani Herbaut; dlatego też niejedno dziewczę uczuło pewien rodzaj zazdrości, ujrzawszy Ernestynę wchodzącą z nim do grona tańczących.
Najmniej nawet zarozumiałe kobiety posiadają rzadką przenikliwość, kiedy idzie o wrażenie, jakie czynią na innych kobietach. W pannie de Beaumesnil przenikliwość ta łączyła się jeszcze z silną wolą bacznego zważania na wszystkie wypadki tego wieczoru; to też, dostrzegłszy zazdrość, jaką na nią ściągnął wybór Oliwiera, dziewica tem żywszą uczuła dla niego wdzięczność. Nie wątpiła ona bynajmniej, że Oliwier, powodowany dobrocią serca, litując się nad jej przykrą, prawie upokarzającą samotnością, w jakiej ją zostawiono, postanowił ją pomścić.
To uczucie wdzięczności skłoniło pannę de Beaumesnil, że okazywała się Oliwierowi nieco grzeczniejszą, aniżeli może w jej delikatnem położeniu przystało. Gdy obok tego czuła wielkie zaufanie do młodego żołnierza, chociażby dlatego tylko, że Herminja tak uprzejmie zdawała się z nim postępować, Ernestyna postanowiła sobie stawić śmiałe czoło próbie jakiej chciała się podobać.
Oliwier, obiecując pannie Herbaut zamówić pannę de Beaumesnil do tańca, uległ tylko natchnieniu swego szlachetnego charakteru, gdyż zdaleka zdawała mu się niemal brzydką; zresztą, nie znał jej wcale; nie wiedział, czy jest rozsądna, dowcipna, lub przeciwnie. Jednak, chcąc zawiązać z nią jakąbądź rozmowę, podczas rozmaitych zmian kontredansa, Oliwier, spodziewając się znaleźć stosowny przedmiot w przyjaźni, jaka zdawała się istnieć między Herminją a Ernestyną, rzekł do niej:
— Wszakże pani znasz Herminję, nieprawdaż, jaka to dobra, jaka miła osoba?
— Podzielam zdanie pana w zupełności; chociaż Herminję poznałam dopiero dzisiejszego wieczoru.
— Dziś dopiero?
— Tak nagła przyjaźń zadziwia pana, nieprawdaż? Ale cóż pan chcesz? Niekiedy bogacze są najwspaniałomyślniejsi, nie czekając prośby, sami się ofiarują. Tak samo Herminja postąpiła dzisiaj ze mną.
— Rozumiem panią, nie zna tu pani nikogo, a panna Henminja...
— Była tak dobrą, że widząc mnie samą, przyszła do mnie. Powinno to pana mniej dziwić, jak kogokolwiek innego.
— Dlaczego to, pani?
— Ponieważ i pan właśnie — odpowiedziała Ernestyna z uśmiechem — uczuł dla mnie, podobnie jak Herminja, litość, ma się rozumieć litość tancerza.
— Litość... Ah! pani, ten wyraz...
— Jest zbyt prawdziwy!
— Przeciwnie.
— Nie, panie, miech pan się przyzna; zdaje mi się, że pan zawsze tylko prawdę zwykłeś mówić.
— Mówię prawdę — rzekł Oliwier również z uśmiechem — będzież to uczuciem litości, niech mi pani pozwoli uczynić podobne porównanie, jeżeli naprzykład podejmę zapomniany, niespostrzeżony kwiatek?
— Powiedz pan raczej: upuszczony.
— Niech i tak będzie.
— Teraz jest dobrze.
— Ale czegóż to będzie dowodem? jeżeli nie złego gustu tego, który przeniósł ogromną piwonję lub makówkę nad mały fijołek?
I Oliwier pokazał szyderczym wzrokiem tę niezgrabną i grubą pannę, którą przeniesiono nad Ernestynę, a której jaskrawa suknia rzeczywiście wielkie miała podobieństwo z dzikim makiem.
Panna de Beaumesni1 nie mogła ukryć mimowolnego uśmiechu z powodu tego porównania, lecz odpowiedziała, kiwając głową:
— Ah, panie, jakkolwiek odpowiedź pana jest bardzo grzeczna, dowodzi ona przecież, że dwakroć mam słuszność.
— Jakto, pani?
— Zlitował się pan nade mną, a teraz z litości także wzbrania się wyznać mi prawdę.
— Rzeczywiście, ma pani słuszność, wymagając od ludzi otwartości; jest ona daleko więcej warta, niż czcze wyrazy grzeczności.
— Otóż to, panie, tego się od pana spodziewałam.
— A więc przyznaję się; zobaczywszy że tylko pani jednej nie zamówiono, pomyślałem o jednej rzeczy... o znudzeniu, jakiego pani musiała doznawać, i postanowiłem sobie prosić ją do następnego kontredansa. Nie jestże to otwartość? Ale sama pani tego chciała.
— Badrdzo słusznie; dlatego też, tak ona jest dla mnie przyjemną, że gdybym śmiała?...
— Proszę panią bardzo nie zadawać sobie żadnego przymusu.
— Ale nie, pomimo całej szczerości pana, pomimo, że pan i mnie zapewne uważa za wielką przyjaciółkę prawdy, przekonana jestem, że otwartość pańska tylko do pewnych rozciąga się granic.
— Tylko do takich, jakie pani sama mi zakreśli, do żadnych innych.
— Napewno?
— O! zaręczam pani.
— Powinnam pana uprzedzić, że pytanie, jakie chcę uczynić, wydawać się panu będzie tak dziwnem... może nawet tak śmiałem...
— W takim razie, powiem tylko pani, że mi się wydajesz dziwną, albo śmiałą, nic więcej.
— Nie wiem, czy się kiedy odważę...
— Ah! pani — rzekł Oliwier z uśmiechem — teraz widzę, że pani sama obawia się otwartości.
— To jest, lękam się tylko o pańską otwartość, gdyż musiałaby być tak wielka, tak rzadka.
— Niech będzie pani spokojną; ja ręczę za siebie.
— Dobrze tedy! oto, jak mnie pan znajdujesz?
— Pani! — jąkał nieśmiało Oliwier, który wcale nie był przygotowany na tak niespodziewane, tak drażliwe pytanie — pozwól mi pani... ja...
— Ah! widzi pan — rzekła Ernestyna wesoło — nie śmie pan odpowiedzieć mi odrazu; lecz chcąc to panu ułatwić, przypuśćmy, że pan wychodzi z dzisiejszej zabawy i spotyka jednego z twoich przyjaciół; Opowiada mu pan o wszystkich osobach, z któremi tańczyłeś, cóżbyś pan tedy powiedział o mnie swemu przyjacielowi, jeżelibyś przypadkiem sobie przypomniał, że i ja także byłam twoją tancerką?
— O! mój Boże — odpowiedział Oliwier, ochłonąwszy nieco z pierwszego zadziwienia — powiedziałbym poprostu memu przyjacielowi: Widziałem jednę młodą panienkę, której nikt nie zamówił do tańca; zbudziło to moje współczucie i sam ją zamówiłem, sądząc, że rozmowa nasza nie będzie bardzo zajmująca, gdyż, nie znając jej wcale, spodziewałem się tylko ze zwykłemi odzywać się do niej frazesami; tymczasem zupełnie co innego! dzięki mojej tancerce, rozmowa nasza tak była ożywiona, że cały kontredans przeszedł mi jak sen, jak marzenie.
— A zapyta się może przyjaciel pański, czy ta młoda osoba była ładna czy brzydka?
— Zdaleka — odpowiedział nieustraszony Oliwier — nie mogłem dokładnie rozróżnić jej rysów; lecz kiedym na nią spojrzał zbliska, znalazłem, wpatrując się w nią coraz uważniej, a mianowicie rozmawiając z nią coraz dłużej, w twarzy jej coś tak łagodnego, tak dobrotliwego, znalazłem w niej wyraz tak szczerej otwartości, że nawet nie pomyślałem o tem, iż nie jest piękną. Ale — rzekł Oliwier — dodam jeszcze (ma się rozumieć, rozmawiając z moim przyjacielem), nie powtarzaj słów moich nikomu... gdyż tylko rozumne i szlachetne kobiety przebaczają podobną otwartość... Taka, pani, byłaby maja rozmowa z przyjacielem, umiejącym dochować milczenia.
— Dziękuję, o! bardzo panu jestem wdzięczną, bardzo ,za jego otwartość — rzekła panna de Beaumesnil głosem tak wzruszonym, tak przenikającym, że Oliwier zdumiony i sam także wzruszony, spojrzał na dziewicę z nadzwyczajnem współczuciem.
W tej chwili skończył się kontredans.
Oliwier odprowadził Ernestynę do Herminji, która na nią czekała; poczem młody podoficer oddalił się od nich nieco zamyślony, gdyż zdziwiony był bardzo szczególnym charakterem swojej młodej tancerki.
— I cóż! — rzekła Herminja ujmującym głosem — bawiłaś się dobrze, nieprawdaż? Wyczytałam to, z twojej twarzy; rozmawialiście z sobą przez cały czas, kiedyście nie tańczyli.
— Bo też pan Oliwier jest bardzo uprzejmy, a potem, widząc, Herminjo, że jest tobie znany, miałam doń pewne zaufanie.
— Zasługuje on na nie zupełnie, zaręczam ci, Ernestyno. Trudno posiadać lepsze serce, szlachetniejszy charakter od niego; jego zaufany przyjaciel (tu księżna zarumieniła się lekko) mówił mi, że pan Oliwier zajmuje się najnudniejszą w świecie pracą, ażeby skorzystać z urlopu i przyjść z pomocą swojemu wujowi, byłemu oficerowi marynarki, który, okryty ranami, mieszka w tymże samym domu, i pobiera maleńką tylko, niewystarczającą na jego utrzymanie, pensyjkę.
— Nie dziwi minie to bynajmniej, Herminjo; domyślałam się, że pan Oliwier musi mieć dobre serce.
— A przytem jest waleczny, jak lew, gdyż jego przyjaciel, który służył z nim w jednym pułku, opowiadał mi niektóre jego czyny, dowodzące zadziwiającej odwagi.
— Zdaje mi się, że inaczej być nie może; zawsze bowiem myślałam, że bardzo waleczne osoby muszą także być bardzo dobre — odpowiedziała Ernestyna. — Ty naprzykład, Herminjo, ty musisz mieć wielką odwagę.
Rozmowa dziewcząt powtórnie została przerwaną przez jednego tancerza, który znowu przyszedł zamówić Ernestynę, spojrzawszy wzrokiem pewnego porozumienia na Herminję.
Panna de Beaumesnil podchwyciła to spojrzenie, na które zarumieniła się lekko i uśmiechnęła; jednakże przyjęła wezwanie do kontredansa, który się już za chwilę miał rozpocząć.
Skoro tancerz oddalił się, Ernestyna rzekła wesoło do swej nowej przyjaciółki:
— Widzisz, Herminjo, już raz mi powiedziałaś, że jestem niebezpieczna, cieszy mnie to, że powtórnie jeszcze mogę się taką okazać.
— Z jakiegoż to powodu, Ernestyno?
— To wezwanie jakie w tej chwili odebrałam...
— To wezwanie?
— Ono także jest skutkiem twojego natchnienia.
— Mojego natchnienia?
— Pomyślałaś sobie: ta biedna Ernestyna musi dzisiaj przynajmniej dwa razy tańczyć; lecz nie każdy ma równie dobre serce jak pan Oliwier; ponieważ zaś jestem tu królową, przeto rozkażę jednemu z moich poddanych...
Ale poddany królowej Herminji zbliżył się właśnie w tej chwili, mówiąc:
— Pani, już zajmujemy nasze miejsca.
— A więc do prędkiego zobaczenia, moja wieszczko — rzekła Herminja do panny de Beaumesnil, grożąc jej palcem.
— Poczekaj, nauczę ja ciebie chlubić się tak swoją przenikliwością.
Zaledwie dziewica oddaliła się ze swoim tancerzem, nadszedł Oliwier i, usiadłszy obok księżnej, powiedział do niej:
— Powiedz mi, pani, kto jest ta panienka, z którą dopiero co tańczyłem?
— Jest to sierota, panie Oliwierze, utrzymująca się z rozmaitych robót, która, o ile mi się zdaje, nie jest bardzo szczęśliwa, gdyż niema pan pojęcia z jakiem ona rozrzewnieniem dziękowała mi, żem się nią zajęła dzisiejszego wieczoru; zbliżyło nas to do siebie, bo ja dopiero dzisiaj ją poznałam.
— Właśnie wspomniała mi o tem, mówiąc z największą szczerością, o pani i mojej litości, jak się wyraziła.
— Biedna istota! musiano się z nią bardzo źle obchodzić, a może i dzisiaj jeszcze takiegoż samego losu doznaje, kiedy za najmniejszy dowód jakiegoś współczucia taką wdzięczność okazuje.
— Przy tem wszystkiem, jest ona bardzo oryginalna. Wiesz pani, jakie ona dziwne uczyniła mi zapytanie, zamawiając sobie zupełną z mej strony otwartość?
— Naprzykład?
— Zapytała mnie, czy ją znajduję ładną czy brzydką.
— Szczególna dziewczyna!... A pan odpowiedziałeś jej...
— Prawdę, ponieważ tego chciała.
— Jakto, panie Oliwierze, powiedział jej pan, że nie jest ładna?
— Nieinaczej; ale dodałem (co także jest prawdą), że w rysach jej jest taka słodycz, taka szczerość, że przy nich zapomina się o tom, że nie jest piękna.
— Ah! mój Boże! — rzekła Herminja z obawą — musiało ją to bardzo dotknąć. Jakże, czy się tem nie obraziła?
— Bynajmniej, i to mnie nawet najwięcej zastanowiło; bo jeżeli się komu mówi: bądź otwarty, to prawie tyleż znaczy, co zmyślaj; gdy tymczasem ona za otwartość moją podziękowała mi tylko w dwóch słowach, ale głosem tak przenikającym, tak wzruszonym, a przedewszystkiem tak szczerym, że mimowolnie i ja doznałem pewnego wzruszenia.
— Wie pan, co ja myślę, panie Oliwierze? Zdaje mi się, że muszą się z nią w domu bardzo źle obchodzić, zapewne powtarzają jej ustawicznie, że jest brzydka, odrażająca, zatem, znalazłszy może po raz pierwszy w życiu sposobność przemówienia do kogoś otwarcie zamierzyła dowiedzieć się od nas prawdy o swej własnej osobie.
— Może być, iż pani ma słuszność, gdyż przedewszystkiem zastanawia mnie owa wdzięczność, z jaką ta biedna panienka przyjmuje najmniejszą oznakę współczucia, o ile ją uważa za szczerą.
— Niezawodnie, bo kilka razy nawet dostrzegłam łzy, błyszczące w jej oczach.
— Rzeczywiście, a jej teraźniejsza wesołość może tylko pokrywa jej zwykły smutek; pewnie, stara się ona tylko odurzyć w swoich cierpieniach.
— A zresztą, może też i jej zatrudnienie nie jest bardzo korzystne. Biedne dziewczę! jeżeli jeszcze i troski ubóstwa zwiększają jej zmartwienie...
— Bardzo to być może, panno Herminjo — rzekł Oliwier z politowaniem — los jej musi być godny litości.
— Cicho, Ernestyna zbliża się do nas! — rzekła Herminja. Poczem dodała: — Ah! mój Boże! ona już bierze swój szal, miałażby już odejść?
Rzeczywiście, Ernestyna, za którą postępowała z powagą pani Lainé weszła do sypialnego pokoju pani Herbaut, i skinęła na Herminję, jak gdyby jej chciała dać do zrozumienia, że niechętnie oddala się.
Księżna zbliżyła się do swej nowej przyjaciółki, mówiąc:
— Jakto już nas opuszczasz?
— Muszę — odpowiedziała Ernestyna, obwiniając ukradkawem spojrzeniem niewinną ochmistrzynię.
— Ale przynajmniej w przyszłą niedzielę przybędziesz do nas, kochana Ernestyno. Wszakże wiesz, że mamy sobie tysiące rzeczy do powiedzenia.
— O! spodziewam się przyjść, moja kochana Herminjo, gdyż równie jak ty pragnę zobaczyć się z tobą. — I, ukłoniwszy się grzecznie młodemu wojskowemu, rzekła:
— Do zobaczenia, panie Oliwierze.
— Do zobaczenia, pani — odpowiedział podoficer, kłaniając się jej z uszanowaniem.

W godzinę potem panna de Beaumesnil i pani Lainé znajdowały się już w pałacu La Rochaigue.

VI.

Powróciwszy z baliku pani Herbaut, panna de Beaumesnil zamknęła się w swoim pokoju i napisała w dzienniku co następuje:
„Dzięki Bogu, kochana matko, myśl, za którą poszłam, była dobra. O! jak bolesne były moje początkowe odkrycia na tym wieczorze; ale jak korzystna była odebrana nauka, i jak słodka w końcu nagroda! Dwie osoby z sercem okazały mi prawdziwe współczucie. O, tak, tym razem zupełnie prawdziwe, zupełnie bezinteresowne, gdyż osoby te nie wiedzą przynajmniej, że jestem najbogatszą dziedziczką we Francji. Uważają mnie za ubogą, sądzą nawet, że jestem w stanie bliskim nędzy, a że postępowały ze mną szczerze, wiem o tem, jestem przekonana, tak, one były ze mną otwarte i szczere. Widzisz, jak jestem szczęśliwa, mogę nareszcie mieć do kogoś zaufanie, moja matko, ja, któram już tak daleko zaszła, że nie wierzyłam nikomu, z powodu pochlebstw, któremi mnie otaczano.
Nareszcie zdaje mi się, iż wiem, co jestem warta, czem się być zdaję.
„Nie będąc wcale piękną, nie mam nic na świecie, czembym mogła ściągnąć na siebie uwagę, jestem jedną z tych istot, które na zawsze muszą pozostać niepostrzeżonemi, jeżeli jakie tkliwe serca nie będą ujęte łagodnym i smutnym wyrazem mojego oblicza.
„Jeżeli jestem w stanie obudzić w kim jakie uczucie, to tylko uczucie politowania, którego tkliwe osoby doznają na widok bezbronnej istoty, pozostającej pod ciężarem jakiej tajemnej zgryzoty.
„Jeżeli takie politowanie zbliży mnie do jednego z tych wybranych charakterów, będzie to jedynie skutkiem łagodności mej duszy i wzajemnej otwartości, jaką we mnie znajdzie i polubi. Oto cała moja wartość, taką jestem ani mniej, ani więcej.
„A kiedy te skromne zalety, jedyne, jakie posiadam, porównam z tą niesłychaną, idealną doskonałością pod każdym względem, jaką mi pochlebstwo tak skwapliwie przyznaje, kiedy pomyślę o tej nagiej, niezwalczonej miłości, jaką budzę w ludziach, którzy nigdy ze mną nie mówili. Kiedy nareszcie pomyślę o tem wrażeniu, jakie wywoływałam, gdziekolwiek się zjawiłam, i kiedy sobie przypomnę dzisiejszy wieczór, na którym tylko, z litości wezwana zostałam do tańca, gdy tymczasem wszystkie inne panny bawwiły się wesoło, ponieważ byłam najbrzydszą między niemi; o matko moja! ja, która nikim nie pogardzam, czuję, że tych wszystkich ludzi, którzy nikczemnemi swojemi pochlebstwy igraszkę, sobie ze mnie czynili, równie nienawidzę, jak pogardzam nimi... Zdziwiona jestem temi gorzkiemi i nienawistnemi słowy, jakie mi przychodzą na myśl, a któremi spodziewam się kiedyś przyjąć tych, co mnie tak zwodzili... Nadejdzie dla nich czas próby... i to wkrótce, w przyszły czwartek, na wielkim balu u margrabiny de Mirecourt, odkryje się zapewne ich cała sromotna fałszywość.
„Ah! droga matko, któżby mi był niedawno powiedział, że ja, tak lękliwa dziewczyna, na tak śmiałe rzucać się będę przedsięwzięcia! Lecz potrzeba uniknięcia wielkiego nieszczęścia wzbudza we mnie dziwną odwagę i niezłomną wolę.
„Prócz tego, zdaje mi się także, że dusza moja, dotąd nieprzystępna wszelkiej nieufności, zabiegom i knowaniu, staje się coraz przystępniejszą myślom, które bezwątpienia są złemi, a które jednak powinno usprawiedliwiać zupełne moje osierocenie.
„Powiedziałam ci już, kochana matko, że ta bolesna nauka, jaką odebrałam, nie pozostała przynajmniej bez nagrody.
„Naprzód, jestem o tem przekonana, że znalazłam szlachetną i szczerą przyjaciółkę. Ta powabna młoda panienka, widząc mnie tak opuszczoną, zlitowała się nad mojem upokorzeniem, zbliżyła się do mnie, użyła wszystkich środków swej dobroci i uprzejmości, ażeby mnie pocieszyć, dlatego też czułam i czuję jeszcze dla niej najtkliwszą wdzięczność.
„O! gdybyś wiedziała, kochana matko, jak mi się to wydaje nowem, jak słodkiem, jak zachwycającem, mnie, najbogatszej pannie we Francji, którą dotąd obarczano tylu kłamliwemi zapewnieniami, kochać osobę, która mnie widziała upokorzoną, która mnie wydaje się być nieszczęśliwą, i która mi dla tego jedynie powodu okazuje tak tkliwe współczucie; słowem, która mnie kocha dla mnie samej.
„Cóż ci mam powiedzieć? być poszukiwaną, kochaną, dlatego, że mnie uważają za nieszczęśliwą, jakże to jest miłe memu sercu, zwłaszcza kiedy mnie dotąd tylko pozornie poszukiwano i kochano, jedynie dla moich bogactw.
„Szczera miłość, którą teraz znalazłam, jest mi tak droga, że mam jakąś nadzieję szczęśliwej dla mnie przyszłości; posiadając prawdziwą przyjaciółkę, czegóż mogę się lękać? Ah! nie powinnażbym się obawiać, że ta przyjaciółka zmieni swój sposób myślenia, skoro jej zczasem wyznam, kim rzeczywiście jestem!
„To, co ci tu mówię o Herminji, takie bowiem jest jej imię, może się także stosować do pana Oliwiera, którego, sądząc z jego serca i prawości, możnaby poczytać za jej brata; widząc, że mnie nikt nie zaprosił do tańca, on zamówił mnie z litości; a jego otwartość jest tak wielka, że mi tego wcale nie zataił; co więcej, kiedym się odważyła zapytać go, czy mnie znajduje ładną, odpowiedział mi jednym wyrazem, nie! ale dodał, że mam rysy, które go zajmują z powodu słodyczy i dobroci malującej się w mojej twarzy.
„Te proste słowa nadzwyczajną sprawiły mi przyjemność, czułam lich szczerość, gdyż zgadzały się zupełnie z tem, coś ty mi powiedziała, kochana matko, mówiąc ze mną o mojej powierzchowności; a słowa te wyrzeczone były do biednej, młodej hafciarki, nie do bogatej dziedziczki, Ernestyny de Beaumesnil.
„Pan Oliwier, jest, jak sądzę, prostym żołnierzem; zdaje się jednak, iż odebrał staranne wychowalnie, wyraża się bowiem bardzo poprawnie, a zachowanie się jego jest nader kulturalne; nadto, jest on równie dobry jak waleczny, gdyż pielęgnuje z synowską troskliwością swego starego wuja, byłego oficera marynarki.
„O! moja matko! jacyż to są ludzie! Jak miłe było dla mnie ich towarzystwo, jak zachwycało się moje serce pod wpływem ich szczerości! Jak dobrze, jak korzystnie działają takie stosunki na duszę! Co za słodka i błoga wesołość w ubóstwie!... jaka rezygnacja w pracy!... gdyż oboje są ubodzy, oboje pracują, Herminja, ażeby wyżyć, Oliwier, ażeby powiększyć szczupłą pensję swego wuja.
„Pracować na życie!
„A potem, Herminja mówiła mi, że czasami brak nawet pracy; gdyż ta dobra siostra... (o! ja mogę nazywać ją siostrą) ofiarowała się polecić mnie w jednym domu, handlującym haftami, ażebym, jak ona mówiła, nigdy nie zaznała, jak to jest boleśnie być bez pracy.
„Brak roboty!
„Ależ, mój Boże, to jest toż samo, co brak chleba, to niedostatek! to nędza! choroba! może nawet śmierć!
„Więc te wszystkie panienki, które dzisiaj wieczorem widziałam tak wesołemi, tak zadowolonemi, i które, podobnie jak Herminja, tylko z pracy żyją, mogą być jutro przyciśnięte nędzą, jeżeli im braknie roboty?
„A może one nie znają nikogo, komuby powiedzieć mogły: „Mam chęć i odwagę, dajcie mi tylko robotę“.
„Ależ to jest niesprawiedliwość! to hańba! Więc człowiek nie ma litości nad innym? Nie troszczy się o to, że jest tyle osób, które nie wiedzą, czy jutro będą miały kawałek chleba?
„O! moja matko, moja matko! teraz dopiero pojmuję to niepewne uczucie trwogi, jakie mnie opanowało, kiedy mi oznajmiono, jak jestem bogata; miałam zatem słuszny powód powiedzieć sobie z pewnym wyrzutem: Tyle pieniędzy? dla mnie jednej? na co? Czemuż dla mnie tyle? a nic dla innych? Jakim sposobem zarobiłam na tak ogromny majątek? Niestety! zyskałam go tylko przez śmierć twoją, o moja matko, przez śmierć twoją, o mój ojcze. Ażeby zostać tak bogatą, jaką jestem, musiałam utracić istoty, które mi były najdroższe na świecie. Ażeby zostać tak bogatą, musiało może tysiące młodych dziewcząt, jak Herminja, być narażone na ciągłą obawę, że po dzisiejszej radości jutro nastąpi nędza i rozpacz.
„A gdy utracą jedyne bogactwo swojego wieku, swobodę, wesołość, kiedy się zestarzeją, kiedy im nietylko już roboty, ale sił zabraknie, cóż się stanie wtedy z temi nieszczęśliwemi istotami?
„O! matko moja, im więcej zastanawiam się nad tą okropną nierównością, jaka istnieje pomiędzy moim losem, a losem Herminji i tylu innych dziewcząt... im więcej myślę o całej podłości, z jaką mnie ścigają, o niecnych zabiegach, których jestem celem, dlatego żem bogata, tembardziej zdaje mi się, że to bogactwo jakieś dziwne, przykre uczucie pozostawia w sercu mojem.
„Teraz, kiedy mój umysł się zbudził i oświecił, teraz czuję ów potężny wpływ, jaki bogactwo wywiera na podłe dusze; teraz muszę przekonać się, do jakiego upokarzającego poniżenia może sprowadzić szesnastoletnia dziewczyna wszystkich, którzy ją otaczają... Tak jest, teraz otwierają się moje oczy, teraz z głęboką wdzięcznością wyznaję, że to przestroga pana de Maillefort wprowadziła mnie na tę myśl, która się z każdą chwilą coraz wyraźniej we mnie rozwija.
„Nie wiem, lecz zda je mi się, kochana matko, że teraz lepiej ci przedstawiam moje myśli, że mój sposób widzenia rzeczy rozwija się, że mój duch budzi się ze swojego snu, że pod wieloma względami charakter mój przekształcił się, oraz, że, doznając tkliwego współczucia we wszystkiem co jest szczere i szlachetne, staję się coraz śmielsza i gotowa jestem walczyć z fałszem, obłudą i podłością.
„Nie mylę się bynajmniej, to kłamstwo, że pan de Maillefort miał być twoim nieprzyjacielem, kochana, droga matko; chciano tylko obudzić we mnie nieufność ku niemu i jego radom. Umyślnie podburzano moją niechęć dla niego, i niechęć ta spowodowana została przez, oszczerstwa, któremi pozwoliłam się oszukać.
„Nie, nie! nigdy nie zapomnę, że to przestrogom pana de Maillefort winna jestem tę szczęśliwą myśl udania się do pani Herbaut, do tego skromnego domu, gdzie odebrałam tak korzystną naukę, i gdzie znalazłam to jedyne serce, szlachetne serce, które poznałam od czasu, jakem was utraciła, o mój ojcze kochany! o moja kochana matko!“

Nazajutrz rano panna de Beaumesnil zadzwoniła nieco wcześniej, niż zwykle na swą ochmistrzynię. Pani Lainé przebiegła natychmiast i powiedziała do Ernestyny:
— Jakże pani spędziła noc?
— Wybornie, moja kochana Lainé; ale powiedz mi, czyś nie mówiła, jakeś mi pani wczoraj obiecała, ze służącymi mego opiekuna, dla wypowiedzenia się, czy nie mają jakiego podejrzenia co do naszej wczorajszej wycieczki?
— Nikt się nie domyśla. Tylko pani baronowa przysłała dzisiaj bardzo wcześnie jednę ze swoich służących, ażeby się dowiedzieć o zdrowie pani.
— Cóżeś odpowiedziała?
— Że pani miała noc daleko lepszą, (chociaż jeszcze jest trochę cierpiąca; tudzież, że zupełny spokój wczorajszego wieczoru zbawiennie na panią poskutkował.
— Bardzo dobrze. Teraz, moja kochana Lainé, mam jeszcze jednę prośbę do ciebie.
— Gotowa jestem na rozkazy pani, tylko zasmucona jestem tem, co się pani przytrafiło wczoraj u pani Herbaut — rzekła ochmistrzyni żałosnym głosem — cały wieczór siedziałam jak na żarzących węglach.
— Jakto, co mi się przytrafiło u pani Herbaut?
— Przyjęto panią tak obojętnie, tak zimno, słowem było mi to bardzo przykre; gdyż pani jest przyzwyczajona widzieć całe towarzystwo cisnące się do niej z największą skwapliwością, tak, jak się to pani należy.
— Ah! więc mi się to należy od świata?
— Doprawdy! alboż to pani nie wie, co świat winien jest jej położeniu? Wczoraj, będąc upokorzona, oburzona, takiem przyjęciem; myślałam sobie w duchu: ah! gdyby wiedziano, że ta młoda osoba, na którą nie zwracają najmniejszej uwagi, jest panną de Beaumesnil, dopierobyśmy to widzieli, jak wszyscy cisnęliby się na jej usługi.
— Moja kochana Lainé, przedewszystkiem powinnam cię uspokoić co do wczorajszego wieczoru, byłam nim zachwycona, tak zachwycona, że w przyszłą niedzielę postanowiłam znowu tam pójść.
— Jakto, pani chce jeszcze raz...
— Postanowiłam sobie i pójdę. Teraz przejdźmy do czego innego. Przyjęcie, jakiego doznałam u pani Herbaut, i które wywołało twój gniew, jest dowodem dochowania z twej strony milczenia, o które cię prosiłam; dziękuję ci za to, i jeżeli zawsze tak będziesz postępować, powtarzam pani, że los twój jest na zawsze zabezpieczony.
— Pani, może pani być przekonana, że moja bezinteresowność...
— Już ja wiem, co mam czynić; ale, moja kochana Lainé, to jeszcze nie wszystko; musisz prosić panią Herbaut o adres jednej z tych młodych dziewcząt, które wczoraj u niej widziałam; nazywa się ona Herminja i daje lekcje muzyki.
— Nie potrzebuję udawać się w tym względzie do pani Herbaut, gdyż marszałek pana barona zna jej adres.
— Jakto? — zapytała Ernestyna ze zdziwieniem — marszałek ma adres panny Herminji?
— Tak jest, pani; właśnie przed kilku dniami służący nasi rozmawiali o niej.
— O pannie Herminji?
— Niezawodnie, pani, z powodu tych pięciuset franków, które ona odniosła pani baronowej. Ludwik, kamerdyner, wysłuchał wszystkiego przez drzwi salonu.
— Pani de La Roahaigue zna Herminję! — zawołała Ernestyna, której zdziwienie i ciekawość wzrastały z każdem słowem ochmistrzyni. — I cóż to znaczą te pięćset franków?
— Ta poczciwa dziewczyna, (wszakże ja pani już powiedziałam, że pani Herbaut jaknajstaranniej dobiera swoje towarzystwo), ta poczciwa dziewczyna odniosła owe pięćset franków, ponieważ pani hrabina już ją podobno zapłaciła.
— Jaka hrabina?
— Matka pani.
— Moja ¡matka zapłaciła Herminji, a to za co?
— Ah! mój Boże, to widać pani o niczem nie wie, nie mówiono więc pani o tem, dlatego zapewne, ażeby jej nie zasmucać.
— Co? o czem mi nie powiedziano, zaklinam panią, mówże... mów!
— Nieboszczka pani hrabina tak bardzo cierpiała w ostatnich czasach swojej choroby, że lekarze, nie mając już żadnego innego środka, podali pani hrabinie radę, ażeby spróbowała, czy muzyka nie przyniesie jej jakiej ulgi w boleściach.
— O mój Boże! nie mogę uwierzyć, dokończ pani, dokończ!
— Szukano zatem jakiej artystki, i znaleziono...
— Herminję?
— Tak, pani; w ciągu ostatnich dziesięciu czy dwunastu dni choroby pani hrabiny, Henminja przychodziła do niej grać i śpiewać; mówią nawet, że cierpienia nieboszczki pani zmniejszały się przez to, ale, na nieszczęście, było już ząpóźno.
Podczas kiedy Ernestyna ocierała łzy, wywołane opowiadaniem tych smutnych okoliczności, pani Lainé mówiła dalej:
— Zdaje się, że po zgonie pani hrabiny posłano Herminji owe pięćset franków, w przekonaniu, że jeszcze nie została zapłacona, lecz ta szlachetna dziewczyna, jakem to już pani powiedziała, odniosła napowrót pieniądze, utrzymując, że jej się nic nie należy.
— Ona widziała mą matkę, widziała ją umierającą, łagodziła jej cierpienia — pomyślała Ernestyna z najtkliwszem wzruszeniem. — Ah! kiedyż będę mogła przyznać jej się, że jestem córką tej kobiety, którą ona zapewne kochała! bo czyż można było znać mą matkę i nie kochać jej?
Tu, przypomniawszy sobie nagle jakąś okoliczność, dziewica uczuła się jeszcze bardziej wzruszoną i powiedziała sobie.
— Lecz przypominam sobie teraz, że wczoraj, kiedym powiedziała Herminji moje imię, zdawała się być zdziwioną i oświadczyła mi z pewnem wzruszeniem, że osoba, którą bardzo poważała, miała córkę, której na imię także było Ernestyna. Zatem moja matka mówiła jej o mnie. Ażeby zaś z nią mówić tak poufale, musiała ją kochać; więc i ja mam słuszny powód, ażeby ją również kochać. Ah! w głowie mi się mąci, serce moje przepełnione jest radością, to zbyt wiele szczęścia, mój Boże, zbyt wiele! — Poczem Ernestyna rzekła do swej ochmistrzyni, ocierając łzy rozrzewnienia. — A więc jej adres?
— Marszałek, ażeby się dowiedzieć o nim, poszedł do notarjusza, który jej posłał owe pięćset franków; — otrzymał go, a następnie z rozkazu pani baronowej zaniósł margrabiemu de Maillefort.
— To pan de Maillefort zna Herminję?
— Nie umiem pani tego powiedzieć, tyle mi tylko wiadomo, że marszałek przed miesiącem zaniósł adres Herminji panu margrabiemu.
— Dajże mi ten adres, daj, moja kochana Lainé.
W kilka chwil potem ochmistrzyni przyniosła adres Herminji, a Ernestyna napisała do niej natychmiast:
„Kochana Herminjo, żądałaś, ażebym obejrzała twój śliczny pokoik; przybędę więc do ciebie we wtorek rano, w przekonaniu, że ci nie przeszkodzę w twoich zatrudnieniach; cieszę się już naprzód, że cię wkrótce zobaczę, gdyż mam ci tysiące rzeczy do powiedzenia.
„Ściskam cię serdecznie, jako szczera twoja przyjaciółka.

Ernestyna“.

Zapieczętowawszy ten bilet, panna de Beaumesnil powiedziała do swej ochmistrzyni:
— Moja kochana Lainé, zanieś sama ten bilet na pocztę.
— Dobrze, pani.
Ernestyna zaś rzekła do siebie:

— Ale, we wtorek rano? Cóż ja zrobię, ażebym mogła wyjść sama z panią Lainé? O! nie wiem tego, lecz moje serce przepowiada mi, że się zobaczę z Herminją.

VII.

Zrana tegoż samego dnia, który panna de Beaumesnil przeznaczyła na odwiedzenie Herminji, Gerald de Senneterre miał długą rozmowę w altance, tem ulubionem schronieniu komendanta Bernarda.
Książę de Senneterre był bardzo blady i mocno wzruszony; jakieś przykre myśli zdawały się dręczyć jego umysł.
— A więc, mój kochany Oliwierze — powiedział do swego przyjaciela — ty ją zobaczysz?
— Za kilka minut; pisałem do niej wczoraj; z prośbą o chwilę rozmowy. Nie odpisała mi, zatem przystaje.
— Więc — rzekł Gerald z westchnieniem — za godzinę los mój będzie rozstrzygnięty.
— Nie taję ci, Geraldzie, że to wszystko jest nadzwyczajnie ważne; ty znasz charakter i dumę tej dziewczyny lepiej jak ja, a coby u każdej innej rokowało szczęśliwy skutek, tu może zupełnie przeciwny wywołać rezultat; lecz ja mam nadzieję.
— Widzisz, Oliwierze, gdybym jej się miał wyrzec — rzekł Gerald stłumionym głosem — ja nie wiem, cobym począł.
— Geraldzie, Geraldzie! — Cóż chcesz, kocham ją szalenie; nigdy nie myślałem, ażeby miłość, nawet najnamiętniejsza miłość, mogła dosięgnąć takiego stopnia. Miłość ta jest trawiącą mnie gorączką, myślą stałą, która mnie pożera i pali. Cóż ci mam powiedzieć więcej? Namiętność ta jest silniejsza ode mnie, ja już nie żyję; a zresztą, ty, ty to pojmujesz, ty znasz Herminję!
— Wiem o tem, niema na świecie piękniejszej, szlachetniejszej od niej istoty.
— Oliwierze! — odpowiedział Gerald, zakrywając twarz rękoma — jestem najnieszczęśliwszym z ludzi.
— Skądże ci, Gerardzie, taka słabość; rachuj na mnie, rachuj na nią. Jeżeli cię nie kocha tak, jak ty ją kochasz?... To i tak nie trać jeszcze odwagi, miej nadzieję, a jeżeliby na nieszczęście...
— Oliwierze! — zawołał de Senneterre, podnosząc swe piękne oblicze, na którem widać było jeszcze ślady świeżych łez — powiedziałem ci, że bez niej żyć nie będę.
W tych słowach Geralda przebijał ton tak szczery, postanowienie tak nieugięte, że Oliwier zadrżał, gdyż znał dobrze moc charakteru i niezłomną wolę swego dawnego towarzysza broni.
— Na miłość boską, Geraldzie — zawołał wzruszony — powtarzam ci, że jeszcze jest nadzieja. Zaczekaj tu przynajmniej, dopóki nie wrócę.
— Masz słuszność! — odpowiedział Gerald, przecierając ręką swe rozpalone czoło — będę czekał.
Oliwier, chcąc oderwać swego przyjaciela od tak bolesnych myśli, dodał:
— Zapomniałem powiedzieć ci, że mówiłem z moim wujem o twoim zamiarze co do panny de Beaumesnil, którą masz pojutrze zobaczyć na balu; pochwala go bardzo. „Postępek ten jest godzien Geralda“, powiedział do mnie. A więc, Geraldzie, pojutrze...
— Pojutrze! — zawołał książę de Senneterre z niecierpliwością i goryczą. Ja nie sięgam tak daleko, wszakże nie wiem jeszcze, co mi za chwilę uczynić wypadnie!
— Geraldzie, przecież tu idzie o dopełnienie obowiązku honoru.
— Nie mów mi o niczem, prócz Herminji, reszta nie obchodzi mnie bynajmniej. Co mi znaczą jakieś obowiązki honoru, kiedy jestem na torturach?
— Mówisz bez zastanowienia, Gerardzie.
— Już ja wiem co mówię.
— Nie wiesz.
— Oliwierze!
— Gniewaj się, jeśli chcesz; lecz ja powtarzam ci, że postępek twój w tym razie, tak jak zawsze, będzie postępkiem człowieka honoru. Ty pójdziesz na bal, ażeby się zobaczyć z panną de Beaumesnil.
— Ależ, do pioruna! mój panie, czyż nie jestem panem moich postępków!
— Nie, Gerardzie, nie wolno ci jest zbaczać z drogi uczciwości i honoru!
— Słuchaj, mój panie — zawołał książę de Senneterre, blady z gniewu — to co mi mówisz... — Lecz spostrzegłszy w rysach Oliwiera wyraz bolesnego zdziwienia, przyszedł do siebie, zawstydził się swojej gwałtowności, i rzekł błagalnym głosem do swego przyjaciela, podając mu rękę: — przebacz mi, Oliwierze, przebacz! właśnie w chwili, kiedy ty podejmujesz się dla mnie najdelikatniejszego, najważniejszego poselstwa, ja ośmielam się...
— Cóż, może mnie będziesz prosił na kolanach o przebaczenie — odpowiedział Oliwier ściskając rękę swego przyjaciela i nie pozwalając mu dokończyć.
— Oliwierze — rzekł Gerald ze smutkiem — powinieneś mieć litość nade mną, powtarzam ci: jestem bowiem jak obłąkany.
Dalsza rozmowa dwóch przyjaciół została przerwaną przybyciem pani Barbancon, która, wchodząc do altany, zawołała:
— Ah! mój Boże, panie Oliwierze!
— Cóż takiego, pani Barbancon?
— Komendant!
— Cóż komendant?
— Wyszedł z domu.
— On! taki cierpiący? — rzekł Oliwier ze zdziwieniem i niepokojem; jakiż to nierozsądek... i nie odwiodłaś go pani od tego?
— Ah! mój Boże! panie Oliwierze, zdaje mi się, że komendant oszalał.
— Co pani mówi?
— Odźwierna otworzyła podczas mej nieobecności panu Garaldowi; teraz właśnie, kiedym wróciła, pan Bernard śpiewał, śmiał się, a zdaje mi się nawet, że skakał, pomimo swego osłabienia... Nareszcie uściskał mnie, wołając jak opętany: Zwycięstwo, mamo Barbancon, zwycięstwo!
Mimo smutku swojego Gerald nie był w stanie ukryć lekkiego uśmiechu, jakgdyby znał tajemnicę, która spowodowała tak nagłą radość starego marynarza; lecz kiedy Oliwier z prawdziwą obawą odezwał się do niego:
— Czy ty to pojmujesz, Geraldzie?
Wtedy książę de Senneterre odpowiedział głosem jak najnaturalniejszym:
— Nie, na honor, nic nie rozumiem! Komendant musiał zapewne odebrać jaką pomyślną wiadomość, nie widzę więc w tem wszystkiem nic zatrważającego.
— Pomyślną wiadomość! — powtórzył Oliwier zdziwiony, namyślając się coby to mogło być takiego — nie wiem jaką pomyślną wiadomość mógłby otrzymać mój wuj.
— To jest tylko niezawodne — mówiła dalej pani Barbancon — że komendant, zawoławszy kilka razy: zwycięstwo! zwycięstwo! zapytał mnie: Czy Oliwier jest w ogrodzie? Tak, panie, jest tam z panem Geraldem. Ah! Oliwier jest w ogrodzie. Prędko, mamo Barbancon, gdzie mój kij, mój kapelusz Uciekam. Jakto, pan uciekasz! Ależ panie... powiedziałam do niego, człowiek tak słaby, jak pan, to jest szaleństwo, ażeby chcieć wychodzić... Ale ba! komendant nie słuchał mnie wcale. Porwał swój kapelusz, i postąpił kilka kroków, jakgdyby chciał iść do pana, do ogrodu; poczem zatrzymał się nagle, zawrócił i wybiegł na ulicę wesoły jak młody chłopiec, śpiewając swoją szkaradną piosenkę:

„Pour aller à l’Orient, pêcher des sardines“.

piosnkę majtkowską, którą wtedy tylko śpiewa, kiedy go spotka jaka wielka radość; a wiadomo panu, panie Oliwierze, że podobne wielkie radości są rzadkiem dla niego zjawiskiem.
— Tem większy powód, żeby były wielkiemi, kiedy bywają rzadkie, pani Barbancon — rzekł Gerald z uśmiechem.
— Doprawdy — zawołał Oliwier — upewniam cię, że to mnie niepokoi... Mój wuj od czasu swojej choroby jest tak słaby, że wczoraj po półgodzinnej przechadzce w ogrodzie, o mało nie zemdlał, tak wielkie było jego, utrudzenie.
— Uspokój się, mój przyjacielu, radość nikomu nie zaszkodzi.
— W każdym razie wybiegnę na równinę, panie Oliwierze — dodała pani Barbancon — zapewne on myślał, że przechadzka na otwartem powietrzu pożyteczniejszą mu będzie, aniżeli w ogrodzie; może go tam gdzie spotkam. Ale, co miały znaczyć te jego słowa: zwycięstwo, mamo Barbancon, zwycięstwo! Czy się tylko nie dowiedział o czem nowenn na korzyść swojego Bounapartego. — I poczciwa gospodyni oddaliła się skwapliwie.
— No, Oliwierze — rzekł Gerald — nie lękaj się niczego. Najgorsze, co mogłoby spotkać komendanta, to tylko trochę znużenia.
— Zapewniam cię, Geraldzie, że nietyle jestem niespokojny, jak zdziwiony. Ten wybuch nagłej radości jest dla mnie niepojęty.
Wtem wybiła godzina dziewiąta. Oliwier przypomniał sobie poselstwo, jakie w imieniu Geralda miał przedsięwziąć i powiedział:
— Godzina dziewiąta: idę więc do niej.
— Kochany Oliwierze — rzekł Gerald wzruszony — zapominasz o wszystkiem, co cię obchodzi, ażeby myśleć tylko o mnie; a ja w moim egoizmie, jedynie moją litością i obawą zajęty, nie mówię nawet z tobą o twojej miłości.
— O jakiej miłości?
— Dla tej młodej panienki, którą w niedzielę widziałeś u pani Herbaut.
— Życzyłbym ci, mój biedny Gerardzie, ażeby twoja miłość była tak spokojna, jak jest moja; jeżeli to naturalne współczucie, jakiego człowiek doznaje dla biednej, młodej, niebardzo szczęśliwej panienki, która nie będąc piękną, posiada anielski wyraz twarzy, charakter najpiękniejszy i która prowadzi z nim oryginalne rozmowy, nazwać można miłością.
— Ale ty często myślisz o biednej panience?
— Prawda, lecz rzeczywiście nie wiem dlaczego? jeżeli odkryję przyczynę, wyznam ci ją niezwłocznie. Ale dosyć już o mnie; okazałeś męstwo prawdziwie bohaterskie, zapominając na chwilę o twojej namiętności, i zajmując się tem, co nazywasz moją miłością — rzekł Oliwier, śmiejąc się, dla wypogodzenia nieco czoła Gerlada — ten szlachetny postępek zostanie ci wynagrodzony. Teraz, nabierz odwagi, miej nadzieję i czekaj tu na mnie.




Herminja ze swej strony myślała o odwiedzinach Oliwiera z pewnym niepojętym dla siebie niepokojem, który jej niedawno jeszcze szczęściem i radością promieniejące lica powlókł lekką chmurką.
— Czego pan Oliwier może ode mnie żądać — myślała sobie księżna — po raz pierwszy zdarza się, że mnie prosi o pozwolenie przyjścia do mnie, i to w sprawie nader ważnej, jak pisze w tym liście; ta ważna sprawa nie musi jednak jego dotyczyć. Mój Boże! gdyby to o Geraldzie miała być mowa, którego najlepszym przyjacielem jest pan Oliwier; ale nie, wczoraj dopiero widziałam Geralda, i dzisiaj się z nim zobaczę, gdyż jutro ma się porozumieć ze swą matką, a jednak, nie wiem dlaczego, ta rozmowa dręczy mnie i niepokoi. W każdym razie zawiadomię odźwierną, że czekam na pana Oliwiera.
I Herminja paciągnęła za dzwonek, wychodzący do loży pani Moufflon.
Ta weszła natychmiast prawie, gdyż posiadała drugi klucz od mieszkania młodej artystki.
— Pani Moufflon — rzekła Herminja — jeżeli dzisiaj rano będzie się kto pytał o mnie, możesz go wpuścić natychmiast.
— Jeżeli to będzie jaka dama, ma się rozumieć, wszakże znam rozkazy pani.
— Nie, pani Moufflon, nie będzie to dama — odpowiedziała Herminja nieco zmieszana.
— Nie dama, w takim razie będzie to pewnie ów mały garbusek, dla którego pani zawsze jest w domu.
— Nie, nie spodziewam się dzisiaj pana de Maillefort, zapewne przyjdzie tu jeden młody człowiek...
— Młody człowiek! — zawołała odźwierna — młody człowiek! ah! to jest coś nowego, to dopiero pierwszy raz...
— Ten młody człowiek powie pani swoje nazwisko; nazywa on się Oliwier.
— Oliwier? a to nieźle; będę pamiętała o oliwkach, o! bardzo je lubię. Oliwier, oliwki, nie zapomnę, nie zapomnę. Ale, ale, nie będzie to pewnie ten wysoki i brzydki ladaco, który wczoraj znowu się uwijał przed naszą bramą.
— Kto taki?
— Pani wie, ten ogromny chudzielec, z brzydką twarzą, który drugi raz chciał już mnie przekupić, ażebym oddała pani jakiś bilecik, ale nie udało mu się, bo go i teraz tak samo przyjęłam, jak za pierwszym razem.
— Ah! znowu! — rzekła Herminja z uśmiechem pogardy, pomyślawszy z największą niechęcią o Ravil’u.
Rzeczywiście, cynik ten od czasu spotkania swojego z Herminją, czynił kilkakrotnie usiłowania zbliżenia się do młodej artystki; lecz ponieważ mu się nie powiodło pokonanie rzadkiej bezinteresowności odźwiernej, pisał do Herminji przez pocztę, ale i tą drogą listy jego przyjmowane były ze wzgardą, na jaką zasługiwały.
— Tak jest, pani, wczoraj kręcił on się tu znowu — mówiła dalej odźwierna — a kiedym stanęła przed bramą, ażeby nie spuścić go z oka, uśmiechnął się tylko z szyderstwem; wtedy powiedziałam sobie: śmiej się, niegodziwcze jakiś, jaszczurko! daremne są wszystkie twoje manewry.
— Na nieszczęście, nie mogę żadnym sposobem uniknąć spotkania się z tym człowiekiem; niekiedy umyślnie zachodzi mi on drogę — rzekła Herminja; ale nie potrzebuję pewnie zalecać pani, ażebyś mu nigdy nie pozwoliła zbliżyć się do mego mieszkania.
— O! niech pani będzie spokojna; wie on dobrze z kim ma do czynienia, wierzaj mi pani!
— Zapomniałam także powiedzieć pani Moufflon, że pewnie przyjdzie tu dzisiaj do mnie młoda jedna panienka.
— Młode panienki i damy, ma się rozumieć samo przez się; ale jeżeli ten młody człowiek, pan Oliwier, widzi pani, żem nie zapomniała jego nazwiska, znajdować się jeszcze będzie u pani, kiedy nadejdzie ta młoda panienka?
— Więc cóż?
— Czy mam ją wpuścić, chociażby on był jeszcze u pani?
— Oczywiście!
— Ah! widzi pani — rzekła odźwierna — pan Bouffard, który tak na panią był zagniewany, a który, od czasu jak pani daje lekcje jego córce, łagodny jest jak baranek, om ma słuszność, mówiąc o pani: są dziewczęta, które nie są warte, ażeby panna Herminja spojrzała nawet na nie... jest to panna, która...
Tu pochwały pani Moufflon przerwane zostały silnym odgłosem dzwonka przy bramie.
— Zapewne to pan Oliwier — rzekła Herminja do pani Moufflon — wpuść go pani zaraz.

Rzeczywiście w chwilę potem odźwierna wprowadziła Oliwiera do Herminji, która pozostała sama z powiernikiem Geralda.

VIII.

Niepokój, jaki czuła Herminja, zwiększył się jeszcze, gdy spojrzała na Oliwiera; młody wojskowy zdawał się być smutnym i poważnym; zdawało się nawet księżnej, że unikał spotkania się z jej wzrokiem, jakgdyby doznawał pewnego przykrego pomieszania, i wątpliwości, które się także objawiały w jego chwilowem milczeniu, jakie przed odkryciem celu swojego przybycia czas jakiś zachował.
Herminija pierwsza przerwała to milczenie, mówiąc:
— Pisał pan do mnie, panie Oliwierze, prosząc mnie o posłuchanie w jakiejś bardzo ważnej sprawie?
— Rzeczywiście, panno Herminjo, w bardzo ważnej sprawie.
— Wierzę, gdyż nawet zdajesz się pan być wzruszonym; cóż mi pan tedy oznajmi?
— Chodzi o Geralda pani.
— Wielki Boże! — zawołała księżna z przestrachem — cóż mu się przytrafiło?
— Nic pani — odpowiedział Oliwier spiesznie — nic złego! ja właśnie od niego przybywam.
Uspokojona temi słowy Oliwiera, Herminja z początku była nieco zawstydzona swoim nierozważnym wykrzyknikiem, i zarumieniwszy się, rzekła:
— Proszę bardzo, nie chciej mnie pan rozumieć fałszywie. Ale ulegając swemu otwartemu i dumnemu charakterowi, dodała: — Zresztą, dlaczegóż mam taić przed panem to, o czem panu wiadomo, panie Oliwierze? Nie jestże pan najlepszym przyjacielem, niemal bratem Geralda? Ani on, ani ja nie potrzebujemy się rumienić z powodu naszego przywiązania. Jutro zamierza on plany swoje oznajmić matce i prosić ją o pozwolenie, którego już naprzód jest pewien. Dlaczego go nie miał uzyskać? Jesteśmy równego stanu. Gerald żyje ze swej pracy, jak ja z mojej; los nasz będzie skromny i... Ale, przebacz panie Oliwierze, że panu tak o nas samych rozpowiadam; jest to wiecznym błędem kochanków. Teraz więc, kiedy Geralda nic złego nie spotkało, powiedz mi pan, jaka jest sprawa, która pana do mnie sprowadziła?
Słowa Herminji zwiastowały taki spokój, że Oliwier teraz dopiero uczuł, jak trudnem było poselstwo, którego się podjął; odpowiedział więc z widocznem wahaniem:
— Nic złego nie spotkało Geralda, panno Herminjo; lecz przyszedłem tu, ażeby się z panią rozmówić w jego imieniu.
Rysy księżnej, które się na chwilę wypogodziły, nowy objawiły niepokój.
— Panie Oliwierze, błagam pana, wytłumacz się jasno — rzekła do niego — przybywa pan do mnie, ażeby się rozmówić w imieniu Geralda? Czyliż to potrzeba jakiego pośrednika pomiędzy nim a mną? a chociaż tym pośrednikiem pan jesteś, pan, jego najlepszy przyjaciel! jednak dziwi mnie to nadzwyczajnie. Czemuż Gerald sam nie przyszedł?
— Bo są rzeczy, które on sam lęka się wyznać pani.
Herminja zadrżała; twarz jej przybrała wyraz największej trwogi, i wpatrując się w Oliwiera zawołała:
— Są rzeczy, których Gerald lęka się wyznać przede mną, przede mną?
— Tak jest, pani.
— W takim razie — dodała dziewica blednąc — to jest coś złego, czego mi nie śmie wyznać?
— Widzi pani — odpowiedział Oliwier, który był jak na torturach — chciałem zdaleka, ostrożnie przystąpić do rzeczy; ale to przedłużyłoby tylko pani niepokój.
— O mój Boże! — szepnęła dziewica z drżeniem — cóż ja słyszę?
— Prawdę, panno Herminjo; jest ona lepszą jak kłamstwo.
— Kłamstwo!
— Słowem, Gerald nie może zmieść dłużej swojego fałszywego położenia, w jakiem go nadzwyczajny stan rzeczy i konieczna potrzeba zbliżenia się do pani, postawiły; odwaga jego już się wyczerpała, dlatego nie chce on już pani powtarzać kłamstwa i niechaj, co chce nastąpi, ponieważ tylko we wspaniałomyślności pani pokłada swoje nadzieje, przysyła mnie, powtarzam pani, ażeby pani powiedzieć to, czego sam wyznać się lęka, gdyż wie, jak każdy fałsz jest pani obrzydły. Otóż... na nieszczęście, Gerald zwodził panią.
— Zwodził... mnie!
— On nie jest tem, czem się zdaje być; przybrał sobie fałszywe nazwisko; przedstawiał się pani tem, czem wcale nie jest.
— Wielki Boże! — zawołała przerażona dziewica, i okropna myśl przebiegła jej umysł.
Ponieważ daleką była od myśli, ażeby Oliwier mógł posiadać w najwyższej arystokracji tak zaufanego przyjaciela, przeto nieszczęśliwa dziewczyna wyobrażała sobie coś zupełnie przeciwnego; wpadła ona na myśl, że Gerald przybrał sobie fałszywe nazwisko, i udawał inny stan, ażeby pod obcą sobie powierzchownością, nie skromne swoje pochodzenie, lub skromny stan ukryć, gdyż w jej oczach praca i uczciwość równała wszystkie stany, lecz że chciał utaić jakiś poprzedni haniebny lub godny kary postępek, słowem, Herminja sądziła, że Gerald dopuścił się dawniej jakiego nikczemnego czynu. Dlatego też w nadzwyczajnej trwodze swojej Herminja wyciągnęła tobie ręce do Oliwiera i zawołała drżącym głosem:
— Nie kończ... o nie kończ pan tak haniebnego wyznania.
— Haniebnego! — powtórzył Oliwier — jakto! czyliż dlatego iż Gerald zataił przed panią, że jest księciem de Senneterre?
— Pan mówi... że... Gerald... przyjaciel pański?...
— Jest księciem de Senneterre. Tak jest, pani; byliśmy razem w szkołach; Gerald pozwolił się wziąść do wojska, równie jak ja; spotkałem się z nim znowu w pułku i odtąd datuje się nasza przyjaźń. Teraz, domyśla się pani, z jakiego powodu ukrył przed panią swą godność i stan. Jest to błąd, w którym i ja jestem winnym... ale tylko z nierozwagi; z początku bowiem był to tylko żart, swawola, których dzisiaj szczerze żałuję; miałem wprowadzić Geralda do pani Herbaut, jako pisarza notarjusza. Na nieszczęście jużem go był przedstawił, kiedy po owem dziwnem spotkaniu, w którem go pani poznałaś, znalazł panią znowu u pani Herbaut; resztę pojmuje pani zapewne; lecz powtarzam pani, Gerald wołał wyznać prawdę; gdyż przeciw temu ciągłemu kłamstwu oburza się jego prawość.
Skoro Herminja dowiedziała się, że Gerald, zamiast być człowiekiem zhańbionym, który ukrywał się pod obcem nazwiskiem, nie popełnił żadnego innego występku, prócz tego, że zataił swoje świetne urodzenie, nagły obrót jej myśli tak był gwałtowny, tak burzliwy, że w pierwszej chwili uczuła pewien zawrót głowy; lecz gdy odzyskała rozwagę, gdy jednym rzutem oka zdołała objąć wszystkie skutki tego odkrycia, młoda dziewica tak się zmieszała, że śmiertelna boleść pokryła jej lica; drżenie opanowało wszystkie jej członki, kolana ugięły się pod nią i na chwilę musiała się oprzeć o komin, ażeby nie upaść.
Nareszcie, odzyskawszy przytomność, rzekła głosem niepewnym i wzruszonym;
— Panie Oliwierze... to, co powiem, wydawać się pana noże będzie nierozsądnem; pierwej, zanim mi pan wszystko wyznał, opanowała mnie szalona, okropna myśl, to jest, że Gerald zataił przede mną swoje prawdziwe nazwisko, dlatego że, się dopuścił jakiego haniebnego, karygodnego występku.
— Ah! pani, to mogłaś myśleć!
— Tak, myślałam, lecz nie wiem, czy prawda, którą mi pan wyjawiłeś, nie większą i okropniejszą sprawi mi zgryzotę, jak ta, którą czułam, myśląc, że Gerald mógł być człowiekiem zhańbionym.
— Co pani mówi? To być nie może.
— Zdaje się to panu nierozsądnem, nieprawdaż? rzekła dziewica z goryczą.
— Jakto! Gerald zhańbiony?
— Boże! alboż ja wiem! Ale mogłam mieć nadzieję, że potęgą mojej miłości wydobędę go z poniżenia, że go przywrócę do straconej godności w jego... w moich własnych oczach, słowem że odzyska zhańbioną cześć; ale — dodała Herminja z bolesnym smutkiem — pomiędzy mną a księciem de Senneterre jest teraz otchłań nieprzebyta...
— O! uspokój się pani — rzekł Oliwier w nadziei, że zagoi ranę którą zadał, i że boleść dziewicy przemieni w radość; — uspokój się pani; ja mam zlecenie wyznać błąd popełniony przez Geralda; lecz dzięki Bogu! mam także i zlecenie, oznajmić pani, że Gerald pragnie błąd ten naprawić... o! w najświetniejszy sposób naprawić. Gerald mógł panią zwieść co do nazwiska i stanu, lecz, co się tyczy jego uczuć, w tych nigdy pani nie zwodził; są one w tej chwili też same, jakiem i były zawsze, postanowienie jego nie zmieniło się bynajmniej. Dziś, równie jak wczaraj, Gerald jedno tylko ma pragnienie, jednę nadzieję, to jest ażeby pani raczyła przyjąć jego nazwisko; tylko, że dziś jest to nazwisko księcia de Senneterre, oto cała różnica.
— Cała różnica! — zawołała Herminja, której smutek w bolesne zmienił się zniechęcenie — ah! to jest cała różnica! Więc pan to za nic poczytujesz, że on moją miłość pozyskał z pomocą fałszywych pozorów, że mnie postawił w okropnej konieczności, albo wyrzeczenia się miłości, która stanowiła nadzieję, szczęście mego życia... albo też wejście do rodziny, która tylko niechęć lub pogardę okazywać mi będzie? Ah! więc to pan za nic uważasz? Niestety! przyjaciel pański utrzymuje że mnie kocha, że jabym zniosła niezliczone upokorzenia, na któreby mnie naraził podobny związek?
— Ależ pani...
— Panie Oliwierze, posłuchaj mnie pan. Kiedym go pierwszy raz ujrzała po owem spotkaniu, które właśnie z powodu nadzwyczajności swojej zbyt wiele wspomnień w duszy mojej pozostawiło, gdyby mi wówczas Gerald otwarcie był wyznał, że jest księciem de Senneterre, byłabym się wszystkiemi siłami oparła powstającemu dopiero uczuciu, i byłabym może odniosła zwycięstwo; lecz w każdym razie nie byłabym już nigdy w życiu mojem zobaczyła Geralda; kochanką jego być nie mogę, a powtarzam panu, że nie jestem z tego rzędu kobiet, ażebym mogła znosić upokorzenia, jakie mnie oczekują, gdybym zezwoliła na zostanie jego żoną.
— Myli się pani, przyjmij pani propozycję Geralda, a przekonasz się, że żadnych nie doznasz upokorzeń, jest on bowiem panem swych czynów. Od kilku lat utracił ojca, a więc wyzna wszystko swej matce, i wytłumaczy jej, czem jest dla niego ta miłość; ale jeżeliby pani de Senneterre chciała poświęcić szczęścia Geralda względem urodzenia i staniu, w takim razie postanowił on, wprawdzie mimo swej woli, i dopiero po wszelkich usiłowaniach zmienienia sposobu myślenia swej matki, działać bez jej pozwolenia.
— Ja zaś, panie, ja nie mogę za żadną cenę wyrzec się, nie miłości, gdyż tej narzucić nie można, ale szacunku matki mojego męża! ponieważ na szacunek ten zasługuję. Nigdy o mnie nie powiedzą, że stałam się przyczyną zerwania pomiędzy Geraldem a jego matką, żem się wcisnęła do jego szlachetnej i znakomitej rodziny, nadużywając jego miłości dla mnie; nie, panie, tego nigdy o mnie nie powiedzą. Moja duma tego nie zniesie!
Kiedy Herminja wymawiała te słowa, boleść i wrodzona godność nadały jej twarzy wyraz zachwycający.
Oliwier zbyt szlachetne miał uczucie, ażeby nie miał podzielać zarzutów dziewicy, zarzutów, których on, podobnie jak i Gerald, obawiał się, znając nieugiętą dumę Herminji. Jednakże Oliwier postanowił spróbować jeszcze ostatniego środka, i powiedział:
— Ależ, panno Herminjo, błagam, zastanów się pani, wszakże Gerald ofiarowując pani swą rękę, czyni wszystko, co tylko człowiek z honorem uczynić może. Czegóż pani więcej pragnie?
— Czego ja pragnę, mój panie? powiedziałam już panu, pragnę ażeby się ze mną obchodzono z takim szacunkiem, jakiego jestem godna, i jakiego spodziewać się mam prawo od familji de Senneterre.
— Lecz Gerald może tylko ręczyć pani za swą własną osobę. Więcej żądać, byłoby...
— Słuchaj pan, panie Oliwierze — przerwała mu Herminja po chwili namysłu — pan mnie zna, pan wie, czy moja wola jest nieugiętą.
— Wiem o tem, pani.
— Otóż! nie zobaczę Geralda w życiu mojem, jeżeli jego matka, księżna de Senneterre nie przyjdzie tutaj.
— Tutaj? zawołał Oliwier zdumiony.
— Tak jest, jeżeli księżna de Senneterre tutaj nie przyjdzie... do mnie... powiedzieć mi, że zezwala na moje połączenie się z jej synem. Wtedy dopiero nikt nie powie, żem się narzuciła tej szlachetnej rodzinie.
Żądanie to, zdradzające trudną do uwierzenia i majestatyczną niemal dumę, co też rzeczywiście miało miejsce, Herminja objawiła prosto, naturalnie, bez najmniejszej przesady, gdyż dziewica ta pełna wysokiego lecz sprawiedliwego dla samej siebie szacunku, była przekonana, że tego tylko wymagała, co jej się słusznie należało.
W pierwszej chwili jednak żądanie to zdawało się Oliwierowi tak nadzwyczajnem, że w zdumieniu swojem nie mógł się wstrzymać i odpowiedział:
— Pani de Senneterre ma przyjść do pani, powiedzieć, że zezwala na związek syna; nie panno Herminjo, pani o tem nie myśli, to niepodobieństwo!
— Dlaczegóż to, panie? — zapytała młoda artystka z dumą tak naturalną, że Oliwier, zastanowiwszy się nareszcie nad całą godnością charakteru i miłości Herminji, odpowiedział z pewnem pomieszaniem:
— Pani pyta mnie, dlaczego księżna de Sennneterre nie może tu przybyć, ażeby pani oznajmić, iż zezwala na związek swego syna?
— Tak, panie.
— Ależ, pani, nie będę już wspominał o względach wyższego towarzystwa, lecz krok, jakiego pani wymaga, od osoby będącej w wieku pani de Senneterre, zdaje mi się...
Herminja przerwała Oliwierowi z gorzkim uśmiechem:
— Gdybym należała do tego wyższego towarzystwa, o którem pan mówi; gdybym, zamiast być sierotą, miała matkę, rodzinę, a pan de Senneterre żądał mej ręki, odpowiedz mi pan poprostu, tak lub nie, byłożby przyzwoicie, gdyby pani de Senneterre uczyniła pierwszy krok do mej matki, lub do mej rodziny, z prośbą o moją rękę?
— Bezwątpienia, pani. Lecz...
— Nie mam matki, nie mam rodziny — mówiła dalej Herminja ze smutkiem — do kogoż w takim razie, udać się powinna pani de Senneterre, jeżeli nie do mnie, kiedy idzie o moje zamęście?
— Pozwól mi pani jedno tylko uczynić zapytanie: byłżeby taki krok możebny ze strony pani de Senneterre, gdyby ona małżeństwo to uważała dla siebie za właściwe?
— Właśnie ja tego tylko żądam, panie Oliwierze.
— Lecz matka Geralda nie zna pani.
— Jeżeli pani de Sennetenre tak niekorzystne o synu swoim ma wyobrażenie, że sądzi go uważać za zdolnego uczynienia niegodnego siebie wyboru, niechaj więc zasięgnie o mnie wiadomości. Dzięki Bogu, ja nie lękam się niczego.
— To prawda, — rzekł Oliwier, nie mogąc w tej mierze nic więcej zarzucić — teraz nie mam już nic do nadmienienia.
— A więc posłuchaj pan mojej ostatniej woli; albo pani de Senneterre przyjmie mój związek z Geraldem, i dowiedzie mi tego, że uczyni do mnie krok, którego wymagam; albo też... uzna mnie niegodną przyjęcia na łono swej rodziny, a wtedy nigdy już nie zobaczę pana de Senneterre.
— Panno Herminjo, przynajmniej z litości dla Geralda...
— Ah! wierzaj mi pan, większego ja godna jestem politowania, jak pan de Senneterre — powiedziała dziewica — nie mogąc już dłużej powściągnąć łez swoich i zakrywając twarz rękoma, gdyż ja... umrę może ze smutku... lecz do samego końca okażę się przynajmniej godną Geralda i mojej miłości.
Oliwier był niepocieszony w swym smutku; nie mógł jednak wstrzymać się od podziwu dla tej dumy, pomimo, że ubolewał nad jej skutkami, pomyślawszy o rozpaczy Geralda.
Wtem rozległ się nagle brzęk dzwonka w przedpokoju młodej artystki. Herminja podniosła głowę, osuszyła łzy, które zrosiły jej piękne lica, i przypomniawszy sobie bilet panny de Beaumesnil, rzekła do Oliwiera:
— Zapewne to Ernestyna. Biedne dziecię, zapomniałam o niej. Panie Oliwierze, bądź pan łaskaw otworzyć jej — dodała księżna przykładając chustkę do oczu, ażeby zatrzeć ślad swoich łez.
— Jeszcze słówko — rzekł Oliwier głosem przenikającym i prawie uroczystym — pani niema pojęcia jak wielka jest miłość Geralda. Wie pani jak jestem szczerym. Otóż! ja lękam się o niego... lękam się, gdy pomyślę o skutkach pani odmowy.
Herminja zadrżała na te przerażające słowa Oliwiera. Przez chwilę zdawała się staczać bolesną walkę, lecz wyszła z niej zwycięsko i zupełnie wycieńczona tą moralną męczarnią, nieszczęśliwa odpowiedziała Oliwierowi głosem prawie gasnącym:
— Okropną jest dla mnie boleścią, przywodzić Geralda do rozpaczy, wierzę bowiem w jego miłość, gdyż znam moją własną... wierzę w jego boleść, gdyż czuję także i moją... ale nigdy nie poświęcę mojej godności, bo na niej polega godność Geralda.
— Pani, błagam panią...
— Znasz pan moje postanowienie, panie Oliwierze; nie dodam już ani jednego słowa. Ulituj się pan nade mną, pan widzi, że ta rozmowa zabija mnie.
Oliwier, okropnie zasmucony, ukłonił się Herminji i wyszedł do przedpokoju, ale zaledwie otworzył drzwi, krzyknął:
— Mój wuj! i pani, panno Ernestyno! Wielki Boże! ta bladość... ta krew na czole pani... cóż to się stało?

Usłyszawszy te słowa Oliwiera, Herminja wybiegła ze swego pokoju i z największym pośpiechem udała się do drzwi zewnętrznych.

IX.

Przyczyna przerażenia Oliwiera, kiedy otworzył drzwi mieszkania księżnej, była następująca:
Blady, z twarzą niespokojną, komendant ledwie mogący utrzymać się na nogach, opierał się na ręce panny de Beaumesnil, która równie blada jak stary marynarz, w skromnej perkalikowej sukience, z czołem krwią zbroczonem, wstążkami od kapelusza rozwiązanemi i powiewającemi w nieładzie na jej ramionach, stała przed drzwiami.
— Mój wuju, co ci jest? — zawołał Oliwier, zbliżając się niespokojnie do weterana i wpatrując się strwożonym wzrokiem w jego rysy — cóż się stało?
— Ernestyno! — zawołała jednocześnie przerażona Herminja — mój Boże, tyś zraniona! — To nic, Herminjo — odpowiedziała dziewica drżącym głosem, starając się jednak uśmiechnąć. — Przebacz mi, przybywam z tym panem, gdyż właśnie...
Biedna istota nie mogła nic więcej powiedzieć, jej siły, odwaga opuściły ją, lica jej pobladły jeszcze bardziej, oczy zamknęły się, głowa opadła, kolana ugięły się pod nią, i gdyby nie Herminja, która ją schwyciła w swoje objęcia, byłaby upadła na posadzkę.
— Boże! ona mdleje! krzyknęła księżna. — Panie Oliwierze, pomóż mi pan, zaniesiemy ją do mego pokoju.
— Ja to, ja jestem przyczyną tego nieszczęścia! zawołał komendant Bernard zdjęty najwyższym niepokojem. I chwiejnym krokiem, gdyż był jeszcze bardzo osłabiony, udał się za Oliwierem i Herminją, którzy zanieśli Ernestynę do sypialnego pokoju. Biedne dziecię, — powtarzał weteran — jakie serce, jaka odwaga!
Księżna posadziła Ernestynę w fotelu, zdjęła kapelusz z jej głowy, odgarnęła z jej pogodnego białego czoła piękne ciemne włosy, które w gęstych puklach stoczyły się na ramiona, a następnie, podczas kiedy Oliwier podpierał jej ociężałą głowę, Herminja tamowała chustką krew płynącą z lekkiej na szczęście rany.
Stary marynarz blady i z drżącemi usty stał jak skamieniały, trzymając w załamanym ręku swą kraciastą niebieską chustkę od nosa; przypatrywał się tej wzruszającej scenie, nie mogąc ani jednego słowa wymówić, tylko rzęsiste łzy spływały po jego siwych wąsach.
— Panie Oliwierze, potrzymaj ją pan chwilkę, dopóki nie przyniosę wody świeżej i kolońskiej wódki — rzekła Herminja.
I w chwilę potem wróciła z pięknym kubkiem z angielskiej porcelany i kryształowym flakonikiem, napełnionym do połowy wodą kolońską.
Przemywszy ranę Ernestyny wodą, do której domieszała nieco kolońskiej wódki, ulała kilka jej kropel na rękę i dała do powąchania pannie de Beaumesnil.
Powoli ożywiły się znowu usta Ernestyny, zimna bladość jej lica ustąpiła miejsca lekkiemu rumieńcowi i ciepło życia powróciło do jej członków.
— Dzięki Bogu! już przychodzi do siebie — rzekła Herminja, porządkując szyldkretowym grzebieniem rozpuszczone włosy sieroty.
Przejęty tym widokiem Oliwier rzekł do księżnej, która, stojąc przy krześle, tuliła głowę panny de Beaumesnil do piersi.
— Żałuję bardzo, panno Herminjo, że przy tak smutnym wypadku zmuszony jestem przedstawić pani mego wuja, komendanta Bernard.
Młoda artysta odpowiedziała na słowa Oliwiera uprzejmym ukłonem, oddanym staremu marynarzowi, który odpowiedział:
— Wierzaj mi, pani, jestem nadzwyczajnie zasmucony tem zdarzeniem, którego na nieszczęście stałem się powodem, i które sprawiło pani tyle przykrości.
— Ale mój wuju — rzekł Oliwier — cóż ci się przytrafiło?
Tymczasem, kiedy Herminja, widząc, że Ernestyna, dzięki jej troskliwej staranności, coraz więcej do siebie przychodzi, podała jej powtórnie kilka kropel wody kolońskiej, komendant głosem wzruszonym odpowiedział Oliwierowi:
— Podczas kiedyś dziś rano rozmawiał z twoim przyjacielem, ja wyszedłem z domu...
— Rzeczywiście, mój Wuju, pani Barbancon powiedziała mi, żeś był tak nierozważny i pomimo nadzwyczajnego osłabienia wyszedłeś, ale uspokoiła ją nieco ta okoliczność, żeś się zdawał być tak wesołym, jakim cię już oddawna nie widziała.
— O! zapewne — odpowiedział weteran radośnie — byłem wesoły, bo byłem szczęśliwy, o bardzo szczęśliwy, gdyż dzisiaj rano... Lecz komendant zatrzymał się, spojrzał na Oliwiera ze szczególnym wyrazem, i wzdychając dodał: Nie... nie, nie mogę ci powiedzieć; koniec końcem wyszedłem z domu...
— Bardzo źle uczyniłeś, mój wuju.
— Cóż chcesz, miałem do tego moje powody, a potem, myślałem także, iż ruch na świeżem powietrzu korzystniejszy dla mnie będzie, jak te krótkie przechadzki w naszym ogródku; wyszedłem więc, lecz, nie ufając moim siłom, zamiast udać się na równinę, zwróciłem się ku tej wielkiej murawie, przyległej do kolei żelaznej. Przeszedłem się trochę, uczułem znużenie i usiadłem w słońcu, na brzegu spadzistości schodzącej do jednej z tych brukowanych ulic, nowo wytkniętych, na których jeszcze żadne domy nie stoją. Siedziałem może z kwadrans czasu, i kiedy mi się zdawało, żem już dostatecznie wypoczął, chciałem się podnieść, ażeby wrócić do domu. Lecz chociaż przechadzka nie była długa, wyczerpała ona wszystkie moje siły. Zaledwiem wstał, dostałem natychmiast zawrotu głowy, kolana ugięły się przede mną, straciłem równowagę, spadzistość była dosyć znaczna...
— I upadłeś, mój wuju — zawołał Oliwier z trwogą.
— Tak jest, stoczyłem się na sam dół góry; upadek ten nie byłby tak niebezpieczny, gdyby w tejże samej chwili nie był przejeżdżał ogromny wóz naładowany kamieniami, którego konie opuszczone przez woźnicę, szły na los szczęścia.
— Wielki Boże! zawołał Oliwier.
— Jakież okropne niebezpieczeństwo! — zawołała Herminja.
— Ah! tak, okropne, mianowicie dla tej dobrej panienki, którą tu pani widzi zranioną, gdyż z narażeniem własnego życia moje chciała uratować.
— Jakto, mój wuju, rana panny Ernestyny...
Upadłszy z góry — mówił dalej starzec, przerywając swemu siostrzeńcowi, który wzrokiem najczulszej tkliwości i wdzięczmości spoglądał na pannę de Beaumesnil — stłukłem sobie głowę; leżałem tak na bruku, nie mogąc najmniejszego uczynić poruszenia, gdy wtem spostrzegłem zbliżające się konie: głowa moja już tylko o parę cali znajdowała się od koła, lecz nagle usłyszałem przeraźliwy krzyk, jakby przez mgłę ujrzałem jakąś kobietę przybiegającą do mnie; lecz w tej chwili straciłem zupełnie przytomność. Następnie — mówił dalej starzec z coraz większem rozrzewnieniem — wróciwszy do zmysłów, siedziałem oparty o spadzistość góry, może o dwa kroki od miejsca w którem o mało nie zostałem przejechany. Przy mnie młoda dziewica, anioł odwagi i dobroci klęczała ze złożonemi rękoma, blada jeszcze z przerażenia i zakrwawionem czołem. Ono to była! — zawołał stary marynarz, zwracając się do Ernestyny, która już teraz zupełnie odzyskała przytomność. — Tak, pani to byłaś! — dodał — pani ocaliłaś mi życie z narażeniem swego własnego. Pani, biedna, słaba istota, słuchając jedynie głosu swego serca i odwagi!
— O! Ernestyno, jakże się chlubię z twojej przyjaźni — zawołała księżna, przyciskając do serca zawstydzoną i rumieniącą się Ernestynę.
— Tak, tak — rzekł starzec — bądź pani dumną ze swej przyjaciółki; sprawiedliwie jej się to należy.
— Pani — dodał ze swej strony Oliwier, zwracając się z nadzwyczajnem pomieszaniem do panny de Beaumesnil — co do mnie, zdolny jestem tylko powiedzieć pani te słowa, a serce pani pojmie, jakie one mają dla mnie znaczenie: Zawdzięczam pani życie mojego wuja, albo raczej życie najtkliwiej kochanego ojca.
— Panie Oliwierze — odpowiedziała pani de Beaumesnil, spojrzawszy z pewnem zdziwieniem na młodzieńca, i spuszczając następnie oczy — słowa pana czynią mnie dwakroć szczęśliwą, gdyż dotąd nie wiedziałam jeszcze, że ten pan jest tymże samym krewnym pana, o którym mi mówiła onegdaj Herminja.
— Teraz — rzekł starzec ze wzruszeniem — jak się pani ma? możeby należało sprowadzić doktora. Panno Herminjo, cóż pani myśli? Oliwier uwinąłby się jak najprędzej.
— Panie Oliwierze, proszę bardzo, nie czyń pan tego — zawołała Ernestyna skwapliwie — rana moja musi być bardzo lekka, gdyż zaledwie ją czuję; jeżelim zemdlała, to zaręczam, że więcej wzruszenie, jak boleść była tego powodem.
— Nic to nie szkodzi, Ernestyno — rzekła Herminja — musisz trochę wypocząć; i ja ranę twoją uważam za lekką; ale byłaś tak przestraszona, że chciałabym cię przynajmniej kilka godzin zatrzymać u siebie.
— O! na takie zlecenie, kochana Herminjo — odpowiedziała panna de Beaumesnil z uśmiechem — przystaję z całego serca i starać się będę moje wyzdrowienie odwlec jak najdłużej.
— Oliwierze, mój synu — rzekł stary marynarz — podaj mi rękę, opuścimy te damy.
— Panie Oliwierze — odpowiedziała Henminja — zdaje mi się, że byłoby niepodobieństwem, ażeby pan Bernard, przy swojem osłabieniu, mógł iść piechotą, możeby lepiej byłoby kazać odźwiernej sprowadzić dorożkę?
— Nie, nie, kochana pani, kiedy mnie prowadzi mój Oliwier, nie obawiam się niczego — odpowiedział starzec. — Świeże powietrze orzeźwi mnie znowu; a potem, chciałbym także Oliwierowi pokazać miejsce, gdzie, gdyby nie pomoc tego anioła opiekuńczego, niechybnie byłbym został zabity. Nie jestem ja wielkim nabożnisiem, ale przysięgam pani, że często odbywać będę pielgrzymki do tego miejsca, na którem mnie ta szlachetna istota ocaliła w chwili, kiedy miałem jeszcze tak wielką ochotę pozostać przy życiu, gdyż właśnie dzisiaj rano...
I po raz drugi, ku zdziwieniu Oliwiera weteran nie dokończył słów swoich.
— Ale mniejsza oto! — mówił dalej — będę się modlił po swojemu za mojego anioła stróża, gdyż doprawdy — dodał z łagodnym i wesołym uśmiechem — świat jest dzisiaj przewrotny. Teraz młode panienki ratują starych żołnierzy; ale, za to na szczęście starzy żołnierze mają wierne i wdzięczne serca.
Z oczyma wlepionemi w melancholijne i łagodne oblicze panny de Beaumesnil, Oliwier doznawał wzruszenia pełnego powabu; serce jego biło silnie, pod wpływem rozmaitych uczuć, kiedy się przypatrywał dziewicy, przypominając sobie okoliczności pierwszego z nią spotkania, jej szczerą otwartość, naiwną oryginalność jej charakteru, a mianowicie te poufne zwierzenia Herminji, które mu opowiadała, że los Ernestyny nie jest bardzo pomyślny.
Niewątpliwie, Oliwier uwielbiał piękność Herminji, równie jak każdy inny, ale w tej chwili Ernestyna zdawała mu się być również piękną. Młody podoficer tak był zatopiony w swoich myślach, że wuj musiał go uchwycić za rękę, mówiąc do niego:
— Teraz, mój chłopcze, nie nadużywajmy już dłużej gościnności, której raczyła udzielić mi panna Herminja.
— Rzeczywiście, Herminjo, rzekła Ernestyna — wiedząc że niedaleko mieszkasz od miejsca, w którem się nasz wypadek przytrafił, sądziłam...
— Zapewne myślisz się usprawiedliwiać — zawołała Herminja, przerywając z uśmiechem pannie de Beaumesnil — żeś postąpiła tak, jak postąpić winna moja przyjaciółka?
— Żegnam panie — rzekł stary marynarz. Poczem zwróciwszy się do Ernestyny dodał głosem wzruszonym: byłaby to myśl bardzo bolesna dla mnie, gdybym panią pierwszy i ostatni raz w życiu mojem miał widzieć, o! bądź pani spokojna — dodał starzec, w odpowiedzi na pewne poruszenie Ernestyny — moja wdzięczność nigdy nie przekroczy granic skromności; proszę tylko pannę Herminję o jednę łaskę, to jest, ażeby mnie niekiedy raczyła uwiadomić, i to tak rzadko, jak będzie się pani podobać, kiedy tu panią będę mógł zastać, nieprawdaż, wszakże mi pani tego nie odmówi? — mówił starzec głosem stłumionym z wzruszenia — gdyż nie dosyć napełnić serce wdzięcznością, trzeba mu także czasami pozwolić, ażeby ono wdzięczność swoją mogło wypowiedzieć.
— Panie Bernard — odpowiedziała Herminja — życzenie pana zbyt jest słuszne, ażebyśmy go nie miały wypełnić; pierwszego lepszego wieczoru, w którym Ernestyna będzie wolna, uwiadomimy pana, a pan raczy nam sprawić przyjemność przyjąć u nas filiżankę herbaty.
— Doprawdy? — zawołał uradowany starzec; poczem dodał — zawsze świat jest przewrotny, teraz dobroczyńcy obsypują swoich klijentów dobrocią. Lecz chętnie poddaję się temu; a więc jeszcze raz, do zobaczenia; bywajcie panie zdrowe, czy idziesz, Oliwierze?
Mając już wyjść z pokoju, stary marynarz zatrzymał się jeszcze z pewnem wahaniem, i po chwili namysłu powrócił, mówiąc do obu dziewcząt:
— Widzicie, moje panie, dalibóg, nie mogę zabrać z sobą tajemnicy, która ciąży na sercu i gwałtem do was się wydziera.
— Tajemnicy, panie Bernard?
— Tak jest, tak! już dwa razy o mało jej nie wygadałem, ale dwa razy stłumiłem tę chętkę, ponieważ obiecałem zachować milczenie; lecz panna Ernestyna, której zawdzięczam moje życie, powinna się nareszcie dowiedzieć, dlaczego jestem tak uszczęśliwiony z ocalenia reszty dni moich.
— Ja tegoż samego jestem zdania, panie Bernard — rzekła Herminja — taka nagroda słusznie należy się Ernestynie.
— Zapewniam pana — dodała panna de Beaumesnil — że zaufanie jego bardzo mnie uraduje.
— O! rzeczywiście, zwierzę się paniom, ale to tylko w największem zaufaniu, gdyż jakem już paniom powiedział, zalecono mi ścisłą tajemnicę. Tak, otóż muszę ci wyznać, mój biedny Oliwierze, że dla pewniejszego zachowania tej djabelskiej tajemnicy, wyszedłem z domu dzisiaj rano.
— Dlaczegóż to, mój wuju?
— Ponieważ, mimo wszelkich zaleceń w świecie, w pierwszem uradowaniu tak pomyślną wiadomością, byłbym rzucił ci się na szyję i wyznał ci wszystko! Dlatego to oddaliłem się, w nadziei, że się przyzwyczaję trochę do mojej radości i później będę ją mógł utaić.
— Ależ, mój wuju — rzekł Oliwier, słuchając weterana z coraz większem zdumieniem — jakąż to wiadomość zamierzasz nam objawić?
— Przyjaciel, z którym się dzisiaj rano w domu widziałeś, nie powiedział ci pewnie, że pierwsza jego wizyta do mnie się odnosiła? nieprawdaż?
— Nie, mój wuju, gdy do mnie przybył do altany, zdawało mi się, że on dopiero co przyszedł.
— Naturalnie, bośmy się umówili, ażeby zataić naszą rozmowę; bo to on przyniósł mi tę doskonałą wiadomość! A Bóg jest świadkiem, jak on sam był uradowany! Chociaż z drugiej strony, wydawał mi się bardzo smutnym. Koniec końcem — dodał weteran z rozrzewnieniem — panie pojmiecie moje szczęście; mój dzielny Oliwier został oficerem!
— Ja! — zawołał Oliwier z radością, którą niepodobieństwem byłoby opisać — ja oficerem!
— Ach! jakże pan jesteś szczęśliwy, panie Oliwierze! — rzekła Herminja.
— Tak jest, mój kochany synu — dodał weteran ściskając w swych dłoniach obie ręce Oliwiera — tak, jesteś oficerem, a ja miałem o tem zamilczeć aż do chwili kiedy otrzymasz patent, ażeby radość twoja była tem zupełniejszą, gdyż nie wiesz jeszcze o wszystkiem...
— A cóż nam pan więcej powiesz, panie Bernard? — zapytała Ernestyna, która z najżywszem zajęciem słuchała słów starego marynarza.
— Oto, że mój Oliwier kochany, przynajmniej, nie tak prędko mnie opuści, gdyż mianowano go oficerem jednego z pułków, które przybyły na garnizon do Paryża. Niechaj teraz panna Ernestyna sama powie, czy nie słusznie byłem przywiązany do życia, myśląc o szczęściu Oliwiera? o mojem szczęściu? Teraz dopiero może pani wyobrazić sobie całą wielkość mojej wdzięczności!
Tymczasem młody oficer w głębokiem pogrążył się zamyśleniu; silne wzruszenie malowało się w jego rysach, tylko niekiedy z dziwnym wyrazem spoglądał na pannę de Beaumesnil.
— I cóż, mój synu! — rzekł weteran, zdziwiony i niemal zasmucony tem myślącem milczeniem, jakie Oliwier po jego radosnem uniesieniu zachował — sądziłem, że ci sprawię wielką radość oznajmieniem twego awansu! Wiem ja o tem, że ci tylko sprawiedliwość wymierzono, nawet trochę za późno, ależ nareszcie...
— O! mój wuju, nie sądź, ażebym miał być niewdzięcznym losowi — odpowiedział Oliwier głosem wzruszonym, jeżeli milczę, to dlatego jedynie, że moje serce zbyt jest przepełnione, że myślę o tem szczęściu, jakie udzielona mi przez ciebie wiadomość w sobie zawiera; jestem przekonany, że ten stopień winien jestem silnemu wstawieniu się mego najlepszego przyjaciela; ten stopień, który mnie na długo zatrzyma przy twoim boku, mój wuju, ten stopień nareszcie — dodał Oliwier, zwracając powtórnie spojrzenie swoje na Ernestynę, która się zarumieniła, spotkawszy znowu wzrok młodzieńca — stopień ten jest dla mnie nieocenionym, ponieważ... ty, mój wuju, pierwszy mi go zwiastowałeś.
Oliwier widocznie nie wymienił trzeciego powodu, dla którego jego nowy stopień był mu tak drogim.
Jedna tylko Ernestyna odgadła szlachetne i tajne myśli młodziana, gdyż zarumieniła się powtórnie i mimowolna łza rozrzewnienia zadrżała w jej pięknych oczach.
— A teraz, panie oficerze — rzekł stary marynarz wesoło — teraz, kiedy te panie były tak dobre i przyjęły udział w tem, co nas dotyczy, podziękujmy im, i nie bądźmy już dłużej natrętnymi, panna Herminja zaś niechaj będzie łaskawą nie zapomnieć o swoich zaprosinach na herbatę. Widzi pani, jaką ja mam dobrą pamięć.
— O! bądź pan przekonany, panie Bernard, iż dowiodę panu, że moja pamięć dorównywa pańskiej.
Podczas kiedy komendant Bernard wynurzał jeszcze swoje podziękowanie i żegnał się z panną de Beaumesnil, Oliwier Zbliżył się do Herminji i rzekł do niej błagalnym głosem:
— Pani, są dni, które człowieka do łaski usposabiać powinny; cóż mam powiedzieć Geraldowi?
— Panie Olwierze — odpowiedziała Herminja, której czoło zachmurzył dawny smutek, gdyż biedna dziewica zapomniała na chwilę o swych własnych troskach — już oznajmiłam panu moje postanowienie.
Oliwier znał nieugięty charakter Herminji, stłumił tylko wydobywające się z piersi jego westchnienie na myśl o Gerardzie i powiedział:
— Jeszcze tylko jedno słowo, czybyś pani nie raczyła przyjąć mnie jutro u siebie o którejbądź godzinie, w przedmiocie nader ważnym, ale teraz już tylko mnie samego dotyczącym. Wyświadczy mi pani przez to bardzo wielką przysługę.
— Jak najchętniej, panie Oliwierze — odpowiedziała księżna, zdziwiona tą jego prośbą — jutro rano będę pana czekała.
— Dziękuję pani serdecznie, a więc do jutra — rzekł Oliwier. Poczem oddalił się razem z komendantem.

Obie dziewice, obie siostry, pozostały same.

X.

Ostatnie słowa, które Oliwier powiedział do Herminji, zbudziły na nowo jej troski, rozproszone na chwilę przybyciem komendanta Bernarda i panny de Beaumesnil.
Ta ostatnia milczała jeszcze i pogrążana była w głębokiem zamyśleniu, a to z dwóch następujących powodów: najprzód, ponieważ przypominała sobie te dziwne spojrzenia, jakie na nią zwracał Oliwier, dowiedziawszy się o swojej nominacji na oficera, spojrzenia, których tkliwe i szlachetne znaczenie Ernestyna zdawała się pojmować; powtóre, iż czuła rozkosz połączoną z pewnym bólem, na myśl, że jej nowa przyjaciółka jest tąż samą młodą artystką, którą wzywano do pani de Beaumesnil prawie w ostatnich chwilach jej życia.
Marzenia Ernestyny zwiększyły się jeszcze pomieszaniem, jakiego doznawała, myśląc o sposobie, w jaki zdoła rozpocząć rozmowę o tej tkliwej troskliwości, którą Herminja okazywała jej matce.
Co się tyczy odwiedzin panny de Beaumesnil u Herminji, te łatwo można sobie wytłumaczyć; wychodząc jak zwykle z panią de La Roohaigue do kościoła, Ernestyna wezwała panią Lainé, ażeby jej towarzyszyła; następnie, po skończonem nabożeństwie, wymyśliła sobie jakieś sprawunki i w tym celu oddaliła się ze swą ochmistrzynią; potem pierwszą spotkaną dorożką podjechały ku ulicy Monceau, gdzie pani Lainé miała oczekiwać powrotu swej młodej pani.
Lubo milczenie księżnej trwało ledwie kilka chwil, jednak Ernestyna spostrzegła, że jej przyjaciółka zatopiona była w jakichś smutnych i głębokich myślach; dlatego też rzekła do niej tkliwie i z pewną nieśmiałością:
— Herminjo, ja nigdy nie będę natrętną, ale od pewnego czasu zdajesz mi się być bardzo smutną.
— Rzeczywiście — odpowiedziała dziewica otwarcie — wielki smutek cięży na mojej duszy.
— Biedna Herminjo — rzekła Ernestyna ze współczuciem — masz ciężki smutek?
— Tak jest, i może wkrótce wyznam ci jego przyczynę, ale w tej chwili serce moje jest zbyt uciśnione, zbyt dotknięte; niechaj mu pierwej, Ernestyno, ulży twój łagodny wpływ, potem opowiem ci wszystko, a jednak, nie wiem, czy...
— Pocóż czekać, Herminjo? Czy mnie uważasz za niegodną twego zaufania?
— Wcale nie, kochane dziecię; ale jesteś tak młoda, że może powinnabym się wstrzymać przed tobą od pewnych wyznań, zresztą... zobaczymy; teraz tobą się tylko zajmijmy. Najprzód, musisz sobie wypocząć trochę na mojem łóżku, będzie ci na niem wygodniej, niż na tem krześle.
— Ale, moja kochana Herminjo...
Nie odpowiadając wcale Ernestynie, księżna poszła do swej alkowy i odsunęła firanki, które, powodowana wrodzoną sobie skromnością, zawsze trzymała zasłonięte.
Wtedy Ernestyna ujrzała małe żelazne łóżko, przed którem rozesłany był kobierzec wełniany różowego koloru, odpowiadający wewnętrznej stronie firanek; łóżko przykryte białą muślinową kołdrą, otoczoną haftem, wykonanym przez Herminję. Alkowa oklejona była podobnież różowani obiciem, a białe jak śnieg poduszki obszyte cienkiemi muślinowemi falbanami. Trudno byłoby sobie wyobrazić coś świeższego, coś powabniejszego, jak to dziewicze posłanie, na którem Ernestyna, ulegając prośbom księżnej, położyła się.
Następnie Herminja, przysunąwszy swój fotel, usiadła obok sieroty, i, ująwszy obie jej ręce, rzekła do niej głosem najtkiwszej troskliwości:
— Upewniam cię, Ernestyno, że chwila wypoczynku bardzo ci będzie pożyteczną. Jakże się teraz czujesz?
— Tylko głowa cięży mi jeszcze trochę, zresztą nic mi nie jest.
— Biedne dziecię! jak okropnego uniknęłaś niebezpieczeństwa.
— O! Herminjo! nie powinnaś przypisywać mi tak wielkiej zasługi. Ja ani przez chwilę nie myślałam o tem niebezpieczeństwie; widziałam biednego starca spadającego z góry pod koła ciężkiego wozu; krzyknęłam, przybiegłam, i chociaż nie jestem bardzo silna, udało mi się przecież, nie wiem nawet jakim sposobem, odsunąć pana Bernarda o tyle przynajmniej, że nie został przejechany.
— Śmiałe, kochane dziecię! co za odwaga! A jakże twoja rana?
— Zapewne podnosząc się uderzyłam się o koło. W pierwszej chwili nie czułam tego wcale; dopiero kiedy pan Bernard przyszedł do siebie, spostrzegł, że byłam zraniona. Ale nie mówmy o tem, więcej było strachu jak bólu, w takim wypadku łatwo jest być odważną. — Potem obejrzała się dokoła z zachwytem i dodała: — miałaś słuszność, mówiąc do mnie, że twoje mieszkanie, Herminjo, jest śliczne, jak ono jest świeże, jak zalotne; a te cudne ryciny, te piękne posążki, i te wazoniki napełnione kwiatami; wszystko to zdają mi się być rzeczy proste, któreby każdy mógł posiadać, a których przecież nikt nie posiada, gdyż tylko prawdziwy, wykształcony smak wybierać je umie; a potem, wziąwszy pod uwagę — dodała dziewica, tłumiąc swoje wzruszenie — że tylko pracą twoją mogłaś dojść do posiadania tych pięknych rzeczy, jak musisz być z tego dumna i szczęśliwa! Jak ci to musi być przyjemnie!
— Prawda — odpowiedziała księżna ze smutkiem — długo było mi przyjemnie.
— A teraz już ci się tu nie podoba? O, byłaby to niewdzięczność.
— Nie, nie, ten mały ubogi pokoik zawsze mi jest drogim — odpowiedziała Herminja z zapałem, gdyż pomyślała w tej chwili, że w nim po raz pierwszy i ostatni może ujrzała Geralda.
— Ah! oto jest fortepian, na którym, jak mi mówiono, grasz tak po mistrzowsku. O! jakby mnie to ucieszyło, gdybym cię mogła usłyszeć.
— Tylko dzisiaj nie żądaj tego ode mnie, Ernestyno, proszę cię o to, rozpłynęłabym się we łzach. Kiedy jestem smutną, muzyka doprowadza mnie do płaczu.
— Tak, pojmuję to, później jednak usłyszę cię, nieprawdaż?
— Przyrzekam ci to.
— Wspomniawszy o muzyce, przypominam sobie — rzekła Ernestyna z mimowolnym przymusem — że tego wieczoru, kiedym siedziała u pani Herbaut obok kilku innych panien, jednia z nich opowiadała, że cię wzywano do pewnej damy, która podobno była bardzo chora.
— Prawda — odpowiedziała Herminja smutno, starając, się przynajmniej we wspomnieniu o matce znaleźć ucieczkę przed swemi bolesnemi myślami. — Tak jest, a dama ta była taż sama, o której ci wspomniałam na wieczorze u pani Herbaut, że miała córkę twego imienia.
— Czy to prawda, że cierpienia tej damy zmniejszały się, kiedy cię słyszała grającą?
— Niekiedy zapominała o nich; ale niestety! ulga ta nie zdołała jej ocalić.
— Jakąż to tkliwą troskliwość musiałaś, Herminjo, przy twojej dobroci serca okazywać tej biednej damie!
— Widzisz, Ernestyno, bo też jej położenie było tak dziwne, tak bolesne, umierać, będąc jeszcze młodą, i z niepokojem o los ukochanej córki!
— To ona ci opowiadała o swojej córce, Herminjo?
— Biedna matka! Jej córka była celem ciągłych i ostatnich jej myśli; posiadała jej portret jeszcze z lat dziecinnych, i nieraz widziałam jej łzawe spojrzenie, spoczywające na tym obrazie; wtedy mówiła mi, jak ta córka godną była jej miłości, ze względu na jej słodki charakter; wspominała mi także o listach, które od niej prawie codziennie odbierała; w każdym wierszu malowała się rzadka dobroć serca tej ukochanej córki.
— Ażeby z tobą tak otwarcie o tem mówić, Herminjo, musiała cię ta dama bardzo kochać?
— Okazywała mi wielką życzliwość, za którą odpłacałam jej się także pełnem szacunku przywiązaniem.
— Jakże, Herminjo, czyś nigdy nie miała chęci poznania córki tej damy, która cię tak kochała, i do której ty również byłaś przywiązaną, tej drugiej Ernestyny?
— I owszem, gdyż wszystko to, co mi jej matka o niej mówiła, jednało już naprzód moje współczucie dla tej młodej osoby, ale była wtedy zagranicą. Lecz, kiedy powróciła do Paryża, spodziewałam się czas jakiś, że ją zobaczę.
— Jakto, kochana Heriminjo? — zapytała Ernestyna, starając się wszystkiemi siłami ukryć swą ciekawość.
— Pewna okoliczność zbliżyła mnie do jej opiekuna, ten oznajmił mi, że może zostanę wezwana do dawania lekcyj muzyki jego młodej pupilce.
Ernestyna zadrżała z radości, gdyż dotąd podobna myśl nie przyszła jej jeszcze do głowy; lecz chcąc pokryć swoją ciekawość jakimś pozorem, rzekła do niej z uśmiechem:
— Ty nie wiesz, dlaczego zadaję ci tyle pytań, dotyczących panienki? Czynię to dlatego, iż mi się zdaje, że byłabym może zazdrosną, gdybyś kochać miała drugą Ernestynę więcej ode mnie.
— O! uspokój się — odpowiedziała Herminja, potrząsając smutnie głową.
— A dlaczegóż nie miałabyś jej kochać? — zawołała panna de Beaumesnil z zapałem; lecz wkrótce, żałując tej mimowolnej obawy, dodała — nie, nie jestem ja takim samolubem, ażebym pragnęła pozbawić ją twojej miłości.
— To, co wiem o niej i wspomnienie o dobroci jej matki, będą zawsze rękojmią mojego współczucia dla niej; ale niestety! kochana Ernestyno, moja duma jest tak wielką, że obawiałabym się zawsze, ażeby nie wzięto mojego przywiązania za interesowność, gdyż panienka ta jest bardzo bogata, ja zaś jestem biedna.
— Ah! — rzekła panna de Beaumesnil z goryczą — masz o niej bardzo złe wyobrażenie, chociaż jej nie znasz jeszcze.
— Nie tłumacz sobie moich wyrazów fałszywie, nie wątpię ja bynajmniej o jej dobrem sercu, mianowicie wnosząc z tego, co mi mówiła o niej jej matka. Ale nie jestem ja obcą dla tej panienki. Potem, z wielu powodów, szczególniej zaś z obawy obudzenia w niej bolesnych wspomnień, nie śmiałabym może mówić z nią o okolicznościach, które mnie zbliżyły do jej matki, i o tej dobroci, którą mi okazywała. A zresztą nie miałożby to pozoru, że staram się uczynić się jakąś ważną osobą, ażeby pozyskać przywiązanie, do którego nie mam najmniejszego prawa.
Jakże szczęśliwą czuła się Ernestyna, usłyszawszy wyznanie, że Herminja pokochała ją, zanim się jeszcze dowiedziała, kim ona była rzeczywiście! A potem, co za szczególny zbieg okoliczności! sama obawiała się spotkać tylko przywiązanie interesowne, dlatego, że była najbogatszą dziedziczką we Francji, gdy tymczasem Herminja lękała się, ażeby jej przywiązania również nie uważano za interesowne, dlatego, że była biedna.
Księżna zdawała się być w końcu tej rozmowy coraz smutniejszą; sądziła, że znajdzie w niej ucieczkę przed swemi smutnemi myślami, a na nieszczęście, zbudziły się one w niej nanowo; gdyż, powodowana tą wzniosłą dumą swego ubóstwa, lękając się, ażeby jej miłości dla Geralda nie przypisano samolubstwu lub zarozumiałości, powzięła owe śmiałe postanowienie, które zniweczyć miało prawie nieumyślnie jej ostatnie nadzieje. Bo rzeczywiście, jakże mogła się spodziewać, ażeby pani de Senneterre mogła się przychylić do podanych przez nią warunków?
Ale niestety! chociaż Herminja dosyć posiadała odwagi, ażeby poświęcić swą miłość godności tejże samej miłości, niemniej przecież czuła, im więcej się nad tem zastanawiała, jak była dla niej bolesną ta szczytna ofiara.
Dlatego też, stosując swe słowa do tych bolesnych uczuć, rzekła głosem niepewnym, przerywając panujące od kilku chwil milczenie:
— Ah! kochana Ernestyno, ktoby to mógł myśleć, że nieraz najczystsze, najszlachetniejsze uczucia mogą być splamione najnikczemniejszem podejrzeniem?
I, nie będąc w stanie powściągnąć się dłużej, zalała się łzami, tuląc twarz swoją do piersi Ernestyny, która, podniósłszy się na łóżku, przycisnęła swą przyjaciółkę do serca, mówiąc do niej:
— Herminjo, mój Boże, co ci jest? Zauważyłem już, żeś się stawała coraz smutniejszą, ale nic śmiem pytać się o przyczynę twojego zmartwienia.
— Nie mówmy już o tem — odpowiedziała Herminja, jakgdyby wstydziła się swoich łez — przebacz mi tę słabość... lecz... bolesne wspomnienia tak mnie...
— Herminjo, ja nie mam jeszcze prawa do twego zaufania, ale niekiedy cierpienia zmniejszają się, jeżeli człowiek mówi o swoim bólu.
— O tak! gdyż tłumiona boleść ściska serce, zabija; lecz upokorzenie... wstyd...
— Herminjo!’ty! upokorzona? ty! dotknięta wstydem? o nie! to być nie może, jesteś zbyt dumna!
— Nieprawdaż? że to jest nikczemna słabość, że to wstyd kiedy kto płacze, jak ja, która miałam dosyć odwagi, aby obrać sprawiedliwe i godne siebie postanowienie? — I po chwilowem wahaniu się księżna rzekła do Ernestyny — biedne, ukochane dziecię, nie uważaj tego, co ci powiem, jako za poufne zwierzenie. Twoja młodość budziłaby we mnie pewną obawę, lecz uważaj to raczej za naukę dla siebie...
— Naukę?
— Tak jest, ponieważ, jak ja, jesteś sierotą, ponieważ, jak ja, jesteś bez opieki, bez doświadczenia, któreby cię mogło oświecić w zasadzkach, w ułudach, któremi biednie istoty, jakiemi obie jesteśmy, ludzie niekiedy otaczają. Posłuchaj mnie zatem, Ernestyno. Obym tym sposobem zdołała zasłonić cię od boleści, jakie mnie teraz dręczą!
I Herminja opowiedziała Ernestynie tę pierwszą scenę, w której tak słusznie oburzona była przeciw Geraldowi, pozwalającemu sobie zaspokoić jej dług; opowiedziała jak z początku obeszła się z nim dumnie i pogardliwie, jak następnie wzruszona szlachetnem uczuciem, któremu uległ Gerald, przebaczyła jego uchybienie. W końcu Herminja dodała:
— W dwa dni po tem pierwszem spotkaniu, poszłam na wieczór do pani Herbaut, ażeby choć w części uniknąć wspomnień, które zanadto mną już owładnęły; było to w niedzielę; jakież było moje zdumienie, kiedym, między innymi, ujrzała tego samego młodzieńca! Z początku opanowało mnie jakieś uczucie smutku, powiedziałabym niemal obawy; później atoli, na moje nieszczęście, pozwoliłam się ująć powabowi tego dziwnego spotkania. Aż dotąd nie widziałam jeszcze nikogo, coby miał podobnie jak on tak proste, a tak kulturalne ułożenie, tak wesoły i świetny dowcip, a przy tem wszystkiem posiada tak ujmującą skromność zachowania. Gardzę wszelkiemi pochwałami, a jednak potrafił on obudzić we mnie pewne upodobanie w pochlebstwach, któremi mnie z rzadkim wdziękiem i delikatnością obsypywał. Tegoż samego wieczoru dowiedziałam się, że mu na imię Gerald, i...
— Gerald? — zawołała Ernestyna, przypominając sobie, ze książę de Senneterre, jeden z ubiegających się o jej rękę kandydatów, podobneż miał imię.
Lecz w tejże samej chwili odezwał się dzwonek w przedpokoju Herminji, co tak zajęło jej uwagę, że, nie spostrzegła wcale zdziwienia panny de Beaumesnil.
Ernestyna podniosła się z łóżka, na którem dotąd siedziała, gdy tymczasem Herminja, bardzo niezadowolona z tej niewczesnej wizyty, udała się ku drzwiom.
Jakiś podeszły już służący oddal jej bilet następującej treści;
„Już od kilku dni nie widziałem pani, gdyż byłem cierpiący trochę; czy nie mogłaby mnie pani przyjąć u siebie dzisiejszego poranku?

Maillefort“.

„P. S. Nie potrzebuje mi pani odpisywać, jeżeli przyjmiesz odwiedziny twego starego przyjaciela, powiedz pani tylko oddawcy niniejszego biletu: dobrze“.
Zajęta wyłącznie swojemi troskami, Herminja miała zamiar użyć jakiegobądź pozoru, ażeby uniknąć odwiedzin pana de Maillefort; zważywszy przecież, że margrabia, zostając w stosunkach z najznakomitszemi domami, zna zapewne Geralda, i że może będzie mogła zasięgnąć od niego niektórych wiadomości co do księcia de Senneterre, bez wyjawienia mu swojej tajemnicy, rzekła do służącego:
— Czekam przybycia pana margrabiego de Maillefort.
Wracając atoli do pokoju, w którym znajdowała się panna de Beaumesnil, powiedziała do siebie:
— Ale, jeżeli pan de Maillefort przyjdzie jeszcze podczas bytności Ernestyny? I cóż stąd! wszakże to nic nie szkodzi, chociażby go nawet u mnie zobaczyła; przecież ona posiada moje zaufanie; a zresztą, to dobre stworzenie jest tak delikatne, że, widząc przybycie obcego sobie człowieka, nie omieszka zapewne zostawić nas sam na sam.

Przyszedłszy zatem do pokoju, wróciła do rozpoczętej z panną de Beaumesnil rozmowy, nie uwiadomiwszy jej wcale o spodziewanem przybyciu pana de Maillefort, a to z obawy, ażeby Ernestyna przez samą delikatność nie chciała jej pierwej opuścić, jak sobie postanowiła.

XI.

— Daruj mi, żem cię zostawiła samą, kochana Ernestyno — rzekła Herminja do swej przyjaciółki. — W tej chwili otrzymałam bilet, na który ustną tylko dałam odpowiedź.
— Proszę cię, Herminjo — odpowiedziała Ernestyna — słucham dalej twoich wyznań, nie uwierzysz, jak one mnie zajmują.
— Co do mnie, zdaje mi się, że moje serce jest coraz lżejsze, im więcej je przed tobą otwieram.
— Widzisz, ja byłam przekonana, że tak będzie — odpowiedziała Ernestyna z najszczerszą tkliwością.
— Mówiłam ci tedy, że w towarzystwie u pani Herbaut dowiedziałam się, że ten młody człowiek nazywa się Gerald Auvernay. Pan Oliwier tak go nazwał, kiedy mi go przedstawiał.
— Ah! więc on znał pana Oliwiera?
— Był to jego najszczerszy przyjaciel, gdyż Gerald służył w tym samym pułku, co pan Oliwier; wyszedłszy ze służby, został pisarzem u jakiegoś notarjusza, jak mówił, lecz niedawno porzucił ten stan z powodu okoliczności niezgadzających się z jego charakterem i użyty zastał do nadzoru robót fortyfikacyjnych pod dowództwem jakiegoś oficera inżynierji, z którym zapoznał się jeszcze w Afryce. Widzisz zatem, Ernestyno, że Gerald równy mi był stanem, i oboje byliśmy wolni; możnaż mi było za złe poczytać, żem się dała ująć tej zgubnej skłonności?
— Dlaczegóż zgubnej, Herminjo?
— Jeszcze tylko kilka słów, a dowiesz się o wszystkiem. Nazajutrz po naszem spotkaniu u pani Herbaut, nad wieczorem, po skończeniu moich lekcyj, siedziałam w ogrodzie, który mi właściciel domu raczył oddać do mego użytku. Ogród ten, jak to możesz zobaczyć z tego okna, oddzielony jest od przyległej uliczki tylko niskiemi sztachetkami i niewielkim żywopłotem, ledwie może na dwa łokcie wysokim; z ławeczki, na której siedziałam, ujrzałam przechodzącego Geralda; zamiast zwykłego swojego prostego, lecz pełnego gustu ubioru, w jakim go widziałam poprzedniego wieczoru, miał na sobie szarą bluzę i wielki słomiany kapelusz; lecz nie zdając się wcale być upokorzonym tem, żem go ujrzała w jego roboczem ubraniu, zbliżył się do mnie, pozdrowił i powiedział wesoło: że swoją dzienną pracę już ukończył, że niektóre części budowli wojskowych obecnie na równinie Monceau stawianych, oddane zostały jego kierunkowi. Ma to być jakieś pół architektoniczne a pół wojskowe rzemiosło, które mu się podoba bardziej, niż ciemne i zakopcone biuro notarjusza, przyczem dodał: zarabiam dosyć, i zamiast gryzmolenia papieru rozlicznemi procesami, mam pewną liczbę prostych lecz poczciwych robotników pod moim nadzorem, co mi jest daleko milsze.
— O! ja pojmuję, kochana Herminjo, dlaczego on woli takie zatrudnienie.
— Bez wątpienia. Dlatego też przyznam ci się, Ernestyno, że ta rezygnacja, z jaką poddał się tak ciężkiej, prawie wyrobniczej pracy, tem więcej mnie wzruszyła, że Gerald bardzo dobre otrzymał wychowanie. Otóż tego wieczoru opuścił mnie wkrótce, mówiąc, że uważa się za szczęśliwego, iż może mieć nadzieję spotkać mnie niekiedy na granicy mojego ogrodu, kiedy będzie przechodzić tą uliczką dla odwiedzenia jednego z dawnych swoich wojskowych towarzyszy, mieszkającego w małym domku, który nawet widać z naszego ogrodu. Cóż ci mam więcej powiedzieć, Ernestyno? Prawie co wieczór miewałam podobną rozmowę z Geraldem, często nawet chodziliśmy na przechadzkę na tęż samą murawę, gdzie dzisiaj pana Bernarda spotkał ów nieszczęsny wypadek. Znalazłam w Geraldzie tak otwarty, tak szlachetny charakter, tyle dowcipu, tyle miłej wesołości; zdawał mi się nareszcie tak wielkim, i mogę powiedzieć, tak słusznym przejęty być dla mnie szacunkiem, że gdy nadszedł ów dzień, w którym wyjawił mi swą miłość, mówiąc, że beze mnie żyć nie może, szczęście moje było wielkie, Ernestyno, o! bardzo wielkie! Bo gdyby mnie Gerald nie był kochał, nie wiem, coby się ze mną stało... gdyż niepodobieństwemby mi było wyrzec się tej miłości, i kochać sama jedna... kochać bez wzajemności — dodała biedna dziewica z drżeniem i z trudnością powściągając swoje łzy — o, to gorsze jest niżeli śmierć, jest to życie bez szczęścia, bez żadnej pociechy aż do zgonu. — Lecz — Herminja stłumiła swoje wzruszenie i dodała po chwili milczenia: — powiedziałam Geraldowi otwarcie, com czuła; z mojej strony nie była to tylko miłość, ale prawie i wdzięczność, gdyż bez niego życie zdawało mi się okropnem. Oboje jesteśmy wolni — rzekłam do Geralda — stan nasz jest jednakowy, każdy dzień życia zawdzięczamy tylko naszej pracy, a to zaspokaja mą dumę, gdyż bezczynność, będąca zwykłym udziałem kobiety, dla mnie byłaby bolesnem upokorzeniem. Byt nasz będzie zatem skromny, Geraldzie, może nawet niepewny... ale miejmy ufność w sobie, a, silni naszą miłością i ożywieni odwagą, nawet najgorszym wypadkom śmiałe stawić możemy czoło.
— O! Herminjo, jakież to szlachetne słowa; jak Gerald musiał być szczęśliwy i dumny, że ciebie pokochał. Ale pytam się teraz, mając przed sobą widok tak szczęśliwej przyszłości, jakaż może być przyczyna twoich łez, twego smutku?
— Nieprawdaż, Ernestyno, że miłość moja dla niego powinna być usprawiedliwiona — rzekła nieszczęsna dziewica, przyciskając chustkę do ust, ażeby przygłuszyć swoje łkanie. — Nieprawdaż, że z mojej strony była to szlachetna i uczciwa miłość? O! powiedz mi, powiedz. Wszakże nie można mnie obwiniać, ażebym...
Herminja nie dokończyła słów swoich. Łzy głos jej stłumiły.
— Ciebie obwiniać! — zawołała Ernestyna — ale, mój Boże, o cóż możnaby cię obwiniać? Nie jestżeś wolną, jak pan Gerald? Nie kochaż on cię równie, jak ty jego? A ponieważ oboje jesteście pracowici, ponieważ jesteście jednego stanu...
— Nie — rzekła Herminja boleśnie — nie, stan nasz jest zupełnie różny.
— Co mówisz!
— Tak, stan nasz jest zupełnie różny; ah! i to jest całe moje nieszczęście, gdyż, ażeby w oczach moich stan swój z moim zrównać, Gerald zwiódł mnie fałszywemi pozorami.
— O! mój Boże, któż on jest tedy?
— Książę de Senneterre.
— Książę de Senneterre? — powtórzyła Ernestyna, zdjęta największem zdziwieniem i trwogą o los Herminji, zwłaszcza pomyślawszy, że Gerald ubiegał się także o jej rękę, i że nazajutrz miała się z nim spotkać na balu. Podszedł więc Herminję w sposób niegodny, tem więcej, że dotąd jeszcze nie zaniechał swojego zamiaru zaślubienia bogatej dziedziczki.
Herminja przypisywała nadzwyczajne zdumienie swej przyjaciółki, jej przerażeniu, w jakie musiało ją wprawić podobne wyznanie, i rzekła dalej:
— Powiedz teraz sama, Ernestyno, nie jestżem nieszczęśliwa?
— O! takie podejście jest nikczemne, jakimże sposobem dowiedziałaś się o tem? — Ponieważ panu de Senneterre niepodobieństwem było, jak mówił, prowadzić dalej życie ciągłym pokrywane fałszem, do którego zniewoliło go pierwsze kłamstwo, i ponieważ nie śmiał sam wyznać mi swego podejścia, przeto zlecił wykonać to Oliwierowi.
— Więc pan de Senneterre sam postanowił wyprowadzić cię z tego błędu?
— Tak jest, i pomimo bólu, jaki to wyznanie mi sprawiło, znalazłam w nim przynajmniej ową prawość, która mi się tak podobała w Gerardzie.
— Jego prawość! — zawołała Ernestyna z goryczą — jego prawość! a teraz cię porzuca?
— Przeciwnie, daleki od myśli porzucenia mnie — odpowiedziała Horminja — oddaje mi swą rękę.
— On! pan de Senneterre? — rzekła Ernestyna z nowem zdumieniem — w takim razie Herminjo, dlaczegóż się tak smucisz?
— Dlaczego? — powiedziała księżna — ponieważ biedna, jak ja, sierota, podobny związek może okupić tylko ceną najboleśniejszych upokorzeń.
Herminja nie mogła dalej mówić, gdyż znowu zadzwoniono do jej drzwi.
— Przebacz, kochana Ernestyno — rzekła, ocierając łzy i starając się ukryć swoje wzruszenie — zdaje mi się, że zgaduję, kim jest ta osoba, która do nas dzwoni; ale koniecznie muszę ją przyjąć.
— To ja się oddalę, Herminjo — rzekła Ernestyna, biorąc z pośpiechem szal i kapelusz — chociaż mi bardzo przykro, że cię zostawiam tak smutną.
— Poczekaj przynajmniej, dopóki gość mój nie wejdzie do pokoju.
— Dobrze, otwórz mu, tymczasem włożę mój kapelusz.
Księżna postąpiła już ku drzwiom, lecz przypomniawszy sobie o brzydocie pana de Maillefort, wróciła do swej przyjaciółki! rzekła do niej z wrodzoną sobie delikatnością:
— Kochana Ernestyno, ażeby osobie, która tu wejdzie, oszczędzić pewnej nieprzyjemności, jakąby jej mogło sprawić twoje przerażenie na widok jej ułomności, uprzedzam cię, że ta osoba jest garbata.
Tu przypomniała sobie panna de Beaumesnil wiadomość, otrzymaną od swej ochmistrzyni, że margrabia de Maillefort żądał adresu Herminji; to zatrwożyło ją bardzo i zapytała Herminję z największym niepokojem:
— Któż to jest on?
— Jest to najzacniejszy człowiek, którego znajomość winna jestem szczególniejszemu, zdarzeniu, gdyż należy on do wielkiego świata. Ale obawiam się, ażeby zbyt długo nie czekał. Daruj mi, kochana Ernestyno.
I Herminja wyszła.
Ernestyna została sama i osłupiała niemal z przerażenia.
Jakieś przeczucie mówiło jej, że to pan de Maillefort przybędzie i zobaczy ją u Herminji; a chociaż panna de Beaumesnil tylko szyderczym słowom margrabiego winna była swój zamiar i postanowienie odbycia owej próby, na jaką się wystawiła w domu pani Herbaut, chociaż czuła ku niemu jakąś nieodgadnioną skłonność, nie wiedziała przecież, jak dalece mogła liczyć na pana de Maillefort, i dlatego spotkanie to wielki budziło w niej niepokój.
Ernestyna nie omyliła się bynajmniej. Jej towarzyszka wróciła do pokoju w towarzystwie margrabiego.
Na szczęście, Herminja, która dopiero teraz przypomniała sobie, że alkowa jej była odsłoniętą, wiedziona zwykłą sobie skromnością, pobiegła zasunąć firanki.
Ponieważ księżna na kilka sekund odwróconą była od Ernestyny i pana de Maillefort, przeto nie mogła dostrzec zdumienia, jakie oboje okazali, spostrzegłszy się wzajemnie. Pan de Maillefort, poznawszy Ernestynę, cofnął się zdziwiony, ciekawość, połączona z jakąś obawą, malowała się w jego rysach, nie chciał uwierzyć swoim oczom i już miał do niej przemówić, kiedy panna de Beaumesnil, blada i drżąca, złożyła obie ręce, spojrzawszy na margrabiego z wyrazem takiej rozpaczy i prośby, że nie był w stanie ani jednego słowa wymówić.
W tej chwili odwróciła się Herminja; oblicze pana de Maillefort nie wyrażało już najmniejszego zdziwienia, a ponieważ jeszcze i pannie de Beaumesnil chciał zostawić czas przyjścia do siebie, powiedział do Herminji:
— Doprawdy, pani, bardzo jestem natrętny, być może przyszedłem nie w porę...
— Do mnie zawsze pan w samą porę przybywa — odpowiedziała księżna — może mi pan wierzyć; proszę tylko pozwolić mi wyprowadzić pannę Ernestynę...
— Niechaj pani wcale nie uważa na mnie — rzekł margrabia z ukłonem — bardzoby mi było przykro, gdyby pani miała robić ze mną jakieś ceremonje.
Panna de Beaumesnil potrzebowała wielkiego nad sobą panowania, ażeby nie zdradzić swego pomieszania; na szczęście, miejsce, w którem, znajdowała się obecnie Ernestyna, było ciemniejszem od reszty pokoju Herminji, przeto ta, nie spostrzegłszy żadnej zmiany w rysach swej przyjaciółki, rzekła do niej:
— Ernestyno, po tem wszystkiem, com ci wyznała, nie potrzebuję ci zapewne powtarzać, jak obecność twoja jest mi potrzebną. Ah! nie sądziłam, że tak prędko będę musiała doświadczać twojej przyjaźni. Proszę cię, Ernestyno, miej litość nade mną i nie zostawiaj mnie długo samej. Gdybyś wiedziała, ile będę cierpieć. Gdyż nie mogę już mieć nadziei widzenia się z Geraldem, a zresztą, jakakolwiek mogłaby mi jeszcze zostawać nadzieja, jest ona tak wątłą, że nie śmiem na nią liczyć. Wytłumaczę ja ci to wszystko później, ale tymczasem zaklinam cię, nie każ mi zbyt długo czekać na siebie.
— O! bądź przekonaną, Herminjo, że przyjdę, jak tylko będę mogła najprędzej i nie moją będzie to winą, jeżeli...
— Ah! rozumiem cię. Twój czas należy się pracy, ponieważ musisz pracować, ażeby żyć, zupełnie jak ja; pomimo bólu mojego, muszę rozpoczynać lekcje w oznaczonej godzinie. Moje lekcje, mój Boże! mój Boże, a ja nie wiem, gdzie podziać moją głowę. Lecz my, my musimy nietylko cierpieć, my i żyć musimy.
Herminja wymówiła te Ostatnie słowa z tak gorzką boleścią, że panna de Beaumesnil rzuciła jej się na szyję, zalewając się rzewnemi łzami.
— Lecz będę miała odwagę, Ernestyno — rzekła Herminja, przyciskając ją do swego serca — przyrzekam ci to, poprzestanę na tych kilku chwilach, które będziesz mogła mi poświęcić; będę czekać, pocieszając się twojem wspomnieniem — dodała biedna dziewica, starając się lekko uśmiechnąć — tak jest, myśleć o tobie i wyglądać twego przybycia niemałą będzie dla mnie pociechą.
— Bądź zdrowa, Herminjo, bądź zdrowa! — odpowiedziała panna de Beaumesnil stłumionym głosem — żegnam cię, do prędkiego zobaczenia, jak tylko będę mogła, przysięgam ci, pojutrze, jeżeli to będzie w mojej mocy. Lecz rozważywszy wszystko, spodziewam się, że nie będę miała żadnej przeszkody — dodała sierota stanowczym głosem — zresztą, niech będzie co chce, pojutrze o tej samej godzinie czekaj mnie, przyjdę z pewnością.
— Dziękuję ci, dziękuję — mówiła Herminja, serdecznie ściskając Ernestynę. Twoje szlachetne serce wynagradza mi hojnie to współczucie, jakieś we mnie obudziła.
— Pojutrze zatem, Herminjo.
— Jeszcze raz dziękuję ci, Ernestyno.
— Żegnam cię — zawołało szlachetne dziewczę.
I, nadzwyczajnie wzruszona, pobiegła ku miejscu, gdzie ochmistrzyni na nią oczekiwała w dorożce.
W chwili, kiedy panna de Beaumesnil wychodziła z mieszkania Herminji, spotkała jakiegoś mężczyznę, który zwolna przechadzał się po ulicy i kiedy niekiedy zaglądał do domu, w którym mieszkała księżna.
Mężczyzną tym był de Ravil, który, jakeśmy wyżej wspomnieli, uwijał się już od pewnego czasu koło mieszkania Herminji.
De Ravil poznał odrazu najbogatszą dziedziczkę Francji, która w pomieszaniu swojem tem mniej zważała na niego, że go tylko raz jeden widziała w Luksemburgu, kiedy ją pan de La Rochaigue zaprowadził do izby parów.
— O! o! cóż to znaczy? Mała Beaumesnil, ubrana niemal jak jaka gryzetka, sama jedna, blada i zmieszana, kręci się w tej części miasta — rzekł de Ravil do siebie z niedowierzającem zdziwieniem — pójdźmy za nią; ale ostrożnie. Im więcej nad tem się zastanawiam; tem więcej mi się zdaje, że to szatanowi winien jestem to szczęśliwe zdarzenie; tak, tak, odkrycie to może mi napędzić niemało luidorów do szkatuły. Ah! jakaż to radość dla mojej duszy i serca! Kiedy pomyślę o tem, złoto wyraźnie błyszczy przed memi oczyma, tak jak temu głupcowi de Mormand.

Podczas kiedy de Ravil gonił za panną de Beaumesnil, która ani pomyślała nawet, ażeby ktoś mógł śledzić jej kroki, Herminja wróciła do pana de Maillefort,

XII.

Pan de Maillefort, oczekując powrotu Herminji, w rozmaitych błąkał się domysłach, pytając samego siebie, jaka nieodgadniona okoliczność mogła zbliżyć tę młodą dziewicę do panny de Beaumesnil.
Zresztą, wypadek ten odpowiadał zupełnie życzeniom margrabiego, jak to czytelnik wkrótce zobaczy; tylko że garbaty inne miał plany; bytność Ernestyny u Herminji, tajemnica, jaką musiała otoczyć się, chcąc się dostać do tego domu, milczenie, o które panna de Beaumesnil w takiej błagalnej prosiła go postawie, a które on stosownie do swej niemej obietnicy, sumiennie chciał i musiał dochować, wszystko to przyczyniło się do podniecenia do najwyższego stopnia ciekawości, zajęcia i prawie niepokoju margrabiego, zwłaszcza, że dla tylu powodów czuł dla panny de Beaumesnil ojcowskie niemal przywiązanie. Gdy jednak Herminja wróciła do pokoju i zaczęła się usprawiedliwiać, że go tak długo zostawiła samego, margrabia rzekł do niej głosem jak najnaturalniejszym.
— Byłoby mi bardzo boleśnie, moje kochane dziecię, gdybyś nie obchodziła się ze mną z tą poufałością, do której mają prawo prawdziwi przyjaciele; zresztą, niema nic prostszego nad to, żeś odprowadziła aż do drzwi, jednę ze swoich towarzyszek, gdyż ta młoda panienka, jak mi się zdaje, jest...
— Moją przyjaciółką, panie, albo raczej moją najlepszą przyjaciółką.
— O! o! — zawołał margrabia z uśmiechem — zapewne to jaka odwieczna przyjaźń?
— Przeciwnie,zupełnie jeszcze nowa; gdyż przyjaźń nasza powstała równie prędko, jak jest szczerą, i już doświadczoną.
— Zbyt dobrze znam twoje serce i stałość charakteru, moje kochane dziecię, ażebym nie miał być przekonany o trafności twego wyboru.
— Jedno zdarzenie tylko, które się dopiero przed godziną przytrafiło, poda panu wyobrażenie o odwadze i dobroci serca mojej przyjaciółki; oto ona, z narażeniem własnego życia, gdyż nawet została zranioną, ocaliła pewnego biednego starca od niezawodnej śmierci.
I dumna ze swej przyjaciółki, Herminja w krótkich słowach opowiedziała, margrabiemu, któremu jak najlepszą chciała dać o niej opinję, na jaką też rzeczywiście zasługiwał śmiały czyn Ernestyny względem komendanta Bernarda.
Łatwo wyobrazić sobie wzruszenie margrabiego przy tem opowiadaniu, które mu przedstawiło pannę de Beaumesnil w tak pięknem świetle, i dlatego też zawołał:
— Jakaż to godna podziwu odwaga, jaka szlachetność. — Poczem dodał — byłem już o tem przekonany, że przyjaźń swą temu tylko ofiarujesz, kto się okaże godnym, moje lube dziecię, ale któż to jest to dzielne dziewczę?
— Sierota, jak ja, panie, która jak ja, utrzymuje się z pracy; jest ona hafciarką. — Ah! ona jest hafciarką? Ale ponieważ jest sierotą, więc ona żyje samotnie? — — Nie, panie, mieszka u krewnej swojej, która w niedzielę przedstawiła ją naszym znajomym na pewnym baliku, tam spotkałam się z nią po raz pierwszy.
Margrabiemu zdawało się, że to sen jakiś. Na chwilę powstało w nim podejrzenie, że ktoś z familji La Rochaigue miał udział w tej szczególnej tajemnicy. Ale ślepe zaufanie jakie słusznie pokładał w prawości Herminji, zniweczyło takie podejrzenie; jednak pytał w duchu samego siebie, jak panna de Beaumesnil zdołała na cały wieczór oddalić się i pójść na bal z domu swego opiekuna, bez wiedzy barona i jego rodziny; następnie zapytywał się znowu, ale z nmniejszem zdziwieniem, jakim sposobem Ernestyna mogła dzisiejszego rana przez kilka godzin pozostać wolną; obawiając się jednak wzniecić jakie podejrzenie w Herminji, gdyby zadawał jej dalsze pytania, powiedział:
— A więc, szczęśliwy jestem moje dziecię, żeś pozyskała tak zacną przyjaciółkę, i że ta, ile mi się zdaje — dodał garbaty ze współczuciem — nie mogła przybyć w stosowniejszej porze.
— Jakto, panie?
— Wiadomo ci, żeś mi pozostawiła prawo być otwartym z tobą.
— Tak jest, nieinaczej.
— Dobrze więc! Nie zdajesz się być dzisiaj w twoim zwykłym stanie. Znajduję cię zmienioną, widać, żeś niedawno jeszcze płakała, biedne, ukochane dziecię!
— Panie, upewniam pana...
— I jeżeli ci mam wyznać, tem więcej mnie to zdziwiło, że podczas drugich moich odwiedzin wydawałaś mi się bardzo szczęśliwą. Tak jest, zadowolenie malowało się we wszystkich twoich rysach. Nadawało to piękności twojej taki urok, taki blask, że ja, przypominasz to sobie zapewne, ze względu na samą osobliwość, winszowałem ci twej zachwycającej piękności. Uważaj tylko, ja, najniezręczniejszy pochlebca w świecie — dodał garbaty, starając się wywołać choćby najlżejszy uśmiech na usta Herminji.
Herminja przecież, nie mogąc pokonać swego smutku odpowiedziała:
— Wzruszenie jakie spowodowało niebezpieczeństwo, którego umknęła, dziś rano Ernestyna, zmieniło zapewne trochę moje oblicze.
Margrabia, będąc przekonanym, że jakieś zmartwienie dręczyło Herminję, i że chciała to ukryć przez samą delikatność nie nalegał już więcej i powiedział tylko:
— Rozumiem, moje dziecię, — zapewne to dzisiejsze wzruszenie zmieniło tak twoje rysy; na szczęście, niebezpieczeństwo to już minęło; ale posłuchaj, winienem ci nareszcie wyznać, że moja wizyta jest interesowna, bardzo interesowna.
— Obyś pan prawdę mówił.
— Dowiodę ci tego; wiadomo ci, moje kochane dziecię, żem sobie święcie postanowił nie nalegać już na ciebie w owym ważnymi przedmiocie, który mnie pierwszy raz do ciebie sprowadził.
— Tak, panie, i bardzo panu byłam wdzięczną, żeś tak przykrej dla mnie rozmowy nie wznawiał już nigdy.
— A jednak muszę rozmówić się jeszcze z tobą, lecz jeżeli już nie o pani de Beaumesnil, to przynajmniej o jej córce — rzekł margrabia wpatrując się badawczym i przenikliwym wzrokiem w Herminję, dla odkrycia, chociaż prawie nieomylnie innego był przekonania, czy też młoda artystka wiedziała, że jej nowa przyjaciółka była panną de Beaumesnil; lecz nie pozostała mu nawet najmniejsza wątpliwość o niewiadomości w tej mierze Herminji, skoro ta odpowiedziała mu z zupełną szczerością:
— Chce pan mówić ze mną o pannie de Beaumesnil?
— Tak, moje dziecię, nie taiłem ci ani przyjaźni, łączącej mnie z panią de Beaumesnil, ani też jej ostatniej woli, co do owej młodej sieroty, która mi dotąd jeszcze jest nieznana, i której, pomimo najtroskliwszych poszukiwań, wynaleźć nie mogłem; wyznałem ci również, jak silnie hrabina polecała mi swą córkę, Ernestynę. Rozmaite powody, które, wierzaj mi, ciebie bynajmniej obchodzić nie mogą, wzbudziły we mnie najgorętsze życzenie, ażebyś dla dobra panny de Beaumesnil, mogła się z nią zapoznać.
— Ja, panie? — zawołała Herminja skwapliwie, pomyślawszy o szczęściu poznania swej siostry — jakimże sposobem mogłabym się zbliżyć do panny de Beaumesnil, ja?
— Sposobem nader prostym, o którym, o ile mi się zdaje, mówiono ci już wtedy, kiedyś się okazała tak szlachetną względem pani de La Rochaigue.
— Rzeczywiście, panie, zrobiono mi nadzieję wezwania mnie do panny de Beaumesnil, ażebym jej dawała lekcje muzyki.
— Otóż, moje dziecię, rzecz ta już jest skończona.
— Czy doprawdy, panie?
— Wczoraj wieczorem mówiłem w tej sprawie z panią de La Rochaigue, dziś lub jutro poleci cię pannie de Beaumesnil jako nauczycielkę muzyki; nie wątpię bynajmniej, że Ernestyna przyjmie to chętnie. Co zaś ciebie dotyczy, moje dziecię, również nie przewiduję z twej strony odmownej odpowiedzi.
— O! bynajmniej, panie!
— A zresztą, oto, o co cię proszę dla córki — dodał garbaty z rozrzewnieniem — proszę cię w imieniu jej matki, do której byłaś tak przywiązaną.
— Nie może pan wątpić o współczuciu i przywiązaniu, jakie już dzisiaj czuję dla panny de Beaumesnil, lecz ponieważ stosunki w jakich z nią będę zostawać, ograniczać się będą jedynie na lekcjach muzyki...
— O! bynajmniej.
— Jakto, panie?
— Łatwo się możesz domyślić, moje dziecię, że nie byłbym sobie zadawał tyle pracy dla zawiązania stosunków pomiędzy tobą a panną de Beaumesnil, gdyby miały się one kończyć tylko na lekcjach muzyki.
— Ależ, panie...
— Idzie tu o rzecz daleko ważniejszą, która nie może w lepszych znajdować się rękach, jak w twoich.
— Racz się pan wytłumaczyć.
— Spodziewam się powiedzieć ci jeszcze więcej w tej sprawie — dodał margrabia z uśmiechem, myśląc o miłem zdziwieniu Herminji, jakiego doświadczy, poznając w tej biednej sierocie, w tej hafciarce, jej najszczerszej przyjaciółce, pannę de Beaumesnil — wytłumaczę ci się obszernie, skoro tylko poznasz swą nową uczennicę.
— W każdym razie niech pan będzie przekonany, że zawsze poczytywać sobie będę za obowiązek postępować wedle rad pańskich; gotowa jestem udać się bezzwłocznie do panny de Beaumesnil, jak tylko objawi życzenie swoje w tej mierze.
— Ja sam przedstawię cię pannie de Beaumesnil.
— O! tem lepiej, panie.
— I jeżeli ci to będzie dogodne, to w sobotę o tejże samej godzinie, przyjadę tu po ciebie.
— Będę czekała na pana, tymczasem zaś przyjmij najszczersze podziękowanie, że raczysz oszczędzić mi nieprzyjemności przedstawienia się samej.
— Zalecam ci tylko, moje dziecię, w interesie panny de Beaumesnil, ażeby nikt, rozumiesz mnie, ażeby nikt nie wiedział, że jej biedna matka w ostatnich chwilach wzywała mnie do siebie. Nikt nie może wiedzieć o przywiązaniu jakie czułem dla hrabiny. Zechcesz więc w tej mierze zachować najgłębsze milczenie, na wypadek, gdyby państwo de La Riochaigue zaczęli z tobą o mnie rozmawiać.
— Wykonam jak najściślej życzenie pańskie.
— A więc, moje dziecię, — rzekł garbaty podnosząc się — przystajesz na sobotę? Będzie dla mnie wielką przyjemnością przedstawić cię pannie de Beaumesnil, i jestem przekonany, że ta wizyta sprawi ci zadowolenie, jakiego wcale nie oczekujesz.
— Spodziewam się, panie — odpowiedziała Herminja niemal z roztargnieniem, gdyż widząc, że margrabia zamierza się oddalić, nie wiedziała jakimby sposobem zadać mu pytanie, które już od chwili jego przybycia ciągle ją w najwyższym stopniu niepokoiło; rzekła więc, udając, o ile tylko było w jej możności, zupełny spokój. — Czybyś pan nie raczył, jeszcze przed swojem oddaleniem, jeżeli to będzie w mocy pana, udzielić mi objaśnienia w przedmiocie, o którybym pragnęła go zapytać?
— Mów dziecię moje, — rzekł pan de Maillefort, siadając napowrót.
— Czy pan nie miał sposobności. — rzekła Herminja z trudnem do opisania pomieszaniem — poznania, w wielkim świecie, w którym pan żyjesz, księżnej de Senneterre?
— Byłem zaufanym przyjacielem jej męża, i lubię bardzo jej syna, dzisiejszego księcia de Senneterre, jednego z najzacniejszych ludzi pośród teraźniejszej młodzieży. Wczoraj jeszcze — dodał garbaty z wzruszeniem — miałem nowy dowód szlachetności jego charakteru.
Lekki, rumieniec okrył czoło Herminji, gdy usłyszała pochwały Geralda z ust takiego człowieka, jakim był pan de Maillefort, którego ona tak wysoko, ceniła.
Ten, dosyć zdziwiony, mówił dalej:
— Ale jakichże objaśnień żądasz, moje dziecię, co do pani de Senneteere? Czy nie uczyniono ci czasem propozycji dawania lekcyj muzyki jej córkom?
Te słowa garbatego wielką były dla Herminji pomocą w jej trudnem położeniu, gdyż podały jej przynajmniej jakiś pozór do dalszych pytań. Zatem, pomimo wstrętu, jaki czuła do wszelkiego kłamstwa, odpowiedziała:
— Tak jest, panie... mówiono mi iż może zostanę wezwaną... do dawania lekcyj w tym znakomitym domu... ale zanim przystanę na tę propozycję, bardzo jeszcze niepewną... chciałabym pierwej wiedzieć... czy mogę spodziewać się ze strony pani de Senneterre pewnych względów, które, przy mojej zbytecznej może drażliwości, są dla mnie koniecznym warunkiem.... Słowem, chciałabym dowiedzieć się, czy pani de Senneterre z natury jest łagodną i przystępną, lub też czy nie ma w sobie tej dumy, pychy, które tak często napotykamy w osobach wysokiego stanu?
— Rozumiem cię zupełnie, i cieszę się bardzo, żeś się do mnie udała; o ile ja cię znam, kochane i dumne dziecię; radzę ci szczerze: nie przyjmuj lekcji w tym domu; panny de Senneterre są to bardzo dobre, bardzo miłe osoby, są one tegoż samego charakteru co ich brat, ale księżna!
— Cóż dalej, panie? — zapytała Herminja z boleścią w sercu.
— Ah! moje dziecię! niema na świecie kobiety, któraby więcej była względem swego stanu uprzedzona jak księżna; jest to rzeczą szczególną, skoro sama pochodzi ze znakomitego rodu, ta śmieszna bowiem i niedorzeczna zarozumiałość co do stanu bywa zwykle właściwą tylko osobom, które się wyniosły, słowem, moje kochane dziecię, wołałbym cię widzieć w stosunkach z dwudziestu ludźmi podobnymi do pana Bouffard, jak z tą w nieznośny sposób zarozumiałą kobietą. Bouffardowie są tak głupi, tak nieokrzesani, że ich niedorzeczne obejście więcej śmieszy jak obraża, gdy tymczasem u księżnej de Senneterre znalazłabyś tyle zarozumiałości, tyle nieznośnej pychy, że ty, przy tak wysokiem poczuciu własnej godności, nie miałabyś nawet dziesięciu minut spokojnych, bez doznania jakiej bolesnej obrazy. Na cóżby ci się zdało wejście do tego domu?
— Dziękuję panu — odpowiedziała Herminja, zasmucona tą wiadomością, która zniweczyła nadzieję, jedyną i ostatnią nadzieję, jaka jej pozostawała, że pani de Senneterre, wzruszona miłością swego syna, przystanie może na krok, którego sprawiedliwa duma Herminji wymagała jako niezbędnego warunku połączenia się z Geraldem.
Margrabia dodał jeszcze:
— Nie, nie, moje kochane dziecię, ten dom nie jest wart ciebie, i zaprawdę tylko najtkliwsza miłość synowska, mogła tak dalece zaślepić Geralda do Senneterre, że dotąd jeszcze mimo tak niesłychanej próżności swej matki, nie stracił cierpliwości, i że nie spostrzegł jeszcze, iż serce tej zarozumiałej kobiety jest równie suche i zimne, ja jej umysł ograniczony, i że chciwość jej jest większa jeszcze od jej egoizmu. Najsłuszniejsze powody usprawiedliwiają takie moje o niej zdanie; i cieszy mnie to, że mogę jej wyrwać nową ofiarę, udzielając ci żądanej wiadomości Teraz, do zobaczenia, moje dziecię! Jestem bardzo zadowolony, żem radą moją oszczędził podobnej zgryzoty twojej miłości własnej, bo dla serc szlachetnych, jakiem jest twoje, niema boleśniejszej zgryzoty. Podawaj mi tylko często sposobność niesienia ci moich usług; a choćby one były najmniejsze, zawsze na nich poprzestanę, czekając czegoś ważniejszego. A więc do soboty.
— Do soboty, panie.
Pan de Maillefort oddalił się.

Herminja została sama, oddana swojej rozpaczy.

XIII.

Nadszedł nareszcie ów dzień, w którym miał się odbyć wielki bal w domu pani de Mirecourt.
Podczas tej świetnej zabawy, panna de Beaumesnil miała wejść w bliższe stosunki z trzema ubiegającymi się o jej rękę kandydatami.
Ta ważna wiadomość, że najbogatsza panna we Francji, tego wieczoru po raz pierwszy pokaże się w świecie, była przedmiotem wszystkich rozmów i powszechnej ciekawości; z tego powodu zapomniano nawet o pewnem samobójstwie, które się dopiero co przytrafiło, i okryło żałobą jedne z najznakomitszych rodzin Francji.
Pani de Mirecourt, gospodyni domu, nie taiła bynajmniej swojej dumy, że panna de Beaumesnil w jej salonie po raz pierwszy miała wystąpić, i szczerze winszowała sobie, że to zapewne w jej domu przyjdzie do skutku połączenie tak znakomitej panny z młodym księciem de Senneterre, gdyż oddana zupełnie matce Geralda, pani de Mirecourt była jedną z najgorliwszych pośredniczek w tym związku.
Znajdowała się ona w pierwszym salonie, jak to jest powszechnym zwyczajem, ażeby w nim przyjmować przybywające damy, i odbierać powitania mężczyzn. Niecierpliwie oczekiwała księżnej de Senneterre, która obiecała przybyć z Geraldem jak najwcześniej, a jednak dotąd nie przybywała.
Mnóstwo osób, brew wszelkim zwyczajom, znajdowano się w tym pierwszym salonie; ciekawość sprowadziła je tutaj, ażeby jak najprędzej zobaczyć parnię de Beaumesnil, której nazwisko na wszystkich znajdowało się ustach.
Pomiędzy młodzieżą męską mało było takich, którzyby nie objawiali większej troskliwości w swojem ubraniu; nie dlatego, ażeby mieli jawne zamiary, ale któż może wiedzieć... bogate panny są niekiedy tak dziwaczne! któż może przewidzieć skutki jednej rozmowy, jednego kontredansa, skutki pierwszego i silnego wrażenia.
Dlatego też każdy, rzucając ostatnie i zadowolone spojrzenie w zwierciadło, myślał o tych rozmaitych i trudnych do uwierzenia wypadkach, w których bogate dziedziczki zakochały się w nieznanych prawie mężczyznach, których następnie wbrew woli swych krewnych zaślubiły, stąd cała ta zacna młodzież, podniecona surową cnotą, jedną tylko zajęta była myślą: małżeństwem... posuwała ona swą sumienność, swą uczciwość tak dalece, ceniła małżeństwo dla samego tylko małżeństwa tak wysoko, że żona była w jej oczach ledwie jakimś nic nie znaczącym dodatkiem.
Przeto każdy kandydat, stosownie do charakteru swej fizjognomji o tem jedynie myślał, jakby się odznaczyć od innych; przystojny, starał się wydawać jeszcze przystojniejszym, jeszcze niebezpieczniejszym; ten zaś, który nie posiadał zbyt powabnej powierzchowności, albo nawet był brzydki, usiłował nadać sobie wyraz człowieka rozumnego lub melancholijnego; wszyscy zaś wmawiali w siebie, jak się ta powszechnie dziać zwykło, kiedy kto pozwoli się uwieść ułudom niemieckich loteryj, które zapewniają kilkomiljonowe wygrane:
— Prawdę powiedziawszy byłoby to szaleństwem, gdybym miał myśleć że to ja wygram jeden z bajecznych, wielkich losów; dzieciństwem byłoby wierzyć ponętom zwodniczej fortuny; ale cóż mi to szkodzi, wszakże, widzieliśmy już na świecie szczęśliwych graczów! Co się tyczy osób, składających towarzystwo pani de Mirecort, były one prawie też same, które parę miesięcy temu znajdowały się na balu, danym przez panią de Senneterre.
Kilka z tych osób przypomniało sobie także owe zaciekawienie, jakie wzbudzała panna de Beaumesnil, będąca wówczas zagranicą, i której nikt nie znał; większa zatem część gości pani de Mirecourt miała dzisiejszego wieczoru być obecną rozwiązaniu zagadki, która została zadaną przed kilkoma miesiącami.
Czy najbogatsza panna we Francji była piękną jak poranek? lub brzydką jak potwór jaki? Czy była w kwitnącem zdrowiu? lub wywiędła i suchotnica? Wszakże czytelnik przypomina sobie, że najdoświadczeńsi znawcy bogatych dziedziczek utrzymywali, iż niema nic lepszego, nic doskonalszego, jak dziedziczka dotknięta chorobą piersiową.
Wybiła dziesiąta.
Pani de Mirecourt zaczęła być niespokojna; księżna de Senneterre i jej syn nie przybyli jeszcze, a panna de Beaumesnil mogła lada chwila nadjechać. Umówiono się, że pani de La Rochaigue i księżna de Senneterre przez cały wieczór nie wypuszczą z rąk swoich Ernestyny, i że księżna potrafi zręcznie wyjednać pierwszego kontredansa dla swego syna.
Goście zjeżdżali się z każdą chwilą. Pomiędzy przybyłymi na samym końcu znajdował się pan de Mormand, który w towarzystwie Ravil‘a zbliżył się, ażeby się przywitać z gospodynią domu; przyjęła go nader uprzejmie i grzecznie, i rzekła dobrodusznie nie domyślając się bynajmniej, jak trafną była jej uwaga:
— Jestem przekonana, panie de Mormand, że pan w małej tylko cząstce dla mnie przybyłeś, głównie zaś dla panny de Beaumesnil, królowej dzisiejszego wieczoru?
Przyszły minister uśmiechnął się i odpowiedział z szatańską dyplomacją:
— Upewniam panią, że przybyłem poprostu dlatego jedynie, ażeby mieć zaszczyt złożyć pani moje uszanowanie, i być obecnym jednej z tych powabnych zabaw, jakie tylko pani potrafi urządzić.
A kiedy się pan de Mormand ukłonił i oddalił od margrabiny, rzekł pocichu do Ravil’a.
— Zobaczno, czy jej niema w drugim salonie. Ja zostanę tutaj, a jeżeli spotkasz barona, staraj się przyprowadzić go do mnie.
De Ravil spojrzał na swego Pyladesa pojętnym wzrokiem, wmięszał się do grona przechodzących gości, i rzekł do siebie w duchu, myśląc o wczorajszem spotkaniu, o którem przecież w roztropności swojej nie wspominał ani słowa Mormandowi:
— Ah! ta bogata dziedziczka wychodzi sama jedna na przedmieście, ubrana jak gryzetka, a potem wraca do tej szkaradnej Lainé, która dobrodusznie na nią oczekuje w dorożce. Teraz nie dziwię się już bynajmniej, że ta niecna ochmistrzyni przed dwoma tygodniami oznajmiła mi otwarcie, żem wcale nie powinien rachować na jej wpływy, z których tak znakomitej spodziewałem się korzyści. Ale ciekawy jestem, dla kogo ona wspiera te intrygi Ernestyny? Boć to widocznie jest jakaś intryga. Ten głupi tłuścioch de Mormand nie ma żadnego w tem udziału, inaczej byłbym się o tem dowiedział. Muszę ja odkryć tę tajemnicę, gdyż im więcej się nad nią zastanawiam, tem bardziej mi się zdaje, że są powody, ażeby użyć najsilniejszych środków przekupstwa; uważajmy.... uważajmy.
W chwili, kiedy ten bezczelnik zgubił się w tłumie licznych gości przybyła księżna de Senneterre, lecz sama, a w rysach jej malowało się wyraźnie, że ją spotkała jakaś wielka nieprzyjemność.
Pani de Mirecourt podniosła się, ażeby pójść na przeciw pani de Senneterre; i z ową zręcznością, którą damy światowe posiadają w tak wysokim stopniu, zdołała wpośród kilkudziesięciu osób i jakgdyby tylko zwykłych praw grzeczności dopełniała, półgłosem zawiązać następującą z nią rozmowę:
— A Gerald?
— Dzisiaj wieczorem musiano mu puścić krew.
— Ah! mój Boże! cóż mu jest?
— Od dnia wczorajszego znajduje się w okropnym stanie.
— I pani nie dała mi znać o tem!
— Aż do ostatniej chwili przyrzekał mi przybyć ze mną, pomimo iże był bardzo cierpiący.
— Ah! rozpacz mnie ogarnia. Panna de Beaumesnil może przybyć łada chwilę, i byłaby ją pani zaraz dla siebie zagarnęła.
— Bezwątpienia... dlatego też jestem jak na torturach, ale... to jeszcze nie wszystko.
— Jakto, cóż więcej, moja księżno?
— Nie wiem, dlaczego jakieś powątpiewania przychodzą mi do głowy co do zamiarów mego syna.
— Co za myśl!
— Od pewnego czasu prowadzi jakieś szczególne życie.
— To w takim razie nie byłby pani jeszcze dzisiaj, pomimo swej słabości, przyrzekał, przybyć na bal dzisiejszy, ażeby się tu spotkać z panną de Beaumesnil.
— Nieinaczej! Lecz co mnie z drugiej strony uspakaja, to, że pan de Maillefort, którego nieznośnej przenikliwości pani de La Rochaigue obawiała się bardzo, i któremu syn mój w nierozsądku swoim opowiedział nasze plany, że pan de Maillefort, powtarzam, jest po naszej stronie; gdyż wiadomo mu jest, w jakim celu dajesz bal dzisiejszy, a nawet miał tu z nami przybyć.
— Uspokój się, pani, moja kochana księżno, jest to tylko jedna sposobność stracona bezkorzystnie; ale w każdym razie, jak tylko baronowa przybędzie z panną de Beaumesnil, niech jej pani nie opuszcza, i staraj się przy pomocy baronowej tak rzeczy ułożyć, ażeby mała Beaumesnil tańczyła tylko z młodzieżą, nie mającą żadnego znaczenia i wpływu.
— Ma się rozumieć, jest to rzeczą nadzwyczajnie ważną.
Po tej rozmowie, którą obie te damy prowadziły stojąc, usiadły na stojącej w bliskości sofie.
Z każdą chwilą nowi przybywali goście i witali panią de Mirecourt; nareszcie pani de Senneterre uczyniła dosyć gwałtowne poruszenie, mówiąc pocichu, ale z żywością do swej przyjaciółki:
— Wszakże to idzie pan de Macreuse. Więc pani przyjmuje tego człowieka?
— Jakto, kochana księżno? Przecież widziałam go tyle razy u pani. Jedna z moich najlepszych przyjaciółek, siostra biskupa Ratopolitańskiego, pani de Cheverny, prosiła mnie, ażebym posłała zaproszenie panu de Macreuse. Zresztą, jego wszędzie przyjmują, a nawet z wielką względnością, gdyż jego instytucja świętego Polikarpa...
— O! moja kochana, święty Polikarp daleki jest od jego myśli — rzekła księżna niecierpliwie, przerywając pani de Mirecourt — przyjmowałam tego jegomości, jak każdy, lecz żałuję tego, gdyż przekonałam się, że to człowiek niegodziwy, powiem pani nawet, że jest to człowiek, któregoby należało wygnać z każdego domu! Mówią gdzieniegdzie o kosztownych przedmiotach, które zaginęły w czasie jego odwiedzin — dodała pani de Senneterre tonem tajemniczym i nie rumieniąc się bynajmniej z powodu swego kłamstwa, gdyż protegowany księdza Ledoux, nie był człowiekiem, któryby się zajmował podobnemi drobnostkami.
— Ah! mój Boże! — zawołała pani de Mirecourt — więc to jest złodziej?
— Nie, pani, on ci tylko zabierze jaki brylant lub kosztowną szpilkę, bez zawiadomienia cię o tem.
Podczas tej rozmowy, pan de Macreuse zbliżył się do nich zwolna, śledził badawczem spojrzeniem ich rysy; i domyślił się, że najgorzej mówić o nim musiały; lecz pomimo tego, złożył swoje uszanowanie gospodyni domu, i rzekł do niej głosem jak najnaturalniejszym:
— Pragnąłem jak najgoręcej, ażebym dzisiejszego wieczoru mógł być przedstawiony pani margrabinie przez panią de Cheverny, która była łaskawą wstawić się za mną do pani; ale na nieszczęście zasłabła dzisiaj i poleciła mi tylko, wynurzyć pani jej smutek, że...
— Bardzo mi jest przykro, panie, że ta słabość pozbawia mnie dzisiaj przyjemności widzenia pani de Cheverny — odpowiedział pani de Mirecourt sucho, będąc jeszcze mocno zajęta wiadomością, jaką jej dopiero co udzieliła pani de Senneterre.
Macreuse nie stracił jednak przytomności, i ukłoniwszy się księżnej, rzekł do niej z uśmiechem:
— Wprawdzie, nie powinienbym żałować, że mi dzisiejszego wieczoru zbywa na protekcji pani de Cheverny, gdyż dawno już otrzymałem pozwolenie rachowania na protekcję i życzliwość księżnej.
— Właśnie — odpowiedziała pani de Senneterre, z wyrazem gorzkiego szyderstwa — kiedy pan wchodził, mówiłam o nim z panią de Mirecourt, winszując jej szczerze tego szczęścia, że ma zaszczyt przyjąć piana w swoim domu.
— Znając zwykłą dobroć księżnej, nie dziwię się temu bynajmniej, gdyż winien już pani jestem wiele nieocenionych dla mnie stosunków w świecie — odpowiedział pan de Macreuse głosem pełnym poszanowania i szczerości. Poczem ukłoniwszy się powtórnie, wyszedł do przyległego salonu.
Wychowaniec księdza Ledoux, byłego spowiednika pani de Beaumesnil, jako wyćwiczony w szkole jezuitów, był zbyt chytry, zbyt przenikliwy, ażeby nie miał dostrzec od czasu rozmowy swej z panią de Senneterre, rozmowy, w której jej odkrył swoje zamiary względem panny de Beaumesnil, że wcale nie zjednał sobie księżnej, pomimo że mu przyrzekła swą pomoc.
Zapóźno już zaczął sobie wyrzucać, iż się nie zastanowił, że księżna ma syna, któregoby również chciała ożenić; uszczypliwe i dumne przyjęcie, jakiego od niej doznał, utwierdziło jeszcze podejrzenie tego pobożnego młodzieńca; lecz to nieprzyjazne usposobienie niebardzo go przecież trwożyło, ponieważ według zapewnień panny Heleny de La Rochaigue, nietylko najszczerzej był przekonany, że nikt jeszcze nie wstąpił w szranki do ubiegania się o rękę panny de Beaumesnil, ale nadto, że dziewica znała go już jako młodziana rzadkich przymiotów i według wszelkich pozorów, wzruszona była jego głęboką boleścią i pobożnością.
Pełen nadziei, de Macreuse upewnił się naprzód, że panny de Beaumesnil nie było jeszcze w żadnym salonie, a potem oczekiwał jej przybycia z silnem postanowieniem uchwycenia najkorzystniejszej chwili, ażeby być jednym z pierwszych, albo, jeśli będzie można, nawet najpierwszym do zaproszenia jej do tańca.
— Czy podobna wystawić sobie bezczelność tego człowieka! — rzekła pani de Senneterre w gniewie swoim do margrabiny de Mirecourt, kiedy protegowany księdza Ledoux oddalił się od nich.
— Rzeczywiście, kochana księżno, nie mogę jeszcze wyjść z podziwu nad tem, coś mi powiedziała, zwłaszcza kiedy pomyślę, że pana de Macreuse wszędzie przedstawiają jako wzór porządnego życia i pobożności.
— Tak, to doskonały wzór, mogłabym pani, jeszcze wiele innych kawałków o nim powiedzieć. — Lecz nie dokończywszy tej rozmowy, zawołała — Otóż przybywa panna de Beaumesnil! Ah, jakież to nieszczęście, że Geralda tu niema!
— Pociesz się pani, kochana księżno, panna de Beaumesnil nasłuchała się przynajmniej cały wieczór o twoim synu; zostań tu, pani, przyprowadzę ją zaraz do ciebie. Ale potem, nie powinnaś już jej, wraz z baronową, wcale opuszczać.
I pani de Mirecourt podniosła się, ażeby pójść naprzeciw panny de Beaumesnil, której towarzyszyli państwo de La Rochaigue; opiekun prowadził dziewicę pod rękę.
Głuchy szmer spowodowany temi słowy, które kilkadziesiąt ust powtarzało: „otóż panna de Beaumesnil“, wywołał we wszystkich salonach powszechny ruch, i cały potok ciekawych zapełnił w jednej prawie chwili podwoje salonu, w którym znajdowała się Ernestyna.
Wpośród takiego ruchu i napływu ciekawych najbogatsza dziedziczka we Francji, spuszczając oczy przed natarczywością tylu widzów, wystąpiła po raz pierwszy na scenę świata.
Biedna dziewica porównywała teraz z pogardliwem szyderstwem tę niecierpliwość, tę żądzę oglądania jej osoby, a mianowicie tę chęć zwrócenia na siebie jej uwagi, ten cichy szmer uwielbienia, jaki niektórzy bardzo zręcznie wydawali, kiedy obok nich przechodziła, z tem zimnem, obojętnem przyjęciem, jakiego doznała w przeszłą niedzielę u pani Herbaut; dlatego też postanowienie jej przebycia tej drugiej próby, którą zamierzyła posunąć jak tylko można najdalej, nabierało w niej coraz większej siły, chciała bowiem raz na zawsze wiedzieć, co można sądzić o godności, o szczerości tego świata, w którym musiała żyć.
Na zgryzotę i umartwienie familji de La Rochaigue, panna de Beaumesnil z nadspodziewanym uporem, który wszystkich zadziwił, i któremu musieli się poddać, kazała się ubrać równie skromnie jak wtedy, kiedy przybyła do pani Herbaut: prosta suknia muślinowa i błękitna przepaska składały, jak przeszłej niedzieli, całą toaletę bogatej dziedziczki, która w tej drugiej próbie postanowiła wystąpić, ani mniej, ani więcej korzystnie.
Ernestyna miała z początku zamiar wystroić się jak najśmieszniej, była bowiem przekonaną, że ze wszystkich stron zostanie obsypana pochwałami z powodu jej powabnej oryginalności ubrania; lecz wyrzekła się później tej myśli, zważając, że ta nowa próba była nierównie cięższą i ważniejszą.
Stało się, jak panie de Mirecourt, Senneterre i La Rohaigue przewidziały; skoro tylko panna de Beaumesnil przybyła, z trudnością zdołała się przedrzeć przez orszak toczących się koło niej gości, lecz prowadzona przez gospodynię domu, zajęła nareszcie przeznaczone sobie miejsce w wielkim i wspaniałym salonie, w którym miano tańczyć.
Pani de Mirecourt zostawiła ją tutaj w towarzystwie pań de La Rochaigue i de Senneterre, którą baronowa... przypadkiem spotkała.
Niedaleko sofy, na której zajęła miejsce bogata dziedziczka, siedziało kilka młodych, powabnych panien, ubranych daleko świetniej i gustowniej od najpiękniejszych dziewcząt w domu pani Herbaut; lecz wszystkie spojrzenia zwrócone były tylko na Ernestynę.
— Dzisiaj nie zabraknie mi tancerzy — pomyślała Ernestyna — nie zaproszą mnie z litości; wszystkie te ładne panienki pozostaną w tyle, ja tylko, ja będę pierwszą pomiędzy niemi.
Podczas, kiedy panna de Beaumesnil czyniła swoje spostrzeżenia, rozmyślała i porównywała wszystko, pani de Senneterre powiedziała baronowej, iż, na nieszczęście Gerald tak był chory, że niepodobieństwem było mu przybyć na bal, i że zgodzono się, ażeby Ernestynie dozwolić jak najmniej tańczyć, a i to nawet tylko z osobami jak najstaranniej wybranemi.
Ażeby dopiąć tego celu, pani de La Rochaigue rzekła do Ernestyny:
— Moje piękne dziecię, sama możesz teraz ocenić, jak dziwne czynisz na każdym wrażenie, pomimo niepojętej prostoty twego ubrania; zawsze ci to mówiłam, i widzisz teraz najlepiej, że w słowach moich nie było najmniejszej przesady, dlatego też pewnie aż do zbytku ubiegać się będą o ciebie do tańca. Lecz ponieważ nie przystoi, ażebyś z każdym bez różnicy tańczyła, przeto za każdym razem otworzę mój wachlarz, jeżeli osądzę, że będziesz mogła przyjąć wezwanie, lecz jeżeli nie otworzę, dasz wtedy odmowną odpowiedź; pod pozorem, że zwykle mało tańczysz i żeś już przyjęła kilka zamówień.
Zaledwie pani de La Rochaigue wyrzekła powyższe słowa, zaczęto przygotowywać się do tańca.
Wielu z młodzieży niecierpliwie oczekiwało chwili, w którejby mogli zaprosić pannę de Beaumesnil, a jednak wahali się jeszcze, namyślając się, czy nie uchybią przyzwoitości, jeżeliby ją zaraz po jej przybyciu wezwali do tańca.
Nietyle przezorny i roztropny, pan de Macreuse nie wahał się ani jednej chwili; szybko przecisnął się przez tłum gości i z nieśmiałością prosił Ernestynę, ażeby mu raczyła wyświadczyć zaszczyt tańczenia z nim mającego się rozpocząć kontredansa.
Zdumiona tą niespodziewaną śmiałością pana de Macreuse, księżna de Senneterre szepnęła z pośpiechem baronowej, ażeby dała Ernestynie jaki znak wzbraniający jej przyjęcia tego zamówienia, lecz było już zapóźno.
Niecierpliwie czekając spotkania się z panem de Macreuse bez świadków, panna de Beaumesnil skwapliwie przyjęła jego wezwanie, nie czekając znaku wachlarza pani de La Rochaigue, i ku wielkiemu jej zdziwieniu podniosła się, przyjęła rękę pobożnego młodzieńca i stanęła z nim w parze do tańca.
— Zuchwałość tego nędznika przechodzi wszelkie pojęcie — rzekła księżna z gniewem.
Lecz nagle przerwała swą mowę i zawołała z wyrazem najwyższej radości i wielkiego zdziwienia, zwracając się do pani de La Rochaigue:
— Ah, mój Boże! to on!
— Kto taki?
— Gerad!
— Co za szczęście! Gdzież go księżna widzi? jaki blady — dodała księżna wzruszonym głosem — jakiejże on potrzebował odwagi! Ah! jesteśmy ocalone.
— Rzeczywiście, to on — rzekła pani de La Rochaigue, i równie była uradowaną, jak jej przyjaciółka. — Pan de Maillefort jest przy nim; obiecał mi on działać w naszym interesie, od czasu jak wie, że popieramy sprawę pana de Senneterre.

W chwili, kiedy pani de Senneterre skinęła na Geralda, że obok niej jest wolne miejsce; Macreuse i panna de Beaumesnil tańczyli już kontredansa.

XIV.

Ernestyna skwapliwie uchwyciła pierwszą sposobność zbliżenia się do pana de Macreuse; niecierpliwie oczekiwała ona tej rozmowy, ażeby się przekonać, czy jej nieufność ku niemu była uzasadnioną; tem więcej zaś poddawała się tej nieufności, że protegowany księdza Ledoux oznajmił pannie Helenie, że Ernestyna od pierwszej zaraz chwili silne i niezatarte uczyniła na nim wrażenie.
Pa doświadczeniu nabytem u pani Herbaut, wiedziała ona już, co sądzić o tych silnych i niezatartych wrażeniach, jakie wywołać miała jej piękność.
Pomyślawszy jednak o rozmaitych okolicznościach, które zwróciły jej uwagę na pana de Macreuse, przypomniawszy sobie ową głęboką boleść, którą okazywał po stracie swej matki, którą stwierdzał swoją jałmużną, a mianowicie owe anielskie i rzadkie cnoty, które panna Helena nieustannie pod niebiosa wynosiła, postanowiła sobie dokładnie ocenić ten wzór wszystkich zalet serca i głowy.
— Pan de Macreuse — myślała sobie w duchu — obudzi moje współczucie, powierzchowność jego jest przyjemna, smutek wzruszający, i gdyby nie przestroga pana de Maillefort, który mnie wobec samej siebie i wobec innych czynił nieufną, uczułabym może jaką skłonność ku niemu, uwiedziona może jego rzadkiemi i wysokiemi przymiotami, o których mi tak często mówiono, mimo wiedzy mojej uległabym pod wpływem panny Heleny i przystając na wybór, który mi ona wskazała, oddalałbym może panu de Macreuse, który, jak mówią, zdolny jest zapewnić moje szczęście, mą rękę. Zobaczę teraz, jaki byłabym uczyniła wybór. Wszakże mam niezawodny środek odróżniania prawdy od fałszu.
Ufając wyznaniu Heleny, pan de Macreuse pojmował bardzo dobrze, jak ważną i stanowczą musiała być rozmowa, dlatego też postanowił już oddawna z całą przezornością przystąpić do rzeczy, jak to oznajmił księdzu Ledoux.
Trzymając rękę Ernestyny w swej dłoni, pobożny młodzian zdawał się być owładnięty gwałtownem uczuciem i młoda dziewica czuła wyraźnie jak ręka jej tancerza drżała.
Zająwszy właściwe sobie miejsce, pan de Macreuse chciał dwa razy przemówić do panny de Beaumesnil, lecz zdawał się być przejęty tak silnem, tak naturalnem wzruszeniem, że za każdym razem widocznie się zarumienił... Ksiądz Ledoux podał był swemu wychowańcowi nieomylny prawie środek rumienienia się na każde zawołanie: to jest że trzeba pochylić na kilka sekund głowę i zatrzymać oddech.
To dosyć zręcznie zastosowane wzruszenie, objawiało się właśnie w pierwszych chwilach kontredansa, kiedy pan de Macreuse nie mógł jeszcze wiele mówić z Ernestyną.
Zresztą, założyciel Towarzystwa świętego Polikarpa nietylko że umiał z nadzwyczajną zręcznością i taktem uniknąć śmieszności, na jaką naraża się człowiek, który, udając głęboki smutek, zniewolony jest do tańczenia, ale nadto potrafił on jeszcze okazać się prawie zajmującym w oczach panny de Beaumesnil, pomimo dziwacznych zwrotów i figur tańca.
Obok tego jeszcze, powierzchowność pana de Macreuse była mu w tej mierze znakomitą pomocą. Ubiór zupełnie czarny, krój sukien nader wykwintny, czarne jedwabne wiązanie na szyi, obuwie i rękawiczki nieposzlakowanej doskonałości; wszystko to bardzo korzystnie zdobiło jego pospolitą postawę i rysy; a lubo kształty ciała jego były nieco za pełne jednak nie zbywało mu na pewnym powabie. W tańcu nie rzucał się, ale postępował tylko za taktem muzyki; te ruchy jego były wprawdzie powolne, lecz przyzwoite, chociaż czasami widać w nim było pewne omdlenie, i ociężałość, jakgdyby był przygnieciony brzemieniem ciężkiego smutku.
Dwa czy trzy razy pobożny młodzian utkwił w pannie de Beaumesnil bolesne i pełne rezygnacji spojrzenie, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Obcy jestem uciechom świata, te zabawy, od których oddala mnie mój smutek, nie są dla mnie stosowne, lecz poddaję się tej bolesnej sprzeczności pomiędzy moją zgryzotą, a przyjemnościami, które mnie otaczają, ponieważ nie mam innego środka zbliżenia się do ciebie.
Zacny uczeń księdza Ledoux należał do znakomitej szkoły doskonałych aktorów, szkoły, w której się wyuczył mimiki wogóle i w szczegółach, spojrzeń pełnych znaczenia i nieśmiałości, westchnień, pełnych wyrazu i skromności; obok tego posiadał w dużym stopniu trudną sztukę przewracania oczu, przybierania skruszonej, pobożnej i niewinnej postawy, promieniejącej niekiedy ogniem mistycznym; dlatego też triumf jego był tak zupełny, że panna de Beaumesnil, pomimo nieufności, jaka ją opanowała, nie mogła uwolnić się od następującej myśli:
— Biedny pan de Macreuse! jakąż dla niego jest przykrością widzieć się wciągniętym do tej zabawy, w której przy smutku i boleści z powodu śmierci swej matki, prawie żadnego nie może brać udziału.
Lecz nieufność Ernestyny nanowo się zbudziła.
— Dlaczego on tu przyszedł? — pytała się w duchu — może tylko chciwość sprowadza go tutaj, a wiedziony haniebną nadzieją, zapomina o swoich troskach i boleściach?
Upatrzywszy nareszcie sposobną chwilę do zawiązania dłuższej rozmowy z Ernestyną, Macreuse zarumienił się jeszcze raz, i powiedział do niej głosem czułym, lękliwym i niemal błagalnym:
Rzeczywiście powinienem wydawać się pani bardzo niezręcznym... bardzo śmiesznym!
— Dlaczego, panie?
— Od samego początku tańca nie odważyłem się jeszcze ani jednego słowa przemówić do pani, lecz... moje pomieszanie... Obawa...
— To ja budzę obawę w panu?
— Niestety! tak jest, pani.
— Ależ panie, to wcale nie jest grzecznie powiedziane.
— Przyznam się pani, że ja nie umiem mówić grzeczności — odpowiedział Macreuse z dumnym smutkiem. — Nigdy nie mówię nic innego, jak szczerą prawdę; wspomniałem o obawie, jaką mnie pani natchnęła, obawa ta istnieje rzeczywiście.
— Jakimże to sposobem wzbudziłam w panu podobną obawę?
— Bo pani zakłóciła moje życie, mój rozum, bo od chwili, w której panią ujrzałem, obraz jej stanął pomiędzy mną i dwoma jedynemi przedmiotami mej pobożnej czci; wtedy opanowała mnie jakaś niepojęta trwoga, zostałem olśniony; dotąd żyłem tylko, ażeby się modlić do Boga, ażeby kochać i żałować mej matki, gdy tymczasem teraz...
— O mój Boże, jak to wszystko, co mi pan mówisz, jest nudne! Dziwi to pana? a jednak to prawda; gdyż widzi pan — dodała panna de Beaumesnil, udając nakazujący i lekkomyślny głos śmiesznie zepsutego i rozpieszczonego dziecka — ja mam raz na zawsze zwyczaj mówić wszystko, co mi tylko przez myśl przejdzie, inaczej bowiem byłabym zniewolona do obłudy.
Można sobie łatwo wyobrazić zdumienie pana de Macreuse, gdy usłyszał z ust Ernestyny podobne słowa i w ten sposób wyrzeczone; według objaśnień Heleny, spodziewał się znaleźć w pannie de Beaumesnil naiwną, a nawet nieco ograniczoną panienkę, która tylko do Boga myśli swoje wznosi; dlatego też, według tych objaśnień, starał się wszystkie swoje postępki i mowę zastosować do skłonności i wyobrażeń niewinnej, pobożnej dziewczyny.
Ale zbyt przebiegły, ażeby miał okazać swoje zdumienie, i gotów w razie potrzeby inną przybrać maskę, nadać inny obrót rozmowie, odpowiedniejszy charakterowi bogatej dziedziczki, ułożywszy usta do lekkiego uśmiechu, gdyż dotąd ciągle zachowywał rysy poważne i melancholiczne, pobożny młodzieniec odpowiedział:
— Ma pani słuszność mówiąc to wszystko, co pani na myśl przyjdzie, tem więcej że myśli pani muszą być tylko przyjemne, powabne?
— Otóż to, takie rzeczy daleko przyjemniej mi jest słyszeć, gdyż dotąd wcale pan nie był zajmujący.
— To zależy zupełnie od pani — odpowiedział Macreuse, ośmielając się już teraz na całkowity uśmiech i swoją smutną i tkliwą postawę zamieniając na weselszą — zawsze od pani zależeć będzie, smutek i żal na wesołość i szczęście zamieniać. Dla pani nic nie jest niemożliwem.
— Wszystko ma swój czas, panie; ja zrana podczas nabożeństwa, zdaję się być smutną, ponieważ kościół nie jest domem wesołości i ponieważ, dla przypodobania się pannie Helenie, czynię wszystko ze siebie, ale w duszy bawi mnie i śmieszy. Ale, ale, jakże pan znajduje mą toaletę?
— Zdaje mi się być najwytworniejsza, w swej zachwycającej prostocie odznacza się rzadką pięknością przy przesadnym stroju tych wszystkich dam; ale trzeba im to przebaczyć, i pani nie należałoby się zbytecznie chlubić tem, tamte potrzebują stroju, pani może się obejść bez niego. Pocóż upiększać to, co jest doskonałe?
— I ja tak myślałam — rzekła Ernestyna lekkomyślnie i z zarozumiałością, która już nie mogła być nieprzyzwoitszą — byłam przekonaną, że w mojej prostej, białej sukience przyćmię wszystkie inne panny i rozjątrzę je do ostatniego. Jakże to zabawnie, kiedy można obudzić zazdrość ludzi i dokuczyć im porządnie!
— Pani powinna być bardzo przyzwyczajoną do tej przyjemności i jest to rzeczą naturalną, że zazdrość innych sprawia jej przyjemność, jak to pani niedawno tak dowcipnie powiedziała.
— O! w rzeczy samej, ja niewiele mam dowcipu — odpowiedziała Ernestyna, udając najzupełniejszą głupotę — lecz jestem bardzo złośliwa, i nie mogę znieść, kiedy mi się kto sprzeciwiła, dlatego też nienawidzę wszystkich starych, którzy zawsze chcą prawić kazania młodym. Czy pan lubi starych ludzi?
— Trzeba czasem pozwolić wygadać się tym mumiom, bo to jedyna ich przyjemność.
A ponieważ w tej chwili nowy zwrot tańca przerwał dalszą mowę Macreuse’a, przeto nie omieszkał korzystać z tej sposobności, ażeby rysy swoje zupełnie przeistoczyć, przybierając wyraz wesoły, swobodny i w najwyższym stopniu wyzywający; zdawał się być żywszym, lżejszym. Zacny młodzieniec uśmiechnął się do siebie, wyprostował całą postać, podniósł czoło, i przy każdej zdarzonej sposobności wpatrywał się w pannę de Beaumesnil wzrokiem, który teraz był równie namiętny, jak dawniej skromny i lękliwy.
Przybierając tę nową postawę, wychowaniec księdza Ledoux myślał w duchu:
— Wybornie, dziewczyna jest obłudna i fałszywa kiedy umiała wprowadzić w błąd pannę de La Rochaigue co do swego charakteru; a może też ta zacna przyjaciółka, jak się domyślam, lękała się tylko zatrwożyć mnie, gdyby mi była wyznała prawdę o niej; w takim razie ona mnie nie zna należycie. Wolę przecież, że ta panienka jest głupia i zarozumiała, uważając się za dowcipną, piękną i zdolną zaćmić najpiękniejsze kobiety dzisiejszego balu. Mamy więc przed sobą obłudę, głupstwo i próżność; musiałbym już być bardzo niezręcznym, gdybym nie potrafił użyć korzystnie tych trzech najlepszych zalet. Teraz jeszcze wielkie zachodzi pytanie! Z istotą tak głupią, skromność na nic się ni przyda, pochlebstwo można przy niej jak najdalej posunąć; grzeczność powinna się tu zniżyć, aż do płaszczenia, bo dziewczyna ta jest zepsutem dzieckiem bogactw. Wie ona doskonale, że sobie na wszystko może pozwolić, i że każdy wszystko od niej zniesie, ponieważ jest najbogatszą dziedziczką we Francji.
I skoro Macreuse powrócił na swe miejsce, rzekł do Ernestyny:
— Przed chwilą wyrzucała mi pani, że jestem smutny. Nie powinna pani jednak myśleć, że teraz już jestem zupełnie wesoły; ale szczęście znajdowania się przy pani odurza mnie... a mnie tak jest potrzebne pewne roztargnienie, pewne odurzenie...
— Dlaczego, panie?
— Jeżeliby panna Helena... robiąc mi nadzieję... że pani... zwróciła może na mnie swą uwagę.... że pani... kiedyś... poznawszy mnie lepiej... uzna mnie za godnego... poświęcenia ci mego życia... jeżeliby panna Helena... omylić się miała...
— Ponieważ pan wspomina o pannie Helenie, nieprawdaż, że ona jest okropnie nudna?
— Prawda pani, lecz jest tak dobra...
— Wielka rzecz! dobra! pomimo tego jednak, powiedziała mi ona coś bardzo złego o panu.
— O mnie?
— Ale jeżeli pan woli, tyle dobrego, ale to tyle dobrego, żem sobie aż pomyślała: Mój Boże! jakże ten pan musi być nieznośny, ze wszystkiemi swojemi cnotami; człowiek, który jest tak doskonały, musi być bardzo niemiły w życiu, zawsze tylko siedzi w kościele, zawsze zajęty czynami pobożnemi, przy nim możnaby umrzeć z nudów. Ma się rozumieć, żem nie powiedziała tego pannie Helenie, ale mimo tego, to ciągle zajmowało moją myśl... Wystawże pan sobie teraz, ja, która dlatego tylko pragnę pójść za mąż, ażeby być wolną jak ptaszek, ażeby się bawić od rana do wieczora, ciągle być w towarzystwie, przewodzić w niem, być najmodniejszą kobietą w Paryżu, a mianowicie bywać na balach w operze. O! bale w operze! sama myśl o nich już mnie zachwyca. Doprawdy! na cóżby mi się zdało być tak bogatą, jak jestem, gdybym nie miała doznawać tych wszystkich przyjemności i gdybym nie mogła zaspokoić wszystkich moich życzeń? Lecz to jeszcze jest rzeczą najmniejszą!
— Kiedy kobieta jest tak bogatą, jak pani — odpowiedział pan de Macreuse, z przyciskiem — wtedy wszędzie jest królową, a przedewszystkiem też we własnym domu. Mąż, którego pani zaszczyci swoim wyborem, powinien, ażeby pozostać wiernym memu porównaniu, być pierwszym ministrem pani rozrywek i przyjemności; co mówię?....powinien być pierwszym sługą dworu pani: w tym charakterze powinien on być zawsze uległy i usłużny; jedynem jego zatrudnieniem winno być usiłowanie usunąć przed panią najlżejsze nawet troski życia, a znosić dla pani same jego kwiaty... ptaszek w powietrzu nie powinien być swobodniejszym od pani; jeżeli mąż twój pojmie swe obowiązki, pani przyjemność, życzenia i najmniejsze nawet chęci, wtedy wszystko to powinno być dla niego świętem. Nie jestże on niewolnikiem? Nie jestże pani bóstwem?
— To co innego, taka mowa, to się podoba! Jestem niemal gotowa pogodzić się, znowu z panem; ale według tego co mi panna Helena mówiła o panu, co ja sama widziałam...
— Cóżeś pani widziała?
— Widziałam pana naprzykład rozdającego ubogim jałmużnę... a nawet rozmawiającego z nimi...
— To prawda, pani... ja też...
— Co do mnie, panie, ja czuję niepokonany wstręt do biednych... jacyż oni są szkaradni w swoich łachmanach, aż obrzydliwość bierze!
— Wprawdzie, szkaradne są te łachmany i szkaradni ludzie, którzy je noszą, ale trzeba czasem i tym łotrom podać jałmużnę jaką, tak jak porzuca się zgłodniałemu psu kość, ażeby nas nie ukąsił; jest to tylko czysta polityka.
— Ah! teraz pojmuję, gdyż zastanawiam się nad tem, jak pan może zajmować się ludźmi, których sam widok sprawia obrzydzenie.
— O! mój Boże — zawołał Macreuse, stawając się coraz natarczywszym — nie powinna się pani dziwić niektórym pozornym sprzecznościom pomiędzy moją przeszłością a teraźniejszością; jeżeli one bowiem istnieją, pani tego jest winną, powinna mi je pani przebaczyć. Jakież były pierwsze moje słowa?... Wszakże przyznałem się pani, żeś zakłóciła moje życie?... Otóż! tak jest... miałem smutek, dziś nie mam żadnego... byłem pobożnym, teraz jedno jest tylko dla mnie bóstwo... pani!... Co się dotyczy cnót moich — dodał pan de Macreuse z szyderskim uśmiechem — nie lękaj się ich pani... zatrzymam jedne, to jest te, które się pani podobają, szczęśliwym zaś będę, jeżeli pozwolisz mi złożyć drugie u stóp swoich.
— Ah! jaki to nikczemnik! — rzekła do siebie Ernestyna — człowiek ten, ażeby wzbudzić we mnie zajęcie, udawał cnotliwego, pobożnego, litościwego, dobrego syna, a teraz wypiera się swych cnót, litości, matki, Boga, jedynie, ażeby mi się przypodobać i celu swojego tem pewniej dopiąć, ażeby mnie zaślubić dla moich pieniędzy, i te podłe skłonności, które ja udaję, nie oburzają go, on je chwali, wynosi pod niebiosa!
Nieprzyzwyczajona do takiego postępowania, panna de Beaumesnil, która dotąd zadawała sobie najcięższy gwałt, ażeby odegrać rolę przy pomocy której chciała wybadać skłonności i charakter pana de Macreuse, usłyszawszy ostatnie jego słówa nie była już w stanie dłużej ukryć niechęci i pogardy, które mimowolnie malowały się w jej twarzy.
Jak wszyscy zwolennicy tej szkoły, Macreuse nieustannie wpatrywał się w rysy osób, które usiłował przekonać lub podejść.
Bolesny wyraz oblicza paniny de Beaumesnil, jej gorzki i pogardliwy uśmiech, pewien rodzaj wstrętu, który tylko z trudnością tłumiła, wszystko to nagle odsłoniło panu de Macreuse myśli Ernestyny.
— Złapałem się — pomyślał — była to zasadzka... Ona mi nie ufała... chciała mnie doświadczyć. Udawała roztrzepaną, kapryśną, bezbożną, próżną, złośliwą... dlatego zapewne, ażeby zobaczyć, czy będę miał odwagę zganić ją, i czy miłość moja pomimo tego odkrycia nie ostygnie... dałem się wyprowadzić w pole, jak jaki głupiec... Ale czyż można było nie ufać temu młodemu, niewinnemu, szesnastoletniemu stworzeniu!... Lecz — rzekł jeszcze w duchu pojętny uczeń księdza Ledoux, nową uderzony myślą — jeżeli ona tylko udawała takie wady, musi więc posiadać dobre i szlachetne skłonności. Jeżeli mnie chciała doświadczyć, to musi mieć jakieś zamiary... Niema jeszcze nic straconego... powinienem teraz uczynić wielki, stanowczy krok.
Powyższe uwagi młodego pobożnisia trwały ledwie tylko jednę chwilę, ale chwila ta była dostateczną, ażeby się mógł przygotować do nowego przeistoczenia.
Ten krótki przeciąg czasu wystarczył także i pannie de Beaumesnil do uspokojenia jej bolesnych uczuć i nabrania nowej odwagi, tem więcej, że chciała już ukończyć tę próbę i ze wstydem, i pogardą odprawić swego zalotnika.
— Doprawdy, poświęciłby mi pan swoje cnoty? — rzekła Ernestyna — zdaje mi się, że trudno już być grzeczniejszym od pana. Ale taniec się już kończy, zamiast odprowadzenia mnie na moje miejsce, czybyś pan nie raczył towarzyszyć mi do tej galerji kwiatów, którą stąd widzimy za salonem? Musi to być miejsce zachwycające.
— Bardzo jestem szczęśliwy uczynić zadość pani rozkazowi, tem więcej, że pragnąłbym jeszcze powiedzieć pani słów kilka, a słowa te będą ważne... bardzo uroczyste.
Głos pana de Macreuse zmienił się już teraz zupełnie, był on poważny, niemal surowy.
Ernestyna, zdziwiona nadzwyczajnie, spojrzała ciekawym wzrokiem na swego tancerza, który znowu się okrył smutkiem jak na początku kontredansa, lecz nie była to już owa żałosna i tkliwa boleść, ale smutek surowy, prawie nawet groźny.
Coraz więcej zdumiona tą zmianą, którą Macreuse w drodze z salonu do galerji kwiatów całkowicie uzupełnił, i która, że tak powiemy, przybrała jakiś stanowczy charakter, panna de Beaumesnil szukała w milczeniu, jaka mogła być przyczyna tego dziwnego przeistoczenia jego powierzchowności.
Obszerna galerja, do której teraz przybyła, obstawiona była z dwóch stron kamiennemi wazonami, napełnionemi mnóstwem rzadkich kwiatów; na jednym jej końcu był urządzony wspaniały bufet; ponieważ w tej chwili wszyscy prawie tancerze odprowadzili swe damy na miejsca, przeto w ciągu kilku minut bardzo mało osób znajdowało się w galerji, a czas ten dostatecznym był panu de Macreuse, do powiedzenia Ernestynie tego, co jej wyznać zamierzał.
— Mogę się teraz dowiedzieć — zapytała sierota nie mogąc pojąć tej nagłej surowości przebijającej w rysach jej tancerza — mogęż się teraz dowiedzieć, co tak ważnego, co tak uroczystego miał mi pan oznajmić? Uroczystość... powaga... to prawie nudy... a wiadomo panu, że brzydzę się wszystkiem co jest nudne!
— Czy to będzie nudne czy poważne, upraszam panią, racz mnie wysłuchać, są to ostatnie słowa, które pani ode mnie usłyszy.
— Ostatnie... w tym kontredansie... zapewne.
— Ostatnie w życiu mojem.
W głosie, w rysach, w postawie pobożnego młodzieńca było coś tak bolesnego, tak dumnego, że panna de Beaumesnil była w najwyższym stopniu zdumioną.
Odpowiedziała przecież, starając się jeszcze uśmiechnąć:
— Jakto, panie, to ja pana już nie zobaczę? po tem wszystkiem, co mi panna Helena o panu powiedziała... o..
— Posłuchaj pani — rzekł Macreuse, przerywając Ernestynie; ja nie mogę dłużej udawać... dłużej przemawiać językiem, który mi jest obcym.
— O jakiemże to udaniu pan mówisz?
— Ażeby tu przybyć, usiłowałem stłumić ciężki smutek w mej duszy; spodziewałem się bowiem ujrzeć panią i znaleźć w pani tę pobożną, tkliwą, szlachetną, niewinną dziewicę, o której mi panna Helena powiedziała zbyt wiele dobrego. Do takiej dziewicy zwróciłem pierwsze moje słowa, noszące na sobie znamiona tego smutku, który mnie przygniata; ale słowa te w pierwszej zaraz chwili przyjęte zostały z szyderstwem i lekkomyślnością.
— Co ja słyszę? jakaż to mowa — pomyślała Ernestyna. — Cóż to będzie dalej?
— Wtedy, w duszy mojej powstała okropna wątpliwość — mówił dalej pan de Macreuse z gorzkim uśmiechem. — Myślałem, że pani nie posiada może przymiotów, które wielbiłem, i które spodziewałem się w pani znaleźć; przy tem bolesnem odkryciu, nie chciałem jeszcze zupełnie tracić nadziei, gdyż pierwsze słowa pani przypisywałem raczej lekkomyślności, nierozwadze jej wieku. Ale, niestety! szyderstwo, obojętność, brak religijności, próżność, malowały się w każdem słowie pani. Wtedy chciałem wykryć zupełną prawdę, i chociaż moje serce z każdą chwilą krwią się zalewało, chciałem wyrównać, przewyższyć panią w nieczułości na wszystko, co jest godnem politowania, w pogardzie wszystkiego, co jest świętem. Posunąłem się nawet tak daleko, że zdawałem się wypierać tego, co mi jest droższem nad życie: mojej wiary i pamięci mej matki, mej biednej matki — i drżąca łza błysnęła w samą porę w oczach wychowańca księdza Ledoux.
— On mnie chciał doświadczyć — pomyślała Ernestyna.
— Udawałem najwystępniejszy sposób myślenia — mówił dalej Macreuse z widoczną niechęcią — najbezbożniejsze zasady, a z pani strony, nie wyszło ani jedno słówko nagany, ani nawet najmniejsza oznaka zdziwienia! Nareszcie posunąłem pochlebstwo, podłość, nikczemność do najwyższego stopnia, a pani pozostała spokojną, żartowała jak dawniej, potwierdziła moje słowa, zamiast mnie okryć pogardą, na jaką zasłużyłem. Lecz próba ta zbyt długo już trwała, zbyt długo trwała dla mnie, gdyż równie była w oczach moich niespodziewaną jak bolesną. Teraz, wszystko się już skończyło. Wybacz mi pani, tę surową mowę, do której pewnie nie jesteś przyzwyczajoną; ale niech będzie pani przekonana, że życie moje poświęcę tylko kobiecie, która pod każdym względem godna będzie mej miłości i szacunku.
I z postawą pełną surowej, ale ciężko zasmuconej godności, pan de Macreuse ukłonił się Ernestynie i odszedł; panna de Beaumesnil osłupiała prawie ze zdziwienia.
— Ah! dzięki Bogu, omyliłam się! — pomyślała biedna dziewica z radością — tyle obłudy, tyle fałszu i nikczemności było niepodobieństwem! Pan de Macreuse był oburzony majem pozornem postępowaniem; otóż przynajmniej jedna szczera i szlachetna dusza!
Spostrzeżenia naiwnej dziewicy, która nie mogła porównać chytrości i walczyć z podstępami założyciela towarzystwa świętego Polikarpa, przerwane zostały przez panie de La Rochaigue i de Senneterre, które, widząc pannę de Beaumesnil oddalającą się z Macreusem do galerji, przybiegły skwapliwie, obawiając się, ażeby Ernestyna nie poszła do bufetu na lody; lecz znalazły ją samą.
— Cóż moje piękne dziecię! — zapytała pani de La Rochaigue — co tu robisz?
— Przybyłam tutaj odetchnąć nieco świeżem powietrzem, w salonie jest nadzwyczaj gorąco.
— Ależ moje dziecię, w galerji jest zbyt chłodno. Narażasz się na niebezpieczeństwo, możesz dostać kataru. Lepiej będzie, gdy wrócisz do salonu.
— Uczynię jak pani sobie życzy — odpowiedziała panna de Beaumesnil, i wróciła z obu damami do sali balowej.

W chwili, kiedy Ernestyna wracała do salonu ujrzała pana de Macreuse, który spojrzał na nią żałosnym wzrokiem, ale natychmiast się odwrócił, jakgdyby obawiał się, że dziewica może dostrzec jego bolesne wzruszenie, którego usiłował uniknąć i które pragnął ukryć.

XV.

Wróciwszy do sali balowej, panna de Beaumesnil ujrzała w bliskości miejsca, które opuściła, Geralda de Senneterre, opartego o drzwi prowadzące do dalszych pokojów; był on nadzwyczajnie blady i głęboki smutek rozlany był we wszystkich jego rysach.
Na widok księcia de Senneterre, Ernestyna pomyślała o rozpaczy swej przyjaciółki, i pytała się w duchu jak Gerald, pomimo miłości swojej dla Herminji i pomimo ofiarowania jej swej ręki, mógł przybyć na ten bal, na którym, stosownie do umowy, zawartej z panią de La Rochaigue, miał się spotkać z Ernestyną.
W chwili, kiedy pani de Senneterre odprowadzała najbogatszą dziedziczkę Francji na jej miejsce, rzekła do niej uprzejmym głosem:
— Mój syn polecił mi prosić panią o jedną łaskę.
— O jaką, pani?
— Prosi on panią, ażebyś mu raczyła poświęcić następnego kontredansa, chociaż dzisiejszego wieczoru nie tańczy, gdyż był i jest jeszcze bardzo cierpiący. Dlatego też potrzebował on prawie nadludzkiej odwagi, ażeby przybyć na ten bal, lecz spodziewał się mieć zaszczyt znaleźć panią tutaj, a przy takiej nadziei, cudów można dokazać.
— Lecz, jeżeli pan de Senneterre nie tańczy, cóż mu po tem zamówieniu?
— Jest to tajemnica, którą on sam pani wyjaśni, jak tylko tłum tancerzy, którzy panią obiegną prośbami swemi, przerzedzi się nieco. Bądź pani tylko łaskawa pamiętać, że następny kontredans należy do mego syna... jeżeli raczysz mu wyświadczyć żądaną łaskę.
— Z największą chęcią, pani.
— Zachowaj mi pani miejsce przy sobie, proszę bardzo — rzekła księżna do pani de La Rochaigue, oddalając się od niej — pójdę tylko uwiadomić Geralda.
Podczas kiedy panna de Beaumesnil oczekiwała księcia de Sennetenre, myślała z niewinnem zadowoleniem swego prawego serca, jak bezzasadne były jej podejrzenia co do pana de Macreuse; im więcej się zastanawiała, tem więcej podobał jej się postępek pobożnego młodziana, ze względu na jego surowość; stawiała ona śmiałą jego otwartość niemal narówmi z uczuciem, którego domyślała się w Oliwierze, kiedy tenże dowiedział się niespodzianie, że został mianowany oficerem, i spoglądał na nią wzrokiem, którego szlachetne znaczenie zrozumiała.
— Są to dwie piękne i szlachetne dusze, pomyślała w duchu.
Ale panna de Beaumesnil wkrótce została wyrwana z tych miłych i pocieszających myśli; zaledwie bowiem usiadła, zaraz zbiegli się do niej rozmaici tancerze jak to przepowiedziała pani de Senneterre; postanowiwszy sobie zważać i słuchać wszystkiego, przyjmowała też wszystkie zamówienia, a pomiędzy innemi zamówienie pana de Mormand, któremu przyrzekła pierwszego kontredansa po Geraldzie.
W najwyższej niecierpliwości zbadania zamiarów tego ostatniego, i przekonania się dlaczego ją zamówił, kiedy nie tańczy wcale, Ernestyna oczekiwała z równem zajęciem jak ciekawością chwili, w której Gerald zbliży się do niej. Nareszcie spostrzegła, że opuścił swe miejsce, powiedziawszy pierwej kilka słów do ucha panu de Maillefort, którego Ernestyna od czasu owego tajemniczego spotkania u Herminji, po raz pierwszy widziała.
Spostrzegłszy margrabiego, sierota zarumieniła się mimowolnie; ale gdy powtórnie spojrzała na niego, wzruszył ją wyraz tkliwego współczucia z jakim na nią spoglądał. Kiedy nadto ujrzała jego pełen znaczenia uśmiech, uspokoiła, się wtedy zupełnie co do dochowania znanej mu tajemnicy.
Nareszcie zbliżyła się chwila w której wypadło stanąć do kontredansa. Gerald zbliżył się do panny de Beaumesnil i powiedział:
— Przychodzę podziękować pani za obietnicę, którąś pani raczyła uczynić matce mojej.
— I gotowa jestem dotrzymać jej, skoro pan...
— Jakto, ja panią zamówiłem do kontredansa? ależ ja wcale nie tańczę.
— A zatem... panie.
— Mój Boże — rzekł Gerald, uśmiechając się pomimo swego smutku — będzie to nowość, która, przekonany jestem, wielkie miałaby powodzenie, gdyby ją wprowadzono.
— Jakaż to nowość, panie?
— Dla wielu osób, a przyznaję się pani, że i ja do tej liczby należę, kontredans jest tylko pozorem do zawiązania rozmowy w cztery oczy, rozmowy może na kwadrans czasu. Otóż, czemu nie powiedzieć poprostu: Pani, czy mogę prosić panią o zaszczyt spędzenia ze mną chwilki czasu na pogadance?
— Rzeczywiście, panie, byłaby to nieraz przyjemniejsze dla tych, którzy umieją rozmawiać — odpowiedziała Ernestyna z uśmiechem;
— Właśnie, pani, o takich tylko mówię, a ponieważ daleko wygodniej jest rozmawiać na sofie, jak stojąc, przeto do tego rozmawiającego kontredansa, możnaby nawet usiąść.
— Rzeczywiście, myśl pana jest bardzo szczęśliwa.
— I pani ją przyjmuje?
— Bezwątpienia! — odpowiedziała Ernestyna, przysuwając się nieco bliżej do pani de La Rochaigue dla przygotowania Geraldowi miejsca obok siebie.
Ponieważ tańczący stanęli już w tej chwili w pogotowiu, przeto wiele miejsc pozostało próżnych.
Gerald, nie mając przy sobie żadnego sąsiada, mógł wygodnie rozmawiać, z Ernestyną, bez obawy ażeby go podsłuchano, tem więcej, że i pani de La Rochaigue, celem pozostawienia swemu protegowanemu większej swobody, odsunęła się nieco od panny de Beaumesnil, zbliżając się do księżnej de Senneterre.
Obie damy zdawały się być zupełnie obojętnemi na rozmowę Geralda z Ernestyną, przez co ułatwiły zupełnie wzajemne ich zbliżenie się do siebie.
Aż dotąd pan de Senneterre, chociaż kosztowało go to wiele pracy, rozmawiał z pewną wesołością; lecz kiedy ujrzał się prawie sam na sam z panną de Beaumesnil, rysy jego i dźwięk głosu przybrały wyraz poważny i nadzwyczajnie zajmujący.
— Pani — rzekł Gerald do sieroty głosem tak tkliwym, że ją to z początku bardzo zdziwiło — pomimo że bardzo jestem cierpiący, postanowiłem sobie jednak przybyć na bal dzisiejszy, ażeby dopełnić względem pani obowiązku człowieka uczciwego.
Gdy usłyszała te słowa, uczucie niewypowiedzianej radości owładnęło serce panny de Beaumesnil. Gerald nie chciał zwodzić Herminji; zapewne pragnął on tylko objaśnić Ernestynę, dlaczego znajdował się jeszcze w liczbie ubiegających się o jej rękę.
— Pani, — rzekł Gerald dalej — czy pani wie, jak bogatą pannę wydają za mąż?
Gdy panna de Beaumesnil ze zdziwieniem na niego spojrzał, dodał:
— Ja to pani powiem, oby tylko słowa moje zdołały panią zasłonić od wielu zasadzek... Jakaś matka, naprzykład moja matka, zresztą najlepsza, najgodniejsza z kobiet, dowiaduje się, że najbogatsza dziedziczka we Francji jest na wydaniu. Moja matka zaślepiona korzyściami, jakie przynieść mi może podobny związek, nie troszczy się bynajmniej o charakter, ani o osobę panny... Nie widziała jej nigdy, gdyż bogata dziedziczka znajduje się jeszcze za granicą. Wszystko to nic nie znaczy, o to tylko idzie, ażeby mi jeśli można, zapewnić ogromny majątek, aby dojść do celu wszystkie środki są godziwe. Moja matka, uwiedziona macierzyńską miłością, spieszy do opiekunki tej sieroty; tam następuje układ, że dziedziczka, biedna szesnastoletnia dziewica, istota słaba, bezbronna, niedoświadczona w intrygach świata, za przybyciem swojem otoczona zostanie osobami, które nią owładną zupełnie i taki wpływ na nią wywrą, że wybór jej prawie nieomylnie na mnie paść musi. Ten bezecny frymark, nie umiem tego bowiem nazwać inaczej, zostaje zawarty, wszystko umówione, wszystko, pani, nawet sposób, w jaki... przypadkowo... zostanę pani przedstawiony! Wszystko, nawet mniej lub więcej korzystne ubranie, jakie tego dnia mam włożyć na siebie... Są to drobiazgi, ale smutne! Słowem, wszystko zostaje ułożone... a ja, ja o niczem jeszcze nie wiem. Dziedziczka zaś, która znajduje się jeszcze o sto mil od Paryża, nie zna mnie wcale, równie jak i ja jej nie znam! Nareszcie przybywa. Wtedy moja matka odkrywa mi swoje plany, gdyż nie wątpi bynajmniej, że z radością je przyjmę, i ubiegać się będę za niespodzianem szczęściem, które mi podaje! Z początku jednak waham się, utrzymując, co też rzeczywiście było, że nie mam żadnej skłonności do żenienia się, i że zapewne bardzo złym będę mężem. Cóż to szkodzi, mówi moja matka, Ożeń się tylko, ona przecież tak bogata!
Tu Ernestyna uczyniła poruszenie żywej niechęci, lecz Gerald rzekł dalej:
— A jednak moja matka jest tak zacna, tak czcigodna kobieta. Lecz gdyby pani znała ten fatalny wpływ pieniędzy.
— Kochana baronowo — rzekła księżna de Senneterre pocichu do pani de La Rochaigue, podczas rozmowy Geralda z Ernestyną, która go słuchała z coraz większą radością — kochana baronowo, czy pani co rozumie?
— Nic a nic — odpowiedziała pani de La Rochaigue, również cicho lecz zdaje mi się, że mała słucha Geralda z największem zajęciem; obserwowałam ją nieznacznie, twarz jej wydawała mi się być wzruszoną, a nawet malowała się pewna radość w niej.
— Nigdy nie wątpiłam o Geraldzie; skoro tylko zechce, nikt nie zdoła mu się oprzeć, dodała zachwycona księżna. — Nasza wygrana! i ja byłam tak niedorzeczną, żem się gniewała, iż ten nędzny Macreuse ośmielił się zaprosić ją do tańca!
— Mówiłem pani, że z początku wzbraniałem się myśleć o tem małżeństwie — rzekł dalej Gerald — i postąpiłem jak człowiek uczciwy. Atoli, na nieszczęście, usilne prośby mej matki, obawa sprawienia jej smutku, niechęć ku nienawistnemu mi współzawodnikowi, zresztą, sam nie wiem, może nawet mimo mej wiedzy, ponęta tego ogromnego majątku, skłoniły mnie do odstąpienia od pierwotnego mojego uczciwego wzbraniania się, i postanowiłem uczynić pewne kroki w celu dopięcia tego małżeństwa, narażając panią na niebezpieczeństwo uczynienia cię najnieszczęśliwszą istotą w świecie, gdyż związek zawarty z chciwości, zawsze jest nieszczęśliwy...
— Jakże, czy pan trwasz jeszcze w tem postanowieniu?
— Dwaj przyjaciele, ludzie z sercem, których się w tym względzie radziłem, otworzyli mi oczy; spostrzegłem, że byłem na złej drodze, niegodnej mnie i tych, którzy mnie kochają; na to zgodziliśmy się tylko, ażebym, ulegając poniekąd życzeniom mej matki zawiązał pierwsze stosunki z ową bogatą dziedziczką a jeżelibym wtedy, zobaczywszy i poznawszy ją, pokochał, równie jakbym każdą inną panienkę bez majątku i mienia mógł pokochać, wtedy dopiero miałem się starać z mej strony o pozyskanie jej wzajemności.
— I cóż, ta dziedziczka, czy ją pan widziałeś?
— Widziałem, pani; wtedy już było za późno.
— Za późno?
— Równie nagłe jak szlachetne i szczere uczucie dla panienki, która go była godną i pod każdym względem na nie zasługuje, nie pozwoliło mi już tak ocenić, owej dziedziczki, z którą mnie moja matka usilnie chciała połączyć, jak według mego najszczerszego przekonania, godną była tego.
Usłyszawszy tak szczere i delikatne wyznanie, oszczędzające jej własną miłość, Ernestyna nie była w stanie ukryć wzruszenia serdecznej radości.
Gerald kochał Herminję, na to zasługiwała! a nadto jakże jawny złożył dowód swego pięknego charakteru, w tym szlachetnym postępku względem panny de Beaumesnil.
Radosne wzruszenie sieroty nie uszło chciwej baczności pani de La Rochaigue, która rzekła pocichu do księżnej.
— Gerald coraz dalej postępuje; przypatrz się pani Ernestynie, jak twarz jej jest ożywiona! jak jej oczy jaśnieją! jak cała, twarz promienieje!...
— Rzeczywiście — dodała księżna, przechylając się nieco naprzód, dla przypatrzenia się Ernestynie — ta biedna mała staje się niemal ładną, słuchając Geralda.
— Jest to najpiękniejszy triumf miłości, kiedy przedmiot owładnięty tem uczuciem, nabiera piękniejszej barwy — odpowiedziała pani de La Rochaigue z uśmiechem; — jestem przekonana, kochana księżno, że syn pani nie będzie nieczułym na taki triumf.
— Panie de Senneterre — rzekła Ernestyna do Geralda — dziękuję panu za jego szczerość i przestrogę, która więcej może jest uzasadniona, aniżeli się pan tego może spodziewać; lecz chociaż jestem zbyt uradowana obecnością pana, ażeby mnie miała dziwić, czy nie mogłabym się jednak dowiedzieć?..
— Dlaczego, pomimo mego postanowienia znajduję się dzisiaj ma balu?... O, mój Boże! dlatego, że chciałem korzystać z tej sposobności, może jedynej, która mogła mnie zbliżyć do pani, ażeby pomówić z panią bez świadków. A nadto, pozostawiając mą matkę aż dotąd w błędzie, mogłem panią ostrzec przeciwko wielu podobnymże planom, których o mało nie zostałem wspólnikiem; lękam się zaś, że mało ludzi będzie równie sumiennych jak ja. Pani opiekun i rodzina jego podadzą chętnie rękę wszystkim intrygom, które dla nich będą korzystne... Co się tyczy pani szczęścia, ustalenia jej przyszłości, mało ich to obchodzi! Jest to bolesne, pani, bardzo bolesne, i tem większą sprawiłoby mi przykrość uczynienie serca pan; nieufnem i niespokojnem, gdybym pani nie mógł wskazać zarazem innego, szlachetnego, wzniosłego serca; to jest człowieka, którego źli i podli tak się lękają, jak prawi kochają i szacują! Połóż pani w człowieku tym swoje zaufanie, zupełne zaufanie... Zdaje mi się bowiem, że go w oczach pani niegodnie oczerniono.
— Zapewne pan mówi o panu de Maillefort?
— Tak jest, wierzaj mi pani, nie znajdziesz nigdy pewniejszego, wierniejszego przyjaciela! Jeżeli pani nasunie się jakaś wątpliwość, udaj się do niego. Niema nikogo, coby miał lepsze serce, większą przenikliwość od niego. Pod jego kierunkiem uniknie pani wszelkich zasadzek, jakimiby panią chciano otoczyć, albo jakie już może na panią zastawiono.
— Panie de Senneterre, nigdy nie zapomnę pańskiej rady, dziś nawet doznaję już zupełnie innego uczucia dla pana de Maillefort, po mojej pierwszej ku niemu niechęci, która mnie jeszcze zasmuca, a którą tylko niecne oszczerstwa we mnie obudziły.
— Nasz kontredans już się kończy pani — rzekł Gerald z przymuszonym nieco uśmiechem — korzystałem ze szczęśliwej sposobności, która mi się nadarzyła. Jakkolwiek wiele kosztować mnie będzie zasmucenie mej matki, pomimo tego jednak dowie się ona jutro o mojem postanowieniu.
Serce Ernestyny ścisnęło się na myśl, że nazajutrz Gerald wyzna zapewne matce swą miłość dla Herminji.
— Jakież to okropne będzie oburzenie pani de Senneterre! Jej syn przekłada nad najbogatszą dziedziczkę we Francji, biedną sierotę bez imienia, bez majątku!
I chociaż panna de Beaumesnil nie znała warunku, pod jakim Herminja chciała zezwolić na połączenie się z Geraldam, przeczuwała jednak trudności, stojące na przeszkodzie temu związkowi, i ze smutkiem odpowiedziała Geraldowi:
— Bądź pan przekonany, panie de Senneterre, że odpłacając panu to szlachetne współczucie, jakiego dla mnie doznajesz, zanoszę do nieba najszczersze, najgorętsze życzenia o pomyślność pana i osoby, którą kochasz. Żegnam pana, spodziewam się, że zczasem będę mogła dowieść panu, jak mnie ujął i wzruszył szlachetny jego ze mną postępek.
Ponieważ kontredans już się skończył, przeto kilka dam powróciło i zajęło swoje miejsca obok panny de Beaumesnil. Gerald ukłonił się sierocie, a będąc bardzo cierpiącym i znużonym, chciał zupełnie opuścić towarzystwo i zabawę.
Księżna de Senneterre, równie jak i pani La Rochaigue zachwycona malującem się na twarzy Ernestyny zadowoleniem, rzekła pocichu do baronowej:
— Postaraj się pani dowiedzieć, jakie też wrażenie uczynił mój Gerald.
Wskutek tego pani de La Rochaigue pochyliła się ku Ernestynie i powiedziała jej do ucha:
— Nieprawdaż? moje piękne dziecię, że on jest bardzo przyjemny!
— O! pani, niepodobna być przyjemniejszym, niepodobna znaleźć szlachetniejsze i delikatniejsze uczucia.
— Teraz moje dziecię, jesteś już prawie księżną de Senneterre. Od ciebie to tylko zależy.... powiedz... o! powiedz prędko... szczerze... serdeczne... przyjmuję.
— Pani, słowa pani mieszają mnie okropnie — odpowiedziała Ernestyną, spuszczając oczy.
— Dobrze, dobrze! rozumiem już — dodała zachwycona pani de La Rochaigue, była bowiem przekonana, że tylko lękliwa nieśmiałość wzbrania Ernestynie uczynić skwapliwie wyznanie, iż pragnie zaślubić Geralda.
— I cóż! kochana pani — rzekła księżna do baronowej, lekko trącając ją łokciem — nieprawdaż, że jej zawrócił główkę?
— Najzupełniej, kochana księżno! ale daj mi pani rękę, musimy natychmiast poszukać pana de Senneterre, ażeby mu powinszować jego szczęśliwego powodzenia.
— Ah! nakoniec! ileż to pracy kosztowało! Teraz już mamy w ręku to ukochane dziewczę! Teraz Gerald jest najbogatszym panem we Francji. Co się tyczy naszych drobnych układów, kochana baronowo — dodała pani de Senneterre cicho — nie potrzebuję pani powtarzać, jak ściśle i sumiennie zostaną one dopełnione. Memu synowi, ma się rozumieć, nic o nich nie wspomniałam, ale już ręczę za niego.
— O! nie mówmy o tem, kochana księżno; ponieważ jednak pani de Mirecourt w całej tej sprawie prawdziwie wzorowo postępowała, czy pani nie uważa, że przyzwoicie byłoby, ażeby jej...
— Nie inaczej, ma się rozumieć! — przerwała pani de Senneterre z pośpiechem — nic sprawiedliwszego, pomówimy jeszcze o tem. Teraz poszukajmy tylko prędko Geralda; czy go pani gdzie nie widzi?
— Nie, kochana księżno; ale zapewne on będzie w galerji, pójdźmy tam.
Poczem pani de La Rochaigue zwróciła się do Ernestyny mówiąc:
— Opuszczamy cię na chwilkę, moje piękne dziecię Idziemy bez ceremonji uczynić kogoś najszczęśliwszym w świecie.
I, nie czekając odpowiedzi Ernestyny, baronowa podała rękę pani de Senneterre, i obie udały się z pośpiechem do galerji.

Pan de Maillefort, który zdawał się tylko oczekiwać oddalenia obu kobiet, zbliżył się teraz do panny de Beaumesnil, ukłonił jej się, i korzystając z praw swojego wieku, zajął obok młodej sieroty miejsce, które dopiero co opuściła pani de La Rochaigue.

XVI.

Usiadłszy obok panny de Beaumesnil, margrabia rzekł do niej z uśmiechem:
— Więc teraz już się mnie pani nie obawia?
— Ah! panie — odpowiedziała Ernestyna — uradowana jestem tą sposobnością, która, mi pozwala złożyć panu moje podziękowanie.
— Za moje milczenie?... Już ono wielokrotnie zostało doświadczone; uspokój się, pani; daję pani słowo, że się nikt nie dowiedział, i nigdy nie dowie, żem panią spotkał u tej najzacniejszej, najlepszej panienki.
— Nieprawdaż, panie? A jeżeli znam Hermanję to panu tylko jestem winna.
— Mnie?
— Przypomina pan sobie, kiedyś mi pewnego dnia, wobec panny Heleny, powiedział owe zasmucające, ale niestety! prawdziwe słowa?
— Biedne dziecię! widziałem pani wstręt do mnie, a nie mogłem rozmówić się z tobą bez świadków. Jednak, kiedym z drugiej strony czuwał nad panią, musiałem czemkolwiek otworzyć ci oczy na wszystkie pochlebstwa, którym pozwoliłaś się uwieść i których mogłaś paść ofiarą!
— Tak jest! słowa pańskie otworzyły mi rzeczywiście oczy; spostrzegłam, że mnie zdradzono, że bliską już byłam dania zupełnej wiary tym kłamliwym pochlebstwom; wtedy powzięłam rozpaczliwy zamiar; ażeby poznać prawdę o sobie samej, umówiłam się z moją ochmistrzynią i na pewnej zabawie, którą dawała jej przyjaciółka, przedstawiła mnie ona jako sierotę bez majątku i bez imienia...
— Zapewne to w tem towarzystwie poznałaś pani Herminję, ona mi o tem mówiła, teraz rozumiem wszystko. Więc pani chciała poznać swą wartość?...
— Tak, panie. Bolesna to była próba, ale skuteczna; jej to winna jestem pomiędzy innemi, że znam teraz wartość i szczerość tych grzeczności i nadskakiwań, któremi obsypują mnie dzisiejszego wieczoru.
Gdy garbaty z trudnością tłumiąc swoje wzruszenie, w milczeniu spoglądał na Ernestynę, zdziwiony śmiałością jej postępowania, dziewica odezwała się lękliwie:
— Może pan gani mój postępek?
— Ja mam cię ganić, biedne dziecię! O! nie! ganić można tylko te osoby, których nikczemna podłość doprowadziła panią do tego kroku, który podziwiam i wielbię, gdyż pani nie wie może, ile odwagi, ile wielkości duszy okazała tym sposobem.
Jakiś mężczyzna zbliżył się do sofy, na której siedział pan de Maillefort, obok Ernestyny, i oparłszy się o poręcz, rzekł pocichu do garbatego:
— Kochany margrabio, panowie de Morainville i de Hauterive czekają twoich rozkazów; stoją oni przy tamtych drzwiach.
— Bardzo dobrze, mój drogi, serdeczne dzięki za twoją i tych panów grzeczność; pan uwiadomiłeś ich o wszystkiem?
— O wszystkiem.
— I oni przyjmują?
— Naturalnie, że przyjmują! możnaż nie odpowiedzieć takiemu wezwaniu?
— Bardzo dobrze! — odpowiedział margrabia. Poczem zwrócił się do panny de Beaumesnil — do którego kontredansa zamówił panią de Mormand?
— Do tego, którego teraz będę tańczyć — odpowiedziała Ernestyna, zdziwiona nadzwyczajnie tem zapytaniem.
— Słyszysz tedy, mój kochany przyjacielu — rzekł pan de Maillefort do mężczyzny, z którym przed chwilą rozmawiał — że do następnego kontredansa.
— Bardzo dobrze, kochany margrabio.
I przyjaciel pana de Maillefort udał się do panów de Morainville i Hauterive i szepnął im coś do ucha.
— Moje kochane dziecię — odezwał się znowu margrabia do panny de Beaumesnil — od pewnego czasu, nie okazując tego nikomu, bardzo wiele zajmowałem się panią; gdyż muszę wyznać, że chociaż w dzieciństwie swojem rzadko mnie widywałaś u twej matki, należałem jednak do liczby jej przyjaciół, do liczby jej najlepszych przyjaciół.
— Ah! panie, powinnam się była pierwej tego domyślić, gdyż czerniono ciągle pana przede mną.
— Inaczej być nie mogło. Teraz tylko jeszcze jedno słówko. Pan de La Rochaigue często pani wspominał o panu de Mormand, jako kandydacie do jej ręki, mówiąc, że pani nie może uczynić lepszego wyboru, nieprawdaż?
— Tak jest, panie.
— Biedne dziecię! — rzekł margrabia ze smutkiem, poczem dodał — panna Helena, ta święta i pobożna dama, ze swej strony powtarzała pani toż samo o panu Celestynie de Macreuse, który jest również świętą i nieocenioną istotą?
Kiedy sierota spostrzegła gorzki i szyderczy uśmiech garbatego w chwili, gdy mówił o świętości i zaletach ucznia księdza Ledoux, rzekła do margrabiego:
— Zapewne pan ma złe wyobrażenie o panu de Macreuse?
— Zapewne? O nie, moje wyobrażenie i zdanie o nim są zupełne ustalone i pewne.
— I ja czułam dawniej tęż samą nieufność dla panu de Macreuse — wtrąciła panna de Beaumesnil.
—— Ah! tem lepiej! — powiedział margrabia — ten nikczemnik największą ze wszystkich budził we mnie obawę; lękałem się, ażeby pani, ujęta jego zabiegami i ułożeniem, podejść mu się nie dala; ale na szczęście, tego rodzaju ludzie budzą niekiedy w dobrych i niewinnych istotach jakiś instynktowny wstręt.
— Uspokój się pan, — odpowiedziała Ernestyna triumfująco — jestem w stanie i powinnam wyprowadzić pana z błędu.
— Mnie wyprowadzić z błędu?
— Względem pana de Macreuse.
— Pani? jakimże sposobem?
— Ponieważ uprzedzenie pana, przeciw niemu jest bezzasadne. Pan de Macreuse bowiem jest człowiekiem uczciwym, szczerym, otwartym, a nawet może w otwartości swojej zbliżający się aż do surowości.
— Moje dziecię, przestraszasz mnie — rzekł pan de Maillefort tak niespokojnie, że panna de Beaumesnil zmieszała się — zaklinam panią, nie ukrywaj niczego przede mną — mówił dalej garbaty. — Pani nie wyobraża sobie szatańskiej chytrości i podłej przebiegłości tych pozornych świętoszków. Widziałem na własne oczy, jak on podchodzi ludzi najdoświadczeńszych, osądź więc pani sama jak łatwo mu przyszło oszukać panią, biedną, niewinną istotę!
Przestraszona niepokojem pana de Maillefort, a pełna doń ufności, panna de Beaumesnil opowiedziała mu w krótkich słowach, początek i wszystkie obroty swej rozmowy z pobożnym młodzieńcem.
— On cię odgadł, moje dziecię — rzekł garbaty po chwili namysłu — a widząc się wywiedzionym w pole, postanowił sobie z piekielną zręcznością spróbować wybiegu, który był zupełnie przeciwny próbie, na jaką pani chciała go wystawić; powtarzam pani, że ja lękam się takich ludzi.
— Ah! mój Boże! — zawołała dziewica w najwyższym stopniu przerażona — czy to być może, panie? O nie... nie... co za nikczemność! Gdyby go pan był widział, łzy błyszczały w jego oczach, kiedy mówił o wielkiej boleści, jaką mu sprawiła śmierć jego matki...
— Śmierć jego matki! — przerwał margrabia — więc pani nie wie, że... — Lecz nie dokończył słów swoich, zawoławszy — Otóż i on. Ah! niebo mi go przysyła. Posłuchaj teraz i osądź, biedne, kochane dziecię! Ah! serce twoje nie domyśla się nawet tych haniebnych podstępów, jakie wylęga chciwóść w podobnych duszach.
Poczem, podniósłszy głos, tak, ażeby go wszystkie znajdujące się w pobliżu osoby słyszały, zawołał Macreuse‘a, który w tej chwili przechodził przez salon, ażeby się przypatrzyć pannie de Beaumesnil.
— Panie de Macreu’se! proszę pana na jedno tylko słówko! Wychowaniec księdza Ledoux wahał się przez chwilę czy ma uczynić zadość temu wezwaniu; wiedziony bowiem instynktem, nienawidził margrabiego i obawiał go się; widząc atoli, że wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego, ośmielany odniesionym nad Ernestyną triumfem swej chytrości, podniósł głowę z pewnością i rzekł ozięble, zbliżając się do margrabiego de Maillefort:
— Zdaje mi się, że pan zaszczycił mnie swojem wezwaniem, panie margrabio?
— Uczyniłem panu ten zaszczyt — odpowiedział garbaty głosem szyderczym, pozostawszy na miejscu i kołysząc niedbale prawą nogą, którą założył na lewej — a jednak, panie — dodał — postępuje pan ze mną wcale niegrzecznie... co mówię: ze mną, z nami wszystkimi, którzy tu jesteśmy i którzy mamy zaszczyt należeć do pana towarzystwa.
Po tych sławach, kilka osób otoczyło obu z ciekawością gdyż znanym był powszechnie zaczepny i satyryczny dowcip margrabiego.
— Nie rozumiem pana, margrabio — odpowiedział de Macreuse widocznie niezadowolony i przeczuwający jakiś przykry dla siebie wypadek — nie poczuwam się do żadnego uchybienia ani względem pana, ani względem kogokolwiek innego, i...
— Mój panie — rzekł margrabia swoim dźwięcznym i szyderczym głosem — zdaje mi się, że pan byłeś tak nieszczęśliwym i utraciłeś swą matkę?
— Panie... — powiedział de Macreuse, zdziwiony temi słowy.
— Czyby to nie było z mej strony natręctwem — mówił dalej margrabia — gdybym się pana zapytał, kiedy to utraciłeś swą nieboszczkę matkę, w razie, jeżeli to panu wiadomo?
— Mój panie! — odpowiedział pobożniś, jąkając się i rumieniąc nadzwyczajnie — podobne pytanie...
— Podobne pytanie jest zupełnie naturalne, kochany panie — rzekł margrabia — jest ono właśnie powodem, dlaczego zarzucam panu brak względności, i na co użalam się w imieniu wszystkich zgromadzonych tu osób!
— Brak względności?
— Niezawodnie! dlaczegóż pan nie objawiłeś w sposób przyzwoity i grzeczny wszystkim członkom swego towarzystwa, że cię spotkało nieszczęście, że poniosłeś tak bolesną stratę.
— Panie margrabio — odpowiedział Macreuse, odzyskując napowrót spokój — nie wiem, co pan chce przez to powiedzieć?
— Co znowu! ja, który, jak całemu światu wiadomo, bardzo jestem pobożny, słyszałem pana niedawno w kościele św. Tomasza z Akwinu, proszącego jakiegoś księdza, ażeby kilka mszy odprawił za spoczynek duszy twej zmarłej matki.
— Ależ, panie...
— Ależ, panie... to, co mówię, jest tak nieomylną prawdą, że pan nawet zemdlałeś z boleści i żalu, kiedyś się modlił w kaplicy panny Marji za tę drogą matkę, tak dalece, że twoi dobrzy przyjaciele, słudzy kościelni, wynieśli cię nieprzytomnego do zakrystji; zuchwały to był szarlatanizm ze strony pana, który bardzoby mnie był zabawił, gdybym nie był do najwyższego stopnia nim oburzony.
Przez chwilę, jakby osłupiały pod gwałtownością tej napaści, uczeń księdza Ledoux odzyskał wkrótce swą bezczelność, a odpowiedział głosem słodkim i pojednawczym:
— Panie, pojmuje to każdy, że na tak niepojętą, tak zasmucającą zaczepkę, odpowiedzieć nie mogę, ani powinienem; tajemnica modlitwy jest świętą.
— To prawda! — rzekło kilka głosów z niechęcią — ten pan de Maillefort nie ma dla niczego szacunku.
— Jakie to niegodziwe, obejście się!
— Nigdy nie widziano nic podobnego i t. p.
Wspomnieliśmy już wyżej, że pan de Macreuse, jak zwykle podobni mu ludzie, zjednał sobie licznych zwolenników; ci zwolennicy czuli, ma się rozumieć, największą niechęć ku panu de Maillefort, którego uszczypliwy dowcip prześladował nielitościwie wszystko co było fałszywe i podłe. Dlatego też, po tych przykrych słowach margrabiego powstawał co raz większy szmer przeciw jego postępowaniu.
— Jakaż to upokarzająca, jak bolesna scena — mówili jedni.
— Jakie niesłychane zgorszenie!
— Jakie oburzające grubijaństwo! Nie zmieszawszy się bynajmniej tym wybuchem powszechnej prawie niechęci, margrabia pozwolił uciszyć się nieco pierwszej jego gwałtowności, czem zachęcony i ośmielony jego przeciwnik, odezwał się zuchwale:
— Współczucie, jakie mi okazuje tyle czcigodnych osób, uwalnia mnie od potrzeby dalszego prowadzenia z panem podobnej rozmowy, i...
Ale margrabia nie pozwolił mu dokończyć i powiedział do niego tonem, do najwyższego stopnia upokarzającym.
— Panie de Macreuse, pan bezczelnie skłamałeś! Panie de Macreuse, pan nie straciłeś swej matki! ta święta osoba żyje, a żyje w całem znaczeniu tego wyrazu: pan wie o tem, a ojciec pana, ów święty czcigodny człowiek, także. Widzi pan, że dobrze wiem o wszystkiem; odgrywałeś więc tylko podłą komedję! Szydziłeś pan z uczucia, które nawet najnikczemniejsze istoty szanują, z uczucia miłości synowskiej! Znam ja cel tych wszystkich podłości, a jeżeli go przemilczę, to dlatego tylko, że są tak czcigodne imiona, których obok twojego jeżeli masz jakie, wymieniać nie należy.
Po tych gromiących słowach margrabiego, widząc jego pomieszanie, które było dostatecznym dowodem, że garbaty powiedział prawdę, najjawniejsi nawet zwolennicy pobożnisia nie śmieli już ująć się za nim; ci zaś, którzy czuli pewną instynktowną niechęć ku założycielowi towarzystwa świętego Polikarpa, zaczęli głośno pochwalać postępek pana de Maillefort.
— Mości panie! — zawołał Macreuse, którego rysy zmieniła okropna tłumiona wściekłość — taka obraza!
— Dosyć, mój panie, dosyć! oddal się stąd jak możesz najprędzej! Sam widok twojej osoby oburza uczciwych ludzi, a pani de Mirecourt będzie mi bardzo wdzięczna za tę egzekucję; gdyż zaprawdę, podobne egzekucje są nader rzadkie. Wypadałoby przecie od czasu do czasu tych łotrów salonowych, tych bandytów zakrystyjnych traktować, jak na to zasługują. A, pomimo wielkiego wstrętu do tego sędziowskiego obowiązku, podejmę się go dzisiaj, kiedy nikt uczynić tego nie chce. Ale nie na tem jeszcze koniec.
Po tych ostatnich słowach margrabiego, trwoga i pomieszanie zwiększyły się widocznie.
Pobożny młodzieniec, który zapewne spodziewał się jeszcze nowych ciosów, a dotychczasową egzekucję poczytywał za dostateczną, podniósł głowę, jak gadzina pod gniotącą ją stopą, i rzekł bezczelnie do margrabiego:
— Po takiej ciężkiej obrazie byłoby niepodobieństwem ażebym pozostał jednę chwilę dłużej w tym domu; ale spodziewam się, że pan margrabia de Maillefort, pomimo różnicy wieku naszego, raczy jutro rano przyjąć wizytę, z którą dwaj moi przyjaciele w mojem imieniu do niego przybędą.
— Oddal się, mój panie, oddal! dobra rada nigdy nie jest zawczesną! A jeżeli się pan dobrze zastanowi, to zaniecha pewnie twoich rycerskich a nader śmiesznych planów. Odalże się już!
— Dobrze, mości panie! Poszukamy zatem innych środków, ażeby się okazać mniej śmiesznym — odpowiedział młody świętoszek, rzucając na margrabiego szatańskie spojrzenie i oddalając się pośród powszechnego prawie przerażenia.
Pani de Mirecourt, gospodyni domu, przypomniała sobie teraz, co jej księżna de Senneterre powiedziała o panu de Macreuse, i zupełnie z tej egzekucji była zadowolona; lecz, ażeby położyć koniec zamieszaniu i nieprzyjemnościom, jakie wywołała ta scena, uprosiła kilku znajomych, ażeby bezzwłocznie ułożyli nowego kontredansa.
Jakoż tancerze zaczęli zaraz zbierać zamówione damy.
Wyrugowanie i upokorzenie Macreue‘a napełniło pannę de Beaumesnil wdzięcznością dla margrabiego, a trwogą i niepokojem o własną osobę, zwłaszcza, kiedy pomyślała, że skłonność i pewien rodzaj współczucia, jakie uczeń księdza Ledoux początkowo w niej obudził, mogły ją były zachęcić do zaślubienia człowieka, zdolnego do tak haniebnych czynów.
Pośród tych uwag sierota ujrzała wracające panie de Senneterre i La Rochaigue, które nie mogąc się pierwej przecisnąć przez grono ciekawych, otaczające margrabiego i Macreuse’a, teraz dopiero zajęły napowrót miejsce swoje obok Ernestyny.
Margrabia podniósł się z miejsca, przeszedł za kanapę i stanąwszy za panią de La Rochaigue, rzekł jej do ucha:
— I cóż, pan, zdaje mi się, że jestem dosyć dobrym sprzymierzeńcem, patrząc z mojego obserwatorjum nieźle odkrywam rzeczy, jakem to pani dawniej już powiedział, i to nawet bardzo brzydkie rzeczy.
— Kochany margrabio, jestem nadzwyczajnie zdziwiona — odpowiedziała baronowa — wszystko teraz rozumiem! Dlatego to moja niecna bratowa prowadziła codziennie to biedne dziecię do kościoła św. Tomasza z Akwinu! Przy całej swej głupocie i pobożności, szkaradne to jest stworzenie, ta Helena. Co za fałszywość! jaka zdrada!
— Jeszcze pani nie jest u celu kochana baronowo! Nietylko żeś pani pielęgnowała w domu swoim jadowitą żmiję, ale masz w nim jeszcze i niebezpiecznego węża.
— Węża?
— Potężnego nawet, ot, z tak długiemi zębami! — rzekł margrabia, pokazując spojrzeniem pana de La Rochaigue, który stał we drzwiach salonu i z nudów pokazywał swoje zęby.
— Jakto, mój mąż? — zapytała baronowa — cóż to znaczy?
— Zaraz się pani dowie. Niech się pani przypatrzy temu grubemu jegomościowi, który zbliża się do nas z miną triumfującą!
— Dobrze, wszakże to pan de Mormand.
— Przychodzi on, ażeby zaprosić do tańca wychowanicę pani.
— To nic nie szkodzi, teraz może ona już tańczyć z kimkolwiek, gdyż nie omyliliśmy się w naszych zamiarach, to kochane dziecię znajduje pana de Senneterre bardzo przyjemnym młodzieńcem.
— Chętnie temu wierzę.
— Więc to już prawie księżna de Senneterre — dodała pani de La Rochaigue głosem zwycięskim — ale niemało też to kosztowało pracy!
— Księżną de Senneterre! — odpowiedział garbaty — jeszcze niezupełnie.
— Niemasz żadnej wątpliwości, kochany margrabia, rzecz już prawie skończona!
— I cóż — rzekł pan de Maillefort ze zwykłym sobie uśmiechem — wszakże pani jest zadowoloną z Geralda, z panny de Beaumesnil i ze mnie, nieprawdaż, pani?
— O! zachwycona jestem wami, kochany margrabio.
— Zawsze tego tylko pragnę. A teraz wracam do tego grubego jegomościa i do owego węża domowego, którego podstępne zabiegi objawią się wkrótce przed pani oczyma.
— Co? pan de La Rochaigue miałby się odważyć...
— Ah! biedna baronowo! pani spokój i zaufanie rozdziera me serce. Przypatrz się tedy pani i słuchaj. Obyś odniosła stąd stosowną naukę, biedna, dobroduszna przyjaciółko!

Margrabia wymawiał te słowa właśnie w chwili, kiedy pan de Mormand, ukłoniwszy się Ernestynie, przypomniał jej, że przyrzekła mu następnego kontredansa.

XVII.

De Mormand ukłonił się śmiało i z zadowoleniem z siebie samego pannie de Beaumesnil, mówiąc do niej:
— Mam nadzieję, że pani nie zapomniała danego mi łaskawie przyrzeczenia? Kontredans rozpoczyna się za chwilę, czy pani raczy podać mi rękę?
— Nie można, panie de Mormand — rzekł margrabia półgłosem, opierając się zawsze jeszcze na poręczy kanapy, na której siedziała Ernestyna.
Pan de Mormand podniósł głowę ze zdziwieniem, i zapytał dumnie:
— Jakto, panie? Co nie można?
— Pan nie może tańczyć z panną de Beaumesnil — odpowiedział garbaty zawsze półgłosem.
De Mormand wzruszył pogardliwie ramionami i zwrócił się jeszcze raz do Ernestyny:
— Racz pani podać mi rękę.
Zakłopotana, spojrzała na pana de Maillefort, jakgdyby zapytać go chciała o radę.
Tym razem margrabia powtórzył już głośno, wyraźnie i uroczyście:
— Panna de Beaumesnil nie może i nie powinna tańczyć z panem de Mormand.
Ernestyna tak zdziwiła się temi prawie stanowczemi słowami margrabiego, że spuściwszy oczy, odpowiedziała panu de Mormand:
— Proszę mi wybaczyć, panie... ale zanadto czaję się znużona, nie mogę dotrzymać danej panu obietnicy.
Pan de Mormand ukłonił się grzecznie Ernestynie, nie odpowiedziawszy jej ani słowa, lecz spojrzał na garbatego wzrokiem, w którym malowała się gwałtowna wściekłość.
Ten odpowiedział na to spojrzeniem, wskazując oczyma zawiedzionemu w swem oczekiwaniu tancerzowi drzwi, galerji, ku którym sam zaraz postąpił, zostawiając pannę de Beaumesnil przejętą niepokojem.
Ta scena, zupełnie niepodobna do zajścia z panem de Macreuse, przez nikogo nie była spostrzeżona, gdyż kilka słów, wyrzeczonych pomiędzy margrabią a Mormandem, powiedziane były prawie pocichu i pośród zgiełku, jaki zwykle towarzyszy rozpoczynającemu się kontredansowi.
Oprócz Ernestyny, księżnej de Senneterre i pani de La Rochaigue, które siedziały obok panny de Beaumesnil, nikt z gości nie domyślił się nawet, ażeby wkrótce miała nastąpić nowa egzekucja, jak to określał margrabia.
W chwili, kiedy de Mormand udał się za garbatym do galerji, zatrzymali go w drodze panowie de La Rochaigue i Ravil, którzy widząc zdaleka to nagłe i niespodziewane rozwiązanie wywołanego przez pana de Maillefort wypadku, nie mogli żadną miarą domyślić się jego znaczenia.
— I cóż! — rzekł de Ravil ze zdziwieniem — ty nie tańczysz?
— Cóż się stało, mój kochany panie de Mormand — zapytał także baron — zdawało mi się, żem pana widział rozmawiającego z tym przeklętym garbusem, którego zuchwałość i bezczelność przechodzi wszelkie granice.
— Rzeczywiście, panie — odpowiedział przyszły minister — pan de Maillefort sądzi, że jemu wszystko wolno! Wypada już raz położyć koniec temu jego zuchwalstwu! On się ośmielił zabronić pańskiej wychowanicy tańczyć ze mną.
— I ona go usłuchała? — zawołał baron.
— Cóż miała robić biedna panienka po takim rozkazie?
— To rzecz nieznośna! niesłychana! trudna do uwierzenia! — mówił baron — pójdę zaraz do mej pupili, i...
— Niema żadnej potrzeby, a przynajmniej nie w tej chwili — rzekł pan de Mormand. Poczem zwrócił się do pana de Ravil — czy idziesz ze mną? muszę się koniecznie rozmówić z margrabią; czeka on na mnie, tam w galerji.
— I ja, kochany hrabio — wtrącił baron — i ja pana nie opuszczę!
Gdy się wszyscy trzej zbliżyli do garbatego, ujrzeli przy nim panów de Morainville, de Hauterive i pięć czy sześć innych osób, które margrabia umyślnie przywołał:
— Panie de Maillefort, — rzekł de Mormand tonem nader uprzejmym — zmuszony jestem prosić pana o niektóre objaśnienia.
— Jestem na rozkazy pana.
— A więc, jeżeli pan woli, udajmy się w głąb galerji; byłoby może stosowne wezwać jednego z przyjaciół pańskich, ażeby nam towarzyszył.
— Wcale nie, mój panie; zależy mi na tem, ażeby rozmowa nasza była, o ile tylko można, jaknajjawniejszą.
— Panie...
— Nie widzę, dlaczego miałbyś się pan obawiać jawności, której ja się domagam.
— Dobrze! mniejsza o to! — odpowiedział pan de Mormand — pytam więc pana w obecności tych panów, dlaczego w chwili, kiedy miałem zaszczyt prosić pannę de Beaumesnil do tańca, pan pozwolił sobie powiedzieć do niej: Panna de Beaumesnil nie może i nie powinna tańczyć z panem de Mormand. Są to właśnie słowa pana.
— Są to rzeczywiście moje słowa. Ma pan wyborną pamięć, i spodziewam się, że ona pana w tej chwili nie zawiedzie.
— Ja zaś powinienem zwrócić uwagę pana de Maillefort — przerwał baron — ponieważ przywłaszcza sobie prawo, powagę, nadzór, które do mnie tylko należą, mówiąc do mojej pupilki, że...
— Mój kochany baronie — rzekł margrabia z uśmiechem, przerywając panu de Da Rochaigue — jest pan wzorem, przykładem, cudem dawnych, teraźniejszych i przyszłych opiekunów. Dowiodę tego panu później; lecz teraz niech pan mi pozwoli najprzód odpowiedzieć panu de Mormand, że miałem zaszczyt powinszować mu jego pamięci, i zapytać go, czy sobie również nie przypomina, że na ostatnim balu u księżnej de Senneterre, po zadaniu małoznaczącego pchnięcia szpadą, powiedziałem mu, panu de Mormand, że ta mała rana miała być pewnym rodzajem przypominku, mającego wrazić w jego pamięć datę pewnego dnia, którą zczasem miałem mu przypomnieć?
— Prawda, mój panie — rzekł Mormand — lecz wypadek ten nie ma najmniejszego związku, z tłumaczeniem, którego obecnie od pana żądam.
— Przeciwnie, panie, tłumaczenie to jest naturalnem następstwem tego wypadku.
— Mów pan wyraźniej.
— O! ja się jak najwyraźniej wytłumaczę. Na owym balu u pani de Senneterre, pozwoliłeś pan sobie w ogrodzie, po lewej stronie krzaku bzowego, wobec kilku osób, a mianowicie wobec panów de Morainville i de Hauterive, którzy się tu znajdują, oczernić panią hrabinę de Beaumesnil w sposób oburzający.
— Mości panie...
— Bez żadnego szacunku, bez litości dla nieszczęśliwej kobiety, która walczyła wówczas ze śmiercią, — mówił dalej garbaty z największą niechęcią, przerywając panu de Mormand — znieważyłeś ją pan nikczemnie i ośmieliłeś się powiedzieć: człowiek z honorem nigdy się nie zniży tak dalece, ażeby poślubić córkę takiej matki, istoty tak zniesławionej!
I kiedy de Mormand, blady z wściekłości i gniewu, uczynił poruszenie zdziwienia, margrabia zwrócił się do panów de Morainville i Hauterive:
— Panowie, wszakże prawda, że pan de Mormand powiedział to do was?
— Pan de Mormand powiedział to rzeczywiście — odpowiedzieli — nie możemy zaprzeczyć prawdzie.
— Wtedy to, uniesiony oburzeniem, słysząc pana, chociaż nie byłem widzianym, mówił dalej garbaty, wtedy nie byłem w stanie wstrzymać się i zawołałem: nikczemnik!
— Ah! więc to pan był! zawołał de Mormand z wściekłością, widząc że zadano śmiertelny cios jego chciwym nadziejom.
— Tak, ja to byłem, i dlatego też powiedziałem pannie de Beaumesnil, że nie może i nie powinna z panem tańczyć, z panem, który publicznie znieważyłeś jej matkę. Pytam więc teraz wszystkich panów, czy słusznie, czy niesłusznie postąpiłem?
Okropne, upokarzające dla pana de Mormand milczenie nastąpiło po tych ostatnich słowach margrabiego. Sam tylko de Ravil zabrał głos, odzywając się z pewnem szyderstwem:
— Więc pan margrabia de Maillefort odgrywał rolę jakiegoś paladyna, jakiegoś grzecznego rycerza, i zranił człowieka z honorem, chcąc mu zostawić jakiś przypominek, a to wszystko dlatego tylko, ażeby kiedyś nie dozwolić mu tańczyć kontredansa z panną de Beaumesnil?
— Wszystko to dla tego, ażeby nie dozwolić panu de Mormand zaślubić pannę de Beaumesnil, mości panie, gdyż przyjaciel pański jest równie chciwy, jak panna de Beaumesnil bogatą, a to niemałą jest rzeczą; już w samej rozmowie, którą podczas balu u pani de Senneterre na własne uszy słyszałem, objawiły się zamiary pana de Mormand; oczerniając bowiem panią de Beaumesnil i obarczając skutkami tego oczernienia jej córkę, a nawet i tego, ktoby chciał się z nią ożenić, spodziewał się pan de Mormand usunąć wszystkich kandydatów do jej ręki. Podłość ta oburzyła mnie. Stąd ów wyraz: nikczemnik, który w niechęci mojej wyrzekłem... stąd ów pozór, który wymyśliłem, ażeby panu de Mormand dać owo zadosyćuczynienie, które mu się wreszcie należało, stąd nakoniec mój zamiar przeszkodzenia panu de Mormand w zaślubieniu panny de Beaumesnil. I wszystko mi się powiodło, gdyż teraz nie będzie już zapewne miał śmiałości pokajać się przed najbogatszą dziedziczką we Francji, chociażby powiedział jeszcze dwadzieścia filantropijnych mów o powołaniu stokfiszu, chociażby się nawet o nią starał pod pańską protekcją, baronie, który jesteś wzorem, przykładem, cudem opiekunów, i który przyszłość swej pupilki, godnej śmiechu dumie chciałeś poświęcić!
Z niemem przerażeniem słuchano słów garbatego, który mówił dalej:
— Zaprawdę, moi panowie, podłości te powtarzają się tak często w naszem kole, że to posłuży za przykład, jeżeli je raz przecież napiętnujemy zasłużoną hańbą! Jakto! że takie bezeceństwa zdarzają się pomiędzy ludźmi wyższego świata, jak powszechnie mówią, więc dlatego mają one uchodzić bezkarnie? Jakto! więzienie, galery, mają istnieć tylko dla tych biedaków, którzy w grze fałszywemi kartami ukradną zręcznie kilka luidorów, a nie będzie pręgierza, pod którymby stawiono ludzi, co zdradą i podłem kłamstwem starają się ukraść ogromny majątek, i z zimną krwią zmawiają się na środki podejścia biednej, niewinnej panienki, której jedyną winą jest, że posiada znaczny majątek, i że mimo swej wiedzy zbudziła zbrodniczą chciwość. A jeżeli się uda takim ludziom, wtedy przyjmują ich wszędzie, chwalą, zazdroszczą im, wysławiają ich zręczność, podziwiają nadzwyczajne szczęście! Tak, gdyż przy pomocy tych bogactw, które niecnemi zyskali środkami, żyją wspaniałe, utrzymują kochanki, dopinają szalonych, dumnych zmysłów; a nieszczęśliwa żona, która ich zbogaciła, i którą oszukali, wylewa łzy rozpaczy, albo rzuca się w błędne życie, ażeby się odurzyć przynajmniej w swej niedoli! Zaiste, moi panowie, jestem przynajmniej tak szczęśliwy, że dzisiaj dwa tego rodzaju występki skarciłem, gdyż pan de Macreuse, którego stąd dopiero co wygnałem, też same miał zamiary, co pan de Mormand! Widzicie teraz, jak te dwie szlachetne dusze spotkały się u jednej mety!
— Postąpiono z tobą, jak z głupcem, jakim jesteś rzeczywiście, i dobrze ci tak — rzekł de Ravil do ucha swemu przyjacielowi, który stał jak osłupiały — nie zapomnę ci tego przez całe życie, żeś mnie pozbawił tak pięknego procentu od posagu małej Beaumesnil.
Sprawiedliwe, wzniosłe, i szlachetne myśli, prawie zawsze taką mają powagę, że de Mormand ujrzał się po tych gwałtownych słówkach margrabiego przez wszystkich potępionym. Ani jeden głos nie podniósł się w jego obronie, że zaś na szczęście kontredans skończył się w tej chwili i stąd w galerji, i salonach powstał dosyć znaczny ruch, przeto przyszły minister nie znałazłszy ani jednego słowa w odpowiedzi na tak ciężkie zarzuty garbatego, blady, i drżący zniknął w tłumie przesuwających się gości.
Margrabia udał się następnie do pani de La Rochaigue, która, równie jak Ernestyna, nic jeszcze nie wiedziała o tym ostatnim wypadku.
— Teraz — rzekł pan de Maillefort do baronowej — powinna się pani koniecznie oddalić; dłuższa obecność pani w tem miejscu nie byłaby stosowna. Tak, moje dziecię kochane — dodał margrabia zwracając się do Ernestyny — nieznośna ciekawość, jaką powszechnie obudzasz, zwiększyłaby się jeszcze. Jutro opowiem paniom wszystko! Wierzajcie mi panie, usłuchajcie mej rady! oddalicie się z balu.
— O! panie, z całego serca — odpowiedziała Ernestyna — gdyż czuję się tu jak na torturach.
Dziewica podniosła się i podała rękę pani de la Rochaigue, która powiedziała do garbatego tonem najszczerszej wdzięczności:
— Pojmuję wszystko, kochany margrabio; pan de Mormand był także jednym z kandydatów?
— Jutro będziemy mówić o tem natychmiast; teraz zaś proszę panią, wyprowadź pannę de Beaumesnil.
— Ah! pan jest naszą opatrznością, kochany margrabio — rzekła pani de La Rochaigue pocichu — jakżem dobrze postąpiła, zaufawszy panu zupełnie!
— Niewątpliwie, ale, zaklinam panią, oddalcie się, oddalcie.
Sierota spojrzała z wdzięcznością na garbatego, i niespokojna, prawie przestraszona wypadkami tego wieczoru, opuściła zabawę, gdy tymczasem margrabia pozostał z panią de Mirecourt, ażeby nie narazić się na podejrzenie, iż korzystając z zamieszania, jakie wywołał jego szlachetny i śmiały postępek, potajemnie oddalił się z tego domu.
De Ravil, jako człowiek najbezczelniejszy w świecie, widząc nadzieje swego przyjaciela Mormanda zniweczonymi, nie wahał się najprzód obsypać go najdotkliwszemi wyrzutami, a potem opuścić go zupełnie. Przyszły minister rzucił się do pierwszej lepszej dorożki, gdy tymczasem przyjaciel jego udając się piechotą do domu, zastanawiał się nad wypadkami tego dnia, porównywując oba zajścia i wyprowadzając rozmaite wnioski z klęsk poniesionych przez Mormanda i Macreus‘a.
Mijając róg ulicy, przy której było mieszkanie pani de Mirecourt, ujrzał przy blasku księżyca, który właśnie jaśniał najpiękniejszem światłem, jakiegoś mężczyznę, który postępował przed nim to zwolna, to z jakimś pośpiechem gorączkowym.
Wzruszenie, chód tego człowieka zwróciły uwagę cynika. Podwoił zatem kroku i poznał w nim Macreuse‘a.
Wtedy de Ravil powziął szatański zamiar, zbliżył się do Macreuse‘a, i powiedział:
— Dobry wieczór, panie de Macreuse.
Uczeń księdza Ledoux odwrócił się nagłe. Na jego wybladłej twarzy malowało się wzburzenie najdzikszych namiętności, tak dalece, że de Ravil widząc to, powinszował sobie, już w duchu swego pomysłu.
— Czego pan sobie życzy? — opryskliwie zapytał Macreuse, nie poznając w pierwszej chwili Ravila. Lecz przypatrzywszy mu się uważniej, dodał — ah! to pan jesteś, panie de Ravil? Proszę mi wybaczyć?
I zamierzał już oddalić się, kiedy de Ravil zatrzymał go za rękę, mówiąc:
— Panie de Macreuse, sądzę, że jesteśmy ludźmi, którzy się mogą zrozumieć i usłużyć sobie wzajemnie.
— Zrozumieć! w czem, mój panie?
— Czujemy tęż samą nienawiść; a to wiele znaczy.
— Jaką nienawiść?
— Dla pana de Maillefort!
— I pan także, i pan go nienawidzi?
— Śmiertelnie!
— A więc, cóż dalej, mój panie?
— Oto, ponieważ tęż samą czujemy nienawiść, możemy również tenże sam mieć interes.
— Nie rozumiem, panie de Ravil.
— Panie de Macreuse, jest pan zbyt doświadczonym, zbyt rozsądnym człowiekiem, ażeby zupełnie już zniechęcić się jedną porażką.
— Jaką porażką, łaskawy panie?
— Jak uważam, trzeba z panem mówić otwarcie; miałem jednego głupiego przyjaciela, to jest pana de Mormand, który myślał o tejże samej dziedziczce co i pan...
— De Mormand!
— Tak, miał on ten zaszczyt.... Ale na nieszczęście, wkrótce po oddaleniu się pana, ten niegodziwy margrabia obszedł się z nim zupełnie jak z panem, to jest że połączenie się mego niedorzecznego przyjaciela z panną de Beaumesnil uczynił niepodobnem. Stąd moja nienawiść ku margrabiemu.
— Ale cóż panu na tem zależało, czy panna de Beaumesnil wyjdzie za pańskiego przyjaciela, lub nie?
— Do djabła! wiele mi na tem zależało! byłem bowiem pośrednikiem w całej tej sprawie, ofiarowałem Mormandowi mą pomoc, wzamian za procent od posagu. Zatem odsuwając w taki sposób Mormanda, garbaty skrzywdził mnie. Rozumie mnie pan teraz?
— Zupełnie!
— Mormand jest zbyt niedołężny, zbyt zniewieściały, słowem, zbyt wielki tchórz, ażeby jeszcze śmiał podnieść, się po doznanej klęsce, albo przynajmniej pocieszyć się stosowną zemstą.
— Zemstą?... na kim?
— Na tej małej głupiej dziedziczce, a jednocześnie i na tym szkaradnym garbusie. Lecz ja muszę panu wyznać otwarcie, że nie należę do tych szaleńców poprzestających na samej zemście, bez osiągnienia jakiej korzyści. Ja z mojej strony trzymam się tylko zemsty zyskownej.
— Zyskownej?
— Tak, zyskownej! bardzo zyskownej. Otóż do takiej zemsty mógłbym dostarczyć sposobów.
— Pan? a jakich?
— Pozwól pan tylko, posiadam bardzo ważną tajemnicę...
— Dotyczącą panny de Beaumesnil?
— Jej samej! Mógłbym tej tajemnicy sam użyć, i to nawet z wielkim zyskiem, sądzę.
— Pomimo tego jednak, pan mi proponuje...
— Podzielić się z panem? bynajmniej. Toćbyś mnie pan uważał za wielkiego głupca, a pan nie lubi takich ludzi.
— Więc tedy, czego pan sobie życzysz?
— Tak, znakomity interes, jak mówi mój nierozsądny przyjaciel, który, jeśli pan chce jest politykiem, tak — znakomity, mówię, interes, jakim jest ożenienie się z najbogatszą dziedziczką we Francji, przedsięwziąłeś pan zapewne z czyjąś pomocą, z czyjemś pośrednictwem i nie bez jakiegoś prawdopodobieństwa, że osiągniesz, pomyślny skutek. Takich błędów nie popełniłby założyciel pobożnego towarzystwa św. Polikarpa. Wyznać tu także muszę, że instytucja ta dowiodła mi, że pan jest bardzo zręczny i, że oddawna pozyskałeś już moje współczucie. Koniec końcem, powtarzam panu, że pan jest człowiekiem zbyt nerwowym, ażebyś podobną klęskę mógł znieść spokojnie i w pokorze. Może pan ma jaki środek podźwignięcia się na nowo, osiągnięcia swego celu inną drogą, i dopóki tylko mała Beaumesnil nie wyjdzie za mąż, człowiek taki jak pan, nie powinien tracić nadziei!
— Dobrze, dobrze! Przypuśćmy, że mam jeszcze jakąś nadzieję; cóż więcej?
— To przypuściwszy, uczyniłbym panu propozycję, ażebyśmy, pan wszystkie swoje środki, a ja moją tajemnicę zjednoczyli dla osiągnięcia pomyślnego skutku. Jeżeli pana nadzieje zostaną spełnione, w takim razie tajemnicy mojej wcale nie użyjemy, lecz jeżeli zawiodą, wtedy pozostanie nam moja tajemnica, jak soczysta gruszka na zaspokojenie pragnienia.. Słowem, jeżeli pan ją zaślubi, da mi pan pewien procent od posagu, jeżeli zaś pan zamiaru swego nie dopnie, to ja panu dam procent od czystego zysku, jaki mi przyniesie moja tajemnica, jeżeli, ma się rozumieć, owa tajemnica nie będzie dla pana pomocą przy tych nowych krokach, o czem jestem przekonany. Obok tego uważaj pan jeszcze, że ja mówię tylko o pewnym wpływie na pannę de Beaumesnil, wpływie, który teraz osłabł, który przecież może jeszcze być wskrzeszonym.
— Wszystko to godne jest zastanowienia, panie de Ravil — odpowiedział Macreuse po chwili namysłu — zaczynam już bowiem wierzyć, że obaj stworzeni jesteśmy dla tego, ażeby się rozumieć wzajemnie; lecz — dodał — powinienem także wiedzieć, jaka jest owa tajemnica?... i o jakich to wpływach pan mówisz?
— Podaj mi rękę, kochany panie de Macreuse, chcę z panem pomówić otwarcie, niema bowiem żadnego celu zwodzić pana, jak się wkrótce o tem przekonasz.

I oddalili się obaj, znikając w cieniu, który na lewą stronę ulicy rzucał wysoki gmach.

XVIII.

Panna de Beaumesnil przyrzekła Herminji odwiedzić ją w piątek zrana, nazajutrz po balu tu pani de Mirecourt, na którym znajdowała się najbogatsza dziedziczka Francji, i z którego panowie de Macreuse i de Mormand zostali wygnani przez margrabiego de Maillefort.
Panna de Beaumesnil opuściła ten bal przejęta najżywszą trwogą i niepokojem z powodu odkryć, dotychczasowych kandydatów do swej ręki, odkryć oburzających, które jeszcze zostały uzupełnione wyznaniem Geralda, jakim to sposobem bogatę sierotę wydają za mąż.
Zdjęta pogardą i wstrętem ku swemu opiekunowi i jego rodzinie, młoda sierota widziała się w konieczności przedsięwzięcia stanowczego kroku, celem uniknięcia nieznośnych stosunków z familją de La Rochaigue. Zmuszoną przeto była szukać rady, i pomocy poza jej obrębem.
Ernestyna znała tylko dwie osoby, którym mogła zupełnie zaufać, Herminję i pana de Maillefort. Lecz, ażeby zwierzyć się Herminji, musiała panna de Beaumesnil wyznać jej stan swój i nazwisko; jakoż postanowiła sobie uczynić to wkrótce, jednak chciała przynajmniej raz jeszcze skosztować tego nieocenionego szczęścia, jakie znajdowała w dowodach tkliwej przyjaźni, któremi ją księżna, jako ubogą, z pracy rąk utrzymującą się sierotę, obsypywała.
— Czy ona mnie też będzie tak samo kochała, skoro dowie się, że jestem bogatą — myślała dziewica z obawą — czy to odkrycie, przy dumnym i tak delikatnym charakterze Herminji, nie osłabi jej przyjaźni dla mnie?
Wierna swemu przyrzeczeniu i uszczęśliwiona myślą, że Gerald tak się okazał godnym miłości Herminji, panna de Beaumesnil udała się w piątek w towarzystwie pani Lainé do księżnej.
Nie potrzebujemy tutaj nadmieniać, że nazajutrz po egzekucji pada de Macreuse, panna Helena nie przyszła wcale po wychowankę barona, ażeby ją jak zwykle zaprowadzić do kościoła.
Myśląc o swej przyszłej rozmowie z Herminją, Ernestyna odczuwała pewien smutek. Jakkolwiek znała szlachetne zamiary Geralda i jakkolwiek od czasu wczorajszej z nim rozmowy przekonana była, że namiętnie kochał Herminję, przewidywała jednak naprzód, że niezliczone trudności staną na przeszkodzie połączeniu się młodego księcia z biedną nauczycielką muzyki.
Temi to przykremi zajęta myślami, Ernestyna przybyła do swej przyjaciółki, która, wybiegłszy na jej spotkanie, uścisnęła ją serdecznie, mówiąc:
— Ah! byłam przekonana, że nie zapomnisz swej obietnicy, Ernestyno. Wszakże mówiłam ci, że towarzystwo twoje jest dla mnie taką pociechą, takiem szczęściem...
— Oby ono rzeczywiście takiem było, moja dobra Herminjo. Jakże, czyś nabrała już odwagi? Czy masz jaką nadzieję?
Księżna smutnie poruszyła głową i odpowiedziała:
— Na szczęście, mogę w tej chwili zapomnieć o moich troskach. Nie mówmy o tem, Ernestyno, później wrócimy do tego tematu później, kiedy niestety! nic już rozerwać mnie nie potrafi.
— Jakto, o czem ty mówisz?
— Do ciebie się to odnosi, Ernestyno.
— Do mnie?
— Tak jest. Zachodzi tu pewna okoliczność, którą może wywrzeć szczęśliwy wpływ na twoją przyszłość, moja biedna, kochana sierotko.
— Co przez to rozumiesz, Herminjo?
— Nie ja odkryję ci tę tajemnicę. Proszono mnie, ażebym ci uczyniła pewną propozycję; lecz ponieważ obawiam się z mej strony zbyt wielkiego wpływu na twoje postanowienie, przez sposób w jakibym ci propozycję tę uczyniła, odmówiłam, pragnąc, ażeby postanowienie twoje było czyste i pochodziło z twego serca, oraz, ażebym ci następnie objawiła, moje zdanie w tej mierze, jeżeli będziesz sobie tego życzyć.
— Mój Boże, Herminjo, słowa twoje zadziwiają mnie coraz więcej. Jakaż to ma być ta propozycja?
— Kiedyśmy się ostatni raz widziały, prosił mnie pan Oliwier, podczas kiedy ci jeszcze komendant Bernard wynurzał swoją wdzięczność, ażeby mnie mógł nazajutrz zrana odwiedzić, w sprawie bardzo ważnej, jak mówił. Przyszedł, i rzeczywiście była to rzecz ważna, dlatego też prosił mnie, ażebym się z tobą w jego imieniu rozmówiła, ale nie chciałam się podjąć tego, Ernestyno, a to z powodów, które ci już wymieniłam.
— Ah! więc to idzie o pana Oliwiera?
— Tak jest, i sądzę, że byłoby lepiej, ażeby sam pomówił z tobą w mojej obecności, jeżeli na to zezwolisz.
— Więc ty mi radzisz, moja dobra Herminjo, wysłuchać pana Oliwiera.
— Radzę ci, Ernestyno, gdyż cokolwiek nastąpi, i jakiekolwiek obierzesz postanowienie, będziesz szczęśliwa i dumna z tego, żeś go wysłuchała, przynajmniej nie wątpię o tem.
— Dobrze tedy, Herminjo, zobaczę się z panem Oliwierem, ale kiedyż?
— Dziś, natychmiast, jeżeli sobie życzysz.
— Gdzie on jest?
— Tam, w ogrodzie. Ponieważ spodziewałam się twoich odwiedzin, powiedziałam mu zatem: przyjdź pan w piątek, panie Oliwierze. Możesz pan przejść się tymczasem po ogrodzie, a jeżeli Ernestyna zezwoli zobaczyć się z panem, każę pana zawołać.
— Dobrze! Herminjo, bądź więc łaskawa, każ uwiadomić pana Oliwiera, że bardzo mi będzie przyjemnie zobaczyć się z nim u ciebie.
W chwilę potem pani Moufflon, odźwierna domu, wprowadziła pana Oliwiera Raimond do pokoju księżnej.
— Panie Oliwierze — rzekła Hermimja — Ernestyna gotowa jest wysłuchać pana. Pan zna moją dla niej przyjaźń. Również zna pan należny jej szacunek; obecność moja zatem podczas rozmowy nie będzie pana dziwiła.
— Właśnie ja pragnę obecności pani, gdyż może zniewolony będę uciec się do jej wspomnień. — Poczem Oliwier zwrócił się do panny de Beaumesnil, nie tając bynajmniej swego gwałtownego wzruszenia i powiedział. — Pani.... potrzebuję pnzedewszystkiem zupełnej pani wiary w uczciwość moich zamiarów, zanim odważę się na ten dziwny może krok, jaki obecnie czynię.
— Naprzód już przekonaną jestem, panie Oliwierze, że krok ten godny jest pana, mnie i przyjaciółki, która nas słucha.
— Tak sądzę, pani będę więc mówił zupełnie otwarcie, gdyż przypomina sobie pani może, że już raz byłaś mi wdzięczną, za moją otwartość.
— Zostałam nią bardzo wzruszona, panie Oliwierze, Herminja może panu zaświadczyć.
— Panna Herminja może również poświadczyć, jak żywe obudziła pani we mnie współczucie, nie skutkiem tego kontredansa z litości — dodał Oliwier uśmiechając się nieco — lecz skutkiem rozmowy, którą z panią owego wieczoru prowadziłem.
— Rzeczywiście, kochana Ernestyno, kiedyś się oddaliła, pan Oliwier zdawał mi się być wzruszanym tem połączeniem smutku, szczerości a miłej oryginalności, jakie znalazł w rozmowie z tobą, zajęcie jego powiększyło się widocznie, kiedym mu powiedziała, nie popełniając przez to, spodziewam się, żadnej niedelikatności, że nie uważałam cię za szczęśliwą. — Prawda nigdy nie jest zbyteczna, moja dobra Herminjo, i jeżeli ludziom obojętnym ukrywać należy swoje nieszczęście, to za to prawie zawsze doznajemy pociechy, kiedy je wyznajemy naszym przyjaciołom.
— Tym sposobem pojmie pani zapewne — mówił dalej Oliwier — że właśnie pod wpływem takich okoliczności, pierwsza nasza rozmowa wywołała we mnie, nie powiem, jedno z tych nagłych, gwałtownych wstrząśnień duszy, bo kłamałbym, ale wzruszenie pełne słodyczy połączonej, z obawą o los pani, niepokój który później każde wspomnienie coraz bardziej zwiększało; takie były moje uczucia, pani, do chwili kiedyś z narażeniem własnego życia ocaliła człowieka, którego kocham jak własnego ojca. Wynurzyć pani, co wtedy czułem, kiedy do poprzednich uczuć przybyła jeszcze wdzięczność, uwielbienie, na jakie zasługuje szlachetne poświęcenie pani, wynurzyć pani, co wtedy czułem, nie byłbym może nigdy miał odwagi, gdyby nie to niespodziane szczęście, które mnie spotkało. — Tu Oliwier zatrzymał się chwilkę, jakgdyby się lękał mówić dalej, później jednak dodał — Teraz, powinienem sobie... i pani samej przypomnieć, że... przedewszystkiem lubi pani otwartość.
— Tak jest, panie Oliwierze, otwartość przekładam nad wszystko.
— Otóż! niech mi pani powie szczerze: pani nie jest zadowolona z osób, które cię otaczają, nieprawdaż?
— Niestety! panie Oliwierze, jedyne szczęście jakiego doznałam od śmierci mego ojca i mej matki, spotkała mnie w dniu, kiedym została wprowadzoną do pani Herbaut.
— Nie chciałbym obudzić w pani smutnych myśli — rzekł Oliwier głosem z głębi serca pochodzącym — nie chciałbym przypominać pani owej trudności położenia, które częstokroć musi wynikać z niepewnej, niewystarczającej pracy; jednak, pomimo całej pracowitości, pomimo największego zaufania we własnych siłach, nie powinna pani zapominać, że jesteś sierotą, zapewne otoczoną przez ludzi samolubnych, surowych, którzy w potrzebie, w chorobie, mogą panią zostawić bez pomocy, albo też okazywać upokarzającą litość, która jest jeszcze boleśniejsza od zupełnego opuszczenia.
— Ah! ma pan słuszność, panie Oliwierze! Surowość, pogarda, opuszczenie! spotkałyby mnie zapewne od otaczających mnie osób, gdybym się jutro znajdowała w niedoli.
— Pani... narażona... na wzgardę... na surowość! — zawołał Oliwier — O, nigdy! — I głębokie wzruszenie malowało się w jego szlachetnych i miłych rysach. — Pani — mówił dalej — pani, miałaby być tak traktowaną... nie... nie... to być nie może, tak nigdy nie będzie. Wiem dobrze, że pani może liczyć na tkliwą przyjaźń panny Herminji, lecz pomiędzy uczciwymi ludźmi, jakimi jesteśmy, nie należy się oddawać ułudzie. Panna Herminja może kiedyś potrzebować pani pomocy. A zresztą, dwie podpory zawsze są lepsze jak jedna. Ośmieliłbym się zatem ofiarować pani jednę z tych podpór, jeśliby mi pani chciała zaufać, bo czuję szczere, tkliwe i pełne szacunku przywiązanie do pani.
— Panie — rzekła Ernestyna, spuszczając oczy z gwałtownem drżeniem — nie wiem... czy...
— Widzi pani, gdybym jeszcze był prostym żołnierzem, żołnierz bowiem i podoficer to prawie jedno i toż samo, nie mówiłbym z panią w ten sposób; byłbym usiłował zapomnieć nie wdzięczność moją, ale uczucie, które czyni mi ją dwakroć droższą. Czyby mi się to udało, nie wiem; lecz teraz jestem oficerem, szczęście wielkie to dla mnie, pozwól mi więc pani szczęście to ofiarować tobie.
— Mnie... panie, mnie, los, który tak przewyższa moje nadzieje! — rzekła Ernestyna, nie będąc w stanie ukryć niewypowiedzianej radości, jaką jej sprawiały słowa Oliwiera — mnie biednej sierocie, która się utrzymuje z pracy rąk?
— Ah! pani, gdybym był o tyle szczęśliwszym, iżbyś przyjęła tę ofiarę, to, zamiast uiszczenia się tym sposobem ze świętego dla mnie długu, przeciwnie, nowy zaciągnąłbym dług u ciebie, gdyż pani zawdzięczałbym szczęście mojego życia; lecz miałbym przynajmniej pewność, że dług ten zdołam opłacić moją miłością, mojem zupełnem poświęceniem. Tak jest, czemużbym nie miał głośno tego wyznać? niema głębszej, niema godniejszej miłości, jak jest moja; niema szlachetniejszego, świętszego źródła, jak to, które serce moje napełniło tą miłością.
Po tych słowach, które Oliwier wymówił uroczystym głosem najszczerszego przywiązania, panna Beaumesnil, której zmieszanie wzrastało z każdą chwilą, przejęta została błogiem, nieznanem jej dotąd uczuciem; żywy rumieniec oblał jej czoło, kiedy spojrzała na szlachetne i piękne oblicze Oliwiera, w którem prawość, miłość i nadzieja razem jaśniały.
A więc nie omyliła się Ernestyna na znaczeniu spojrzenia Oliwiera, kiedy w jej obecności dowiedział się o swoim awansie na oficera.
Dziewica była kochaną, szczerze kochaną, a potem, jakież to niespodziewane szczęście! widoczna szczerość. Szlachetne powody tej miłości były tego rodzaju, że żadną miarą o ich prawdzie nie mogła wątpić.
A kiedy kto wierzy w taką miłość, pojmuje ją i umie cenić wszystko, co się w niej znajduje delikatnego, wzniosłego, uroczego, nie nazyważ się to, że miłość tę podziela? Mianowicie, kiedy kto żył, jak panna de Beaumesnil, pośród ciągłej obawy, kłamstwa i podejścia, uzasadnionej ostatniemi wypadkami.
Jakąż to więc niewypowiedzianą było dla niej radością, kiedy sobie mogła powiedzieć:
— Ja biedna bezimienna sierota, nie dla majątku jestem kochaną, lecz dlatego, żem się okazała szczerą, odważną i szlachetną. I jestem kochana tak czule, że mi nawet ofiarowano związek, zapewniający mi przyjemne, spokojne i zaszczytne położenie, mnie, którą uważano za skazaną na życie skromne, ubogie, prawie nędzne.
Zmieszana, uszczęśliwiona, owładnięta tysiącem nowych myśli, rumieniąc się i uśmiechając się zarazem, panna de Beaumesnil schwyciła rękę Herminji, przy której siedziała i oszczędzając wstydowi swemu nowego pomieszania, gdyby miała bezpośrednio odpowiedzieć Oliwierowi, rzekła do miej:
— O! miałaś słuszność, Herminjo, powinnam być dumną z propozycji pana Oliwiera.
— Więc propozycję — zapytała Herminja odgadując — odpowiedź swej przyjaciółki — więc propozycję tę przyjmujesz, Ernestyno? Z ujmującym powabem i szczerością panna de Beaumesnil rzuciła się na szyję księżnej i odpowiedziała jej cicho:
— Tak... przyjmuję.
I Ernestyna ukryła swą głowę na piersiach Herminji, która zaledwie zdołała wstrzymać łzy rozrzewnienia. Wreszcie rzekła do młodego oficera, który również wzruszony był tą tkliwą sceną.
— Ernestyna przyjmuje, panie Oliwierze, cieszy mnie to nieskończenie, równie ze względu na pana, jak i na Ernestynę, gdyż odtąd będzie szczęśliwa na zawsze.
— O! tak, pani — zawołał Oliwier z najwyższą radością — gdyż od tej chwili mam już prawo życie moje poświęcić pannie Ernestynie.
— Wierzę panu, wierzę w moje przyszłe szczęście, panie Oliwierze — rzekła panna de Beaumesnil, podnosząc głowę, którą dotąd wspierała ma ramieniu księżnej.
Lica jej pokryły się lekkim rumieńcem, piękne niebieskie oczy jaśniały czystą, niczem niezamąconą radością i z serdecznem zadowoleniem podała swą rączkę młodzieńcowi.
Oliwier zadrżał, kiedy dotknął tej ręki, której nie śmiał podnieść do ust swoich, i którą tylko z tkliwością i szacunkiem lekko uścisnął. Nie starając się już teraz ukryć łez, które cisnęły mu się do oczu, powiedział:

— Na tę zacną rękę, którąś mi pani oddała z własnego popędu, przysięgam pani, i biorę naszą przyjaciółkę na świadka, przysięgam pani, że całe moje życie poświęcę twemu szczęściu!

XIX.

Tu nastąpiła chwila uroczystego milczenia, po tem wzajemnem przyrzeczeniu panny de Beaumesnil i Oliwiera, w obecności Herminji.
Wszyscy troje czuli całą ważność tego zobowiązania.
— Jakież to szczęście, być bogatym! — myślał Oliwier — gdyż jestem teraz bogaty w porównaniu z tą biedną, kochaną istotą, która musi się utrzymywać z pracy rąk. Jakież to szczęście, że mogę jej zapewnić byt, który przewyższa jej najświetniejsze marzenia! I kiedy na tę myśl rysy jego jaśniały promienną radością, pierwszy przerwał dotychczasowe milczenie, mówiąc do panny de Beaumesnil:
— Nie będąc jeszcze pewnym przyzwolenia pani, nie chciałem czynić żadnego kroku do pani krewnej, lecz mogę mieć nadzieję, nieprawdaż, że ona przychyli się do mej prośby? Co się tyczy mego wuja, nie potrzebuję pani nawet wspominać, że jego radość będzie równie wielką jak moja, skóro się dowie, że może nazywać panią swą córką. Jeżeli więc pani uważa za stosowne, uda się on do pani krewnej z prośbą o zgodę na nasz związek.
Te słowa Oliwiera zmieszały nadzwyczajnie Ernestynę; powodowana uczuciem najszczerszej ufności, które ją upewniało, że w Oliwierze znajduje zupełne swe szczęście i bezpieczną opiekę, nie pomyślała jeszcze o niezliczonych trudnościach, które wypłynąć musiały z jej dotychczasowego incognito, którego teraz ani mogła, ani powinna jeszcze odkrywać.
Lecz oswojona już nieco z trudnością tego położenia w jakiem sama się postawia, odpowiedziała Oliwierowi po chwili namysłu:
— Dzisiaj nie mogę jeszcze powiedzieć, panie Oliwierze, jak lepiej będzie, czy panu Bernardowi, czy też Herminji poruczyć udanie się do mej krewnej, celem uwiadomienia jej o pana zamiarach i mojem przyzwoleniu; pomyślę jednak nad tem, i za pierwszym razem, kiedy się zobaczymy, powiem panu, co uważać będę za właściwe.
— Ernestyna ma słuszność, panie Oliwierze — wtrąciła Herminja — o ile znam dziwaczny charakter jej krewnej, zdaje mi się, że wypada przezornie przystąpić do rzeczy, gdyż, jest to wprawdzie nieszczęście, ale zezwolenie tej krewnej jest niezbędnem do przyszłego związku Ernestyny.
— Zdaję się zupełnie na pannę Ernestynę i na panią, panno Herminjo, co do sposobu, w jaki wypadnie uskutecznić ten krok. Ponieważ pewny już jestem przyzwolenia panny Ernestyny, przeto w tej, tak słodkiej dla mnie, pewności mogę jeszcze poczekać, o! jest mi ona bardzo drogą, panno Ernestyno. Gdyby pani wiedziała, z jaką rozkoszą myślę o przyszłości, o naszej przyszłości, wszakże już teraz mogę tak mówić! A mój zacny, czcigodny wuj, jak wielką będzie jego radość! widzieć około siebie troskliwą pieczołowitość swych dzieci, gdyż pani to nie będzie niemiłem, panno Ernestyno, mieszkać z nim razem! on tak jest dobry, on będzie tak szczęśliwy!
— Wszakże pan mi powiedział, panie Oliwierze, że mnie będzie nazywać swą córką? dołożę zatem wszelkiego usiłowania, ażeby zasłużyć na ten tytuł.
— Powiedz pani teraz, panno Herminjo — rzekł Oliwier, zwracając się do księżnej — czy po takiej odpowiedzi można znaleźć zupełniejsze szczęście, niż moje?
— Nie, panie Oliwierze — odpowiedziała księżna, tłumiąc swoje westchnienie, i myśląc, że i ona tegoż samego doznaćby mogła szczęścia, gdyby stan Geralda podobny był do stanu Oliwiera — nie, nie zdaje mi się, ażeby można znaleźć szczęście dające się porównać ze szczęściem pana, i któreby sprawiedliwie równie zasłużonem nazwać można! dlatego też serdecznie się cieszę losem mojej przyjaciółki.
— Wprawdzie, panno Ernestyno — rzekł Oliwier z uśmiechem — położenie nasze niebardzo będzie świetne, bo podporucznik, niewielkie ma znaczenie, ale szlify nabyte drogą honoru, stawiają nas conajmniej narówni z wyższemi stanami. A potem, jestem młody, zamiast jednej, mogę dwie szlify uzyskać, mogę zostać rotmistrzem, kto wie, może pułkownikiem!
— Ah, panie Oliwierze! — przerwała Ernestyna, uśmiechając się także — nie jestże to duma?
— Prawda; zdaje mi się teraz, że mnie już duma trawi! Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym panią widział otoczoną tem poważaniem, jakiego zwykle doznaje żona pułkownika. Jak dumnym byłby mój wuj dla pani, dla mnie i dla siebie samego, gdybym stopień ten uzyskał! A zresztą, panno Ernestyno, wie pani, żylibyśmy jak miljonerzy, z pensją pułkownikowską. Co to za rozkosz byłaby dla mnie, otoczyć panią dostatkami, a nawet pewnym zbytkiem, ażebyś mogła zapomnieć o troskach pierwszej swojej młodości, i ażeby mój wuj mógł być osłoniętym przeciw tej niedoli, od której, niestety, tyle nieraz ucierpiał.
— To prawda, pomimo szlachetnych pana usiłowań — dodała Ernestyna ze wzruszeniem — pomimo tej niezmordowanej pracy, której się pan w czasie urlopu swego poświęcałeś.
— O! panno Herminjo, godziłoż się być tak wielomówną — rzekł Oliwier wesoło do księżnej.
— W każdym razie — odpowiedziała młoda artystka — wielomówność moja bardzo była bezstronną, gdyż opowiadając Ernestynie wszystko dobre, jakie o panu wiedziałam, nie domyślałam się wtedy jeszcze wcale, iż pan tak prędko dowiedzie, że prawdę mówiłam.
— Ja zaś — dodała Ernestyna z uśmiechem — ja powiem panu Oliwierowi z tą szczerością, którą tak bardzo lubi, że mnie jeszcze wcale nie zna, jeśli sądzi, że pragnę tego zbytku, którego spodziewać każę mi się w przyszłości.
— A ja — rzekł Oliwier — ja również szczerze pani odpowiem, że jestem strasznym samolubem, że spodziewając się, iż będę mógł pannę Ernestynę otoczyć dostatkiem a nawet zbytkiem, myślę tylko o rozkoszy, jaką stąd samemu sobie obiecuję.
— Ja znowu, która jestem uosobionym rozsądkiem — wtrąciła Herminja, uśmiechając się smutnie — ja powiem pannie Ernestynie i panu Oliwierowi, że podobni są do dwojga dzieci, zajmując się temi złotemi marzeniami; czyliż to teraźniejszość nie wystarcza już dla was?
— Słusznie, przyznaję się do winy — zawołał Oliwier wesoło — otóż to, do czego prowadzi duma! Myślę już o pułkownikostwie, zamiast powiedzieć tylko, że my, mój zacny wuj i ja, z moją podporucznikowską pensją, stajemy się daleko bogatszymi, prawie tysiąc talarów dla mas obu. Co za radość dla mnie, że mogę już teraz mówić: dla nas trojga, panno Ernestyno!
— Tysiąc talarów rocznie! ależ to jest suma niesłychana, panie Oliwierze! — zawołała najbogatsza dziedziczka we Francji. — Cóżbyśmy zrobili z tylu pieniędzmi!
— Biedna dziewczyna! — pomyślał w duchu Oliwier, dumny, że był tak wielkim panem — wiedziałem ja o tem, że to dla niej, co dotąd tyle wycierpiała, wielkiem będzie szczęściem. Poczem odpowiedział głośno — nic to nie szkodzi, panno Ernestyno; wierzaj pani, damy radę naszym trzem tysiącom franków. Najprzód pragnę, ażebyś pani zawsze była ubraną jak najpiękniej, skromnie, ale elegancko.
— Mój Boże! jąka próżność, panie Oliwierze — powiedziała Ernestyna, śmiejąc się.
— Bynajmniej, pani, jest to tylko uczucie godności, żona oficera, zastanówże się pani, przecież tu idzie o utrzymanie honoru mego stopnia.
— Tak, jeżeli idzie o honor stopnia — odpowiedziała panna de Beaumesnil z uśmiechem — zastosuję się więc do tego, panie Oliwierze; lecz pod tym jedynie warunkiem, że wuj pana będzie miał piękny ogród, on tak lubi kwiaty!
— Ma się rozumieć, panno Ernestyno, bez trudności znajdziemy sobie małe mieszkanie z ogrodem w jakiej spokojnej części miasto, gdyż stojąc garnizonem w Paryżu, nie moglibyśmy mieszkać w Batignoles, i... ależ! mój Boże!...
— Co panu jest, panie Oliwierze?
— Panno Ernestyno — rzekł młody oficer, z komiczną powagą — czy pani jest Bonapartystką?
— Ja, panie Oliwierze? bezwątpienia, ja uwielbiam cesarza. Ale skądże to pytanie?
— W takim razie, pani, zginęliśmy, gdyż mój biedny wuj mieści na nieszczęście pod swoim dachem najzaciętszego nieprzyjaciela tego wielkiego męża...
— Doprawdy, panie Oliwierze?
— Zadrży pani, skoro pani usłyszy najokropniejsze historje, jakie o nim wróg ten opowiada, ale, pomijając żarty, muszę panią naprzód prosić o pobłażanie i względy dla jednej poczciwej kobiety, gospodyni mego wuja, która od lat dziesięciu, jak u niego jest w służbie, pielęgnuje go ustawicznie z nadzwyczajną troskliwością, i przytem codziennie się z nim swarzy z powodu tego wilka korsykańskiego.
— Dobrze, panie Oliwierze, więc tylko z wujem pańskim będę rozmawiała o mojem uwielbieniu dla Cesarza, a przed tą poczciwą kobietą taić się z tem będę. Zobaczy pan skutki mojej polityki, ona mnie musi polubić pomimo mojego bonapartystowskiego sposobu myślenia.
Pani Moufflon, odźwierna, przerwała w tej chwili rozmowę, zapukawszy do drzwi i oddając jakiś list Herminji.
Ponieważ Herminja poznała pismo pana de Maillefort, przeto poleciła odźwiernej, ażeby kazała chwilkę zaczekać osobie, która przyniosła ten list, gdyż będzie odpowiedź.
Oliwier, który nie chciał przeszkadzać dłużej Herminji, a obok tego spieszył się do komendanta Bernarda, ażeby go zawiadomić o szczęśliwym skutku swoich starań, rzekł do panny de Beaumesnil:
— Przybyłem tutaj z największym niepokojem, odchodzę zaś, dzięki pani... człowiekiem najszczęśliwszym w świecie. Nie potrzebuję, zdaje mi się, mówić pani, z jaką niecierpliwością oczekiwać będę pozwolenia udania się do pani krewnej. Jeżeli pani będzie sądzić, że powinien uczynić to mój wuj, w takim razie, proszę bardzo, racz mnie pani bezzwłocznie zawiadomić.
— Przy pierwszem naszem spotkaniu, które nastąpi tu u Herminji, oznajmię panu, co będę uważać za najwłaściwsze.
— Wszakże pani pozwoli mi przyprowadzić tutaj mego wuja? On będzie miał tyle rzeczy do powiedzenia pani — dodał Oliwier z uśmiechem — tak gorąco pragnie zobaczyć panią, że niedobrzeby było, odmawiać mu tego pozwolenia; on gotów na wszystko, ażeby się dostać do pani i wynurzyć ci swoje szczęście i wdzięczność.
— I ja pragnę zobaczyć go jak najrychlej. A więc do zobaczenia, panie Oliwierze.
— Do prędkiego zobaczenia, moje panie.
I Oliwier oddalił się, zostawiwszy obie dziewice sam na sam.
Herminja otworzyła list pana de Maillefort następnej treści:
„Jutro zatem, w sobotę, zawiozę cię, moje kochane dziecię, do panny de Beaumesnil; tylko, jeżeli, mi pozwolisz, przybędę po ciebie dopiero o trzeciej, a nie o dwunastej, jakeśmy, się umówili... Rodzony bowiem stryj mój, głowa mojej familji, dziedziczny książę Hautmartel umarł w Węgrzech, co zresztą jest dla mnie obojętną rzeczą, chociaż jestem jedynym jego dziedzicem. Otrzymałem tę wiadomość od poselstwa austrjackiego, i dla dopełnienia niektórych formalności zmuszony jestem udać się jutro rano do niego, co właśnie, ku wielkiemu memu żalowi, stało się powodem, że uchybić muszę oznaczonej przez nas godzinie.
„Do jutra więc, moje kochane dziecię; wiesz, jakiemi przejęty jestem dla ciebie uczuciami.

Maillefort“.

— Ernestyno, wszakże mi pozwolisz odpowiedzieć kilka słów na otrzymany bilet? — rzekła Herminja, siadając przy stole.
Podczas kiedy księżna pisała do pana de Maillefort, Ernestyna pogrążyła się w głębokiem zamyśleniu, i z coraz żywszą radością zastanawiała się nad swojem zobowiązaniem względem Oliwiera.
Księżna odpowiedziała panu de Maillefort, że będzie na niego czekała o godzinie trzeciej, stosownie do jego życzenia; poczem zadzwoniła na panią Moufflon, której poleciła doręczyć odpowiedź czekającemu na nią posłańcowi.
Skoro odźwierna oddaliła się, Herminja wróciła do panny de Beaumesnil i, ujrzawszy się z nią sam na sam, uścisnęła ją serdecznie, mówiąc do niej:
— Ernestyno, jesteś bardzo szczęśliwa, nieprawdaż?
— O tak! bardzo szczęśliwa — odpowiedziała panna de Beaumesnil — gdyż tu, u ciebie, Herminjo, spotkało mnie to szczęście. Ileż to szlachetności ze strony pana Oliwiera, jak on mnie musi poważać i kochać, nieprawdaż? ażeby chcieć mnie zaślubić, on, który się znajduje w położeniu tak znacznie wyższem od mojego! Ta jedna okoliczność byłaby dostateczną, ażeby go kochać, ubóstwiać Jakąż to ufność mogę pokładać w jego obietnicach! Z jakim spokojem mogę oczekiwać mej przyszłości, w jakichkolwiek mogłabym się z czasem znaleźć okolicznościach.
— Wierzaj mi, Ernestyno, nie widzę pewniejszego szczęścia, nad to, które ciebie oczekuje. Życie twoje będzie słodkie i pomyślne... Kochać, być szlachetnie kochaną, jestże jaki inny los, godniejszy zazdrości?
I pomyślawszy o swojem własnem bolesnem położeniu, biedna księżna nie mogła wstrzymać się od łez.
Panna de Beaumesnil zrozumiała ją i rzekła smutnym głosem:
— Więc to jest prawda, że w szczęściu zawsze jest pewien egoizm. Ah! Herminjo, przebacz, przebacz mi, jakże tyś musiała cierpieć! Każde słowo rozmowy naszej z panem Oliwierem było dotkliwą dla ciebie raną. Słuchałaś nas mówiących o naszej wzajemnej miłości, o nadziejach, o rozkosznej przyszłości, a myślałaś w duszy, że się może musisz wyrzec tych wszystkich słodyczy. Ah! nasza obojętność musiała cię bardzo dotknąć, Herminjo!
— Nie, nie, Ernestyno — rzekła biedna dziewica, osuszając łzy swoje — przeciwnie, bądź przekonana, że twoje zadowolenie było dla mnie szczęściem i pociechą. Wszakże przez cały ranek zapomniałam o moich bolesnych smutkach.
— Dlaczegóż tak mówisz? Herminjo. Pan de Senneterre jest godny ciebie! — zawołała Ernestyna, w roztargnieniu swojem, myśląc o rozmowie, którą zeszłego wieczoru miała z Geraldem — on cię kocha, jak warta jesteś być kochaną... Wiem o tem...
— Ty wiesz o tem, Ernestyno? jakimże sposobem? — Chciałam powiedzieć... że... jestem o tem przekonania, Herminjo — odpowiedziała Ernestyna widocznie zmieszana. Wszystko, coś mi o nim mówiła, dowodzi, żeś nie mogła miłością swoją godniejszego obdarzyć człowieka; przeszkody, jakie stoją w drodze waszemu związkowi, są wielkie, wierzę temu; ale nie są one do niepokonania.
— Są one niezwalczone, Ernestyno, gdyż nie wszystko ci powiedziałam. Moja własna godność wymaga, ażebym nie zaślubiała pana de Senneterre, dopóki jego matka nie przybędzie tu, do mnie, ażeby mi powiedzieć, że na takie ożenienie swego syna zezwala. Inaczej nie zgodziłabym się za żadną cenę zostać członkiem tej znakomitej rodziny.
— O! Herminjo — zawołała Ernestyna — jakże mi się podoba twoja duma, i cóż ci odpowiedział na to pan de Senneterre?
— Odpowiedział mi słowa rozczulające — mówiła dalej Herminja — dla nich to przebaczyłam mu podejście, którego stałam się ofiarą. Kiedy mu Oliwier oznajmił moje postanowienie, Gerald zamiast być zdziwionym albo obrażonym, odpowiedział: „Żądanie Herminji jest słuszne i potrzebne dla utrzymania jej i mojej godności. Rozpacz jest nikczemną i bezpożyteczną. Do mnie to należy, ażeby skłonić mą matkę do poznania wartości kobiety, której z dumą oddać pragnę moje nazwisko“.
— Masz słuszność, Herminjo, są to szlachetne i rozczulające słowa.
— „Moja matka kocha mnie tkliwie, dodał jeszcze pan de Senneterre; dla prawdziwego uczucia nic nie jest niepodobnem, potrafię zjednać sobie mą matkę, i skłonić ją do kroku, którego Herminja słusznie od niej oczekuje. Jak to wykonam? nie wiem, ale wykonam, bo tu idzie o Herminji i o moje szczęście“.
— I to śmiałe postanowienie pana de Senneterre nie budzi w tobie żadnej nadziei? — zapytała Ernestyna.
Księżna smutno poruszyła głową, mówiąc:
— Postanowienie Geralda jest szczere; ale on się łudzi tylko. Wiadomości, jakie o jego matce otrzymałam, niestety! utwierdzają we mnie przekonanie, że ta pyszna kobieta nigdy...
— Nigdy! dlaczegóż mówisz nigdy? — zawołała Ernestyna, przerywając swej przyjaciółce — ah! Ernestyno, Herminjo, więc ty nie zastanawiasz się nad tem, co w takim człowieku, jakim jest pan de Senneterre, miłość uczynić może. Jego matka jest pyszna i zarozumiała! mówisz? tem lepiej; nikczemna pokora znalazłaby ją nieubłaganą, lecz twoja sprawiedliwa duma zadziwi ją, może rozdrażni, ponieważ i ona jest dumną; ale będzie przynajmniej zniewoloną cenić cię i poważać. A to niemałą już jest rzeczą; jej przywiązanie do syna dokona reszty, gdyż nie domyślasz się może, jak ona go kocha, tak jest, kocha go tak ślepo, że się nawet wdała w nikczemne intrygi, celem zapewnienia mu ogromnego majątku w sposób niegodny. Dlaczegóżby jej miłość macierzyńska, kiedy idzie o zapewnienie szczęścia jej syna postępkiem uczciwym i chwalebnym, miała się wahać w dopełnieniu tego szlachetnego obowiązku? Wierzaj mi, Herminjo, nigdy nie można powątpiewać o sercu matki.
— Doprawdy, Ernestyno, nie mogę wyjść z podziwienia; mówisz o panu de Senneterre i jego familji, jakgdybyś ją znała.
— Widzisz, powinnam ci się przyznać — mówiła dalej panna de Beaumesnil, nie mogąc się oprzeć chęci uspokojenia obawy swej przyjaciółki i pokrzepienia jej nadziei — ponieważ widziałam twoje zmartwienie i boleść, kochana Herminjo, przeto dopóty się starałam, przekonaj się, jaka ze mnie intrygantka, dopóki nie otrzymałam przez moją krewnę niektórych wiadomości o panu de Sennetenre.
— Jakimże sposobem?
— Ona zna ochmistrzynię panny de Beaumesnil.
— Twoja krewna?
— Tak, dowiedziałam się zatem, że pani de Senneterre używała rozmaitych intryg w zamiarze połączenia swego syna z panną de Beaumesnil, jedną z najbogatszych panien we Francji.
— Gerald miał się ożenić z panną de Beaumesnil? — zawołała Herminja.
— Tak jest; ale powodowany szlachetnością swoją, odmówił. Ten ogromny majątek nie mógł go skusić, ponieważ kocha cię namiętnie.
— Czy to prawda! — zawołała uszczęśliwiona księżna — wiesz to z pewnością, coś mi powiedziała, Ernestyno?
— O! najniezawodniej.
— Nie, nie dlatego, ażeby mnie podobna bezinteresowność ze strony Geralda miała dziwić — rzekła Herminja, której piersi wznosiły się gwałtownie pod wpływem słodkiego uczucia — lecz...
— Lecz szczęśliwa jesteś, dumna z tego nowego dowodu jego miłości, nieprawdaż?
— O! tak — mówiła księżna, ożywiona mimowolną nadzieją — ale jeszcze raz pytam ciebie, Ernestyno, czy ty z pewnością wiesz to wszystko, coś mi powiedziała? Biedne dziecię, ty tak bardzo pragniesz widzieć mnie szczęśliwą, że te wieści, te opowiadania, któremi osoby podrzędne zwykle tak hojnie szafują, może uważasz za prawdziwe. Lecz, przychodzi mi na myśl — dodała Herminja z pewną obawą — według tych wieści, czy one są uzasadnione, czy nie, panna de Beaumesnil musiała widywać się z Geraldem.
— Zdaje mi się, że moja kuzynka mówiła mi, iż panna de Beaumesnil, raz czy dwa razy tylko widziała księcia. Ale cóż to ciebie obchodzi, Herminjo?
— Sądzę, iż jutro byłabym zbyt pomieszaną, myśląc, że pomiędzy Geraldem a panną de Beaumesnil zachodzą jakie stosunki.
— A cóż to ma jutro nastąpić, Herminjo?
— Mam być przedstawioną pannie de Beaumesnil, jako nauczycielka muzyki.
— Jutro? zapytała Ernestyna, nie tając bynajmniej swego zadziwienia.
— Przeczytaj ten list, droga przyjaciółko — odpowiedziała księżna — jest to pismo tego ułomnego pana, któregoś u mnie widziała.
— Zapewne pan de Maillefort musi mieć swoje powody, że mnie wczoraj o przedstawieniu Herminji nie uwiadomił — pomyślała Ernestyna, przeczytawszy list margrabiego — ale to nic nie szkodzi, bardzo mądrze postąpił przyspieszając tę chwilę, gdyż niepodobieństwem by mi było taić się dłużej przed Herminją. Jakież to szczęście, że jutro będę już mogła wszystko jej wyznać! I oddając księżnej list pana de Maillefort, Ernestyna powiedziała — cóż Herminjo, cóżby ci to mogło szkodzić, gdyby pomiędzy panem de Senneterre, a panną de Beaumesnil zachodziły jakie stosunki?
— Ja nie wiem, Ernestyno, lecz powtarzam ci, że zdaje mi się, że spotkanie się moje z tą osobą wywoływałoby jakieś fałszywe, niemal przykre dla mnie położenie i gdybym nie była obiecała panu de Maillefort, że mu będę towarzyszyć...
— Cóżbyś uczyniła?
— Wyrzekłabym się tej wizyty, gdyż ona mię nabawia niepokoju.
— Ah! Herminjo, obiecałaś, więc obietnicy cofnąć nie możesz. A potem, nie jestże panna de Beaumesnil córką tej damy, która cię tak kochała, która tak często rozmawiała z tobą o swej córce? Herminjo, zastanów się, niewłaściwie byłoby z twej strony, gdybyś odstąpiła od tego poznania, które winna jesteś pamięci jej matki.
— Masz słuszność, Ernestyno, powinnam dopełnić mego przyrzeczenia, a jednak...
— Któż ci zresztą powiedział, Herminjo, że przeciwnie, poznanie się twoje z tą panienką nie będzie dla was obu przyjemnem? Nie wiem dlaczego, ale ja spodziewam się z tych odwiedzin najlepszego skutku dla ciebie, a mówię to bez żadnego egoizmu, chociaż każda przyjaźń jest zazdrosną. Ale jest już dosyć późno, muszę wracać do domu, jutro napiszę jeszcze do ciebie.
Księżna zamyśliła się chwilę.
— Mój Boże — rzekła nareszcie — nie jestem w stanie opisać ci, co się ze mną dzieje, to rzecz szczególna. Szlachetna bezinteresowność Geralda, moja wizyta do panny de Beaumesnil, jej uwagi, co do charakteru pani de Senneterre, która, dlatego właśnie, że sama jest bardzo dumną, zrozumie może żądania, do których mnie zniewala własna moja godność, wszystko to wprawia mnie w dziwmy jakiś niepokój; przed chwilą nie miałam żadnej nadziei, teraz mimowolnie wraca jakaś otucha do mego, serca, i tobie, przyjaciółko maja, winna jestem, że moje biedne serce mniej jest ściśnione, jak przed twojem przybyciem.
Gdyby Ernestyna nie szanowała planów margrabiego, pomimo, że ich nie znała wcale, byłaby zapewne położyła koniec obawom księżnej; podniecając jej nadzieję, przez okazanie nowych dowodów miłości Geralda i jego szlachetnego charakteru; zastanowiwszy się przecież, że wszystko zostanie niezadługo wyjaśnionem, nie wyjawi jej swej tajemnicy, i oddaliła się wkrótce.

∗             ∗
Nazajutrz pan de Maillefort dopełniając swego przyrzeczenia przybył po księżnę i oboje udali się do panny de Beaumesnil.

XX.

W piątek rano, to jest, przed ostatnią bytnością u Herminji, nie doszło jeszcze do żadnych wyjaśnień pomiędzy panną de Beaumesnil, a panem de La Rochaigue, i panną Heleną, co do’ Macreuse‘a i Mormanda.
Powróciwszy z balu, Ernestyna zasłoniła się wielkiem znużeniem i oddaliła się do swoich pokojów; nazajutrz zaś zrana wyszła sama z panią Lainé, celem odwiedzenia Henminji.
Łatwo domyślić się można, jak silnie i gorzkie wyrzuty czynili sobie nawzajem baron, jego żona i panna Helena po powrocie swoim z tego nieszczęśliwego balu, gdzie zostały odkryte ich tajemne zamiary.
Pani de La Rochaigue, zawsze jeszcze przekonana, że związek pana de Senneterre z Ernestyną nieomylnie dojdzie do skutku, była bez litości w swoim triumfie i obsypywała barona i jego siostrę tysiącznemi szyderstwy i zarzutami.
Świętoszka odpowiadała łagodnie i ze słodyczą, że powodzenie ludzi złych i dumnych jest przemijającem i że sprawiedliwy, chociaż na chwilę przygnieciony, podniesie się wkrótce otoczony promienną aureolą chwały swojej.
Baron, mniej oswojony z biblją, oświadczył z powagą i stałością, które żonę jego nadzwyczajnie zdziwiły, że po tej smutnej i żałosnej scenie, jaką wywołał pan de Maillefort, nie może zniewolić panny de Beaumesnil do zaślubienia Mormanda, ale, że formalnie, stanowczo, nieodwołalnie odmawia swego zezwolenia na każde inne zamęście, dopóki Ernestyna nie dosięgnie wieku, w którym sama ręką swoją będzie mogła rozporządzać.
Wróciwszy od Herminji, Ernestyna przyjęta została z największą serdecznością przez panią de La Rochaigue, która, zawsze przesadna, uśmiechająca się i zadowolona, opowiedziała jej, że baron w pierwszym wybuchu gniewu swojego oznajmił, iż, do czasu pełnoletności pupilki swojej, nie zezwoli na jej wydanie za mąż; nadmieniła jednak, że wola barona nie ma najmniejszego znaczenia i powagi, owszem, że zanim jedna doba upłynie, opiekun zmieni swoje postanowienie, skoro się przekona, że dla panny de Beaumesnil niema żadnego stosowniejszego związku jak z księciem de Senneterre.
Gdy baronowa dodała, że wypadałoby nazajutrz przyjąć matkę Geralda, która pragnie uczynić w sprawie projektowanego zamęścia, formalny i stanowczy krok do bogatej dziedziczki, Ernestyna odpowiedziała, że, jakkolwiek ocenia należycie zalety i przymioty pana de Sennetenre, potrzebuje przecież jeszcze kilka dni namysłu, pragnąc zyskać tym sposobem na czasie, ażeby co do przyszłych swoich planów naradzić się z panem de Maillefort i Herminją.
Daremnie nalegała baronowa, ażeby przyspieszyć ostateczne wyrzeczenie, Ernestyna nie dała się ubłagać.
Nadzwyczajnie zdziwiona i urażona takiem postanowieniem, baronowa mając już odejść, powiedziała jeszcze do młodej sieroty:
— Zapomniałam cię wczoraj uwiadomić, moje piękne dziecię, że po porozumieniu się z panem de Maillefort, który teraz jest jednym z moich najlepszych przyjaciół, równie jak i twoim, wiesz bowiem, ile on dobrego mówi o panu de Senneterre, przyrzekliśmy sobie wzajemnie podać ci sposobność dopełnienia bardzo dobrego uczynku, o którym myślałam jeszcze przed twojem przybyciem do Paryża; idzie tu o pewną zacną, lecz ubogą panienkę, która była jako artystka przywołaną do twojej kochanej matki; dziewczyna ta jest bardzo dumna, a żyje w wielkim niedostatku, umyśliliśmy zatem, że pod pozorem lekcyj muzyki, których będzie ci udzielać, mogłabyś wspierać ją swoją pomocą. Jeżeli zezwalasz na to, margrabia jutro ci ją przedstawi.
Domyśla się zapewne czytelnik, jaka była odpowiedź Ernestyny i z jaką niecierpliwością oczekiwała godziny, w której Herminja w towarzystwie pana de Maillefort do niej przybędzie.
Nareszcie nadeszła owa od wczoraj tak upragniona chwila.
Panna de Beaumesnil postanowiła sobie ubrać się tego dnia zupełnie tak, jak była ubraną u swojej przyjaciółki; miała więc na sobie prostą, bardzo skromną perkalikową sukienkę.
Wkrótce kamerdyner otworzył uroczyście podwoje salonu, w którym dziedziczka zwykle przebywała, i oznajmił głośno:
— Pan margrabia de Maillefort.
Herminja towarzyszyła garbatemu, i jak się wczoraj jeszcze przyznała Ernestynie, była dla wielu powodów bardzo zmieszana.
Dlatego to księżna, miotana silnem wzruszeniem, weszła nieśmiało i ze spuszczonemi oczyma; kamerdyner miał tylko czas drzwi, zamknąć i oddalić się, zaczem przyszło do wzajemnego poznania.
Margrabia, dla którego ta scena była nadzwyczajnie zajmującą, spoglądał na pannę de Beaumesnil wzrokiem pełnym znaczenia, w chwili, kiedy Herminja, zdziwiona tak długiem milczeniem, ośmieliła się nareszcie podnieść swe oczy.
— Ernestyno! — zawołała, postąpiwszy kilka kroków ku swej przyjaciółce — ty tutaj?
I zdumiona do najwyższego stopnia spojrzała na margrabiego, gdy tymczasem panna de Beaumesnil, rzuciwszy jej się na szyję, ściskała i całowała ją serdecznie, nie mogąc wstrzymać łez.
— Ty płaczesz, Ernestyno? — rzekła Herminja, coraz bardziej zdziwiona, lecz nie domyślając się niczego, chociaż jej serce biło gwałtownie. — Mój Boże! co ci jest Ernestyno? — mówiła dalej — jakim się to dzieje sposobem, że ciebie tu znajduję? tu, u panny de Beaumesnil? Nie odpowiadasz?... Mój Boże... ja nie wiem, dlaczego drżę cała. I księżna spojrzała znowu na margrabiego, w którego oczach również błyszczały łzy wzruszenia. — Nie wiem... ale zdaje mi się, że się tu dzieje coś nadzwyczajnego — mówiła Herminja — panie margrabio, zaklinam pana, powiedz mi pan, cóż to znaczy?
— Znaczy to, moje kochane dziecię — rzekł pan de Maillefort — że dobrym byłem wieszczem, kiedym ci powiedział rozmawiając z tobą o spotkaniu twojem z panną de Beaumesnil, że ono sprawi ci przyjemność, jakiej się wcale nie spodziewałaś.
— Więc pan wiedział o tem, że ja tu zastanę Ernestynę?
— Wiedziałem o tem z pewnością.
— Z pewnością pan wiedział?
— Tak jest, inaczej nawet być nie mogło.
— Jakto?
— Z powodu bardzo prostego... ponieważ...
— Ponieważ?
— Nie domyślasz się niczego?
— Nie, panie.
— Ponieważ... obie Ernestyny... są jedną i tąż samą osobą.
Księżna tak była daleką od podobnej myśli, że z początku nie zrozumiała wcale odpowiedzi garbatego, i wpatrując się w niego, powtórzyła machinalnie:
— Obie Ernestyny są jedną i tąż samą osobą?
Widząc jednak, że jej przyjaciółka z drżeniem, z wyrazem nieopisanej rozkoszy wpatrywała się w jej oczy, i ręce ku niej wyciągała, zawołała z największem zdumieniem i niemal z obawą:
— Miałażby to być panna de Beaumesnil... pani... ah! mój Boże... pani... pani to jesteś?
— Tak jest, ona! — rzekł margrabia z wyrazem najtkliwszego wzruszenia — ona to jest córką tej szlachetnej kobiety, która cię tak kochała, i dla której tak wielkie, tak pełne szacunku czułaś przywiązanie.
— Ernestyna jest moją siostrą! — pomyślała księżna.
Po tem wzruszającem odkryciu, wspomniawszy w jaki sposób poznała pannę de Beaumesnil i o wypadkach, jakie się od pierwszego ich spotkania przytrafiły, Herminja doznała jakby zawrotu głowy, nie była w stanie zebrać swoich myśli; zbladła, wszystkie jej członki opanowało gwałtowne drżenie, i prawie bezsilna upadła na pobliskie krzesło. Wtedy panna de Beaumesnil uklękła przed nią, spojrzała na nią wzrokiem najczulszego przywiązania i uchwyciła obie jej ręce, całowała je z zapałem tkliwej, serdecznej miłości, gdy tymczasem margrabia stojąc w milczeniu, przypatrywał się z pociechą w sercu tej rozrzewniającej scenie.
— Przebacz mi, pani — mówiła Herminja — ale opuszczenie... pomieszanie, w jakiem się znajduję...
— Pani! o! nigdy mnie tak nie nazywaj! — zawołała panna de Beaumesnil — alboż nie jestem już twoją Ernestyną? nie jestem już tą sierotą, której swą przyjaźń zapewniłaś, dlatego żeś ją uważała za nieszczęśliwą? Ah! niechaj ci pan de Maillefort, nasz przyjaciel, powie, czy ja nie byłam rzeczywiście bardzo nieszczęśliwą, i czy twojej tkliwej miłości nie więcej teraz potrzebuję, jak kiedykolwiek. Cóż ci na tem zależy, że już nie jestem ową biedną hafciarką? Wierzaj mi, Herminjo, i wśród bogactwa wielkie trafiają się nieszczęścia, przysięgam ci. Zaklinam cię, przypomnij sobie słowa mojej umierającej matki, która ci tak często o mnie opowiadała. O! ulituj się, kochaj mnie i na przyszłość, przez pamięć mej matki!
— Uspokój się, zawsze będziesz dla mnie drogą, dwakroć drogą — odpowiedziała Herminja swej siostrze — lecz widzisz, ja nie mogę jeszcze dotąd przyjść do siebie, z pomieszania... ze zdziwienia, w jakie mnie to wszystko wprawia, zdaje mi się, jakby to był sen, i kiedy pomyślę o sposobie, w jaki cię poznałam, Ernestyno, i o tysiącznych innych rzeczach... to muszę cię tu widzieć, tu przy mnie, ażeby uwierzyć, że to wszystko jest rzeczywistością.
— Twoje zdziwienie łatwo można pojąć, moje dziecię kochane — odpowiedział margrabia — bo kiedym przed kilku dniami spotkał u ciebie pannę de Beaumesnil, tak byłem zdziwiony, że gdybyś nie zwróciła na chwilę wzroku w inną stronę, byłabyś sama spostrzegła moje zdumienie; lecz przyrzekłem Ernestynie milczenie i dochowałem go aż dotąd.
Gdy pierwsze zdumienie Herminji minęło, wróciła natychmiast zwykła jej rozwaga, i pierwsze jej zapytania były następujące:
— Ależ, Ernestyno, jakże to się stało, żeś była na wieczorze u pani Herbaut? Cóż to za tajemnica? Czemuż pozwoliłaś się wprowadzić w podobne towarzystwo?
Ernestyna uśmiechnęła się smutno, wydobyła dziennik, który prowadziła na pamiątkę swej matki, przyniosła go Herminji, Otworzywszy w miejscu, gdzie przytoczone były rozmaite powody, skłaniające najbogatszą dziedziczkę we Francji do poddania się tej bolesnej próbie, którą tak śmiało wytrzymała, rzekła do księżnej:
— Przewidywałam twoje zapytanie, Herminjo, a ponieważ gorąco pragnę, ażebyś mnie pod każdym względem uważała godną swej miłości, proszę cię o przeczytanie tych kilku kartek, one ci pokażą całą prawdę, gdyż pisałam je na pamiątkę mej matki. Panie de Maillefort, racz pan razem z Herminją odczytać to pismo, przekona się pan, że jeżelim z początku uwierzyła temu niecnemu oszczerstwu, to jednak mądra i surowa przestroga twoja nie była stracona, gdyż ona jedynie natchnęła mnie odwagą wystawienia się na próbę, która tobie, Herminjo, może wydawać się będzie bardzo dziwną.
Księżna przyjęła album z ręki Ernestyny.
I te trzy osoby utworzyły bardzo zajmującą grupę: Herminja siedząc trzymała otwarty album w ręku; margrabia, oparty o poręcz krzesła, na którem siedziała, pochyliwszy się nieco, w milczeniu, czytał razem z nią szczere opowiadanie panny de Beaumesnil.
Przez cały czas tego czytania, Ernestyna wpatrywała się w Herminję i w garbatego, uważnie, ciekawie, prawie nawet z obawą, ażeby się dowiedzieć, czy te dwie osoby, w których na przyszłość położyć chciała całe swoje zaufanie, potwierdzą powody, które skłoniły ją do tego kroku.
Wkrótce atoli nie miała już pod tym względem najmniejszej wątpliwości; kilkakrotnie tkliwe, a zarazem okazujące żywe współczucie wykrzykniki dowiodły jej w zupełności, że margrabia i Herminja pochwalali jej postępowanie.
Skoro oboje skończyli czytanie, księżna rzekła do Ernestyny, ocierając łzy, któremi lica tej ostatniej były zroszone.
— Teraz już nietylko przyjaźń, ale szacunek, prawie uwielbienie czuję dla ciebie. Mój Boże! jakże bolesną musiała być dla ciebie taka wątpliwość! jakiej potrzebowałaś odwagi, biedne dziecię, aby sama jedna tak ważny powziąć zamiar, ażeby się wystawić na próbę, przed którąby tyle, innych osób cofnęło się lękliwie. Ah! ja tylko mogłam ofiarować ci przynajmniej miłość, którą powinnaś była uznać za tak bezstronną, jaką była rzeczywiście. Byłam w stanie dowieść ci, dzięki Bogu! że mogłaś i powinnaś być kochaną dla siebie samej.
— O tak! — odpowiedziała Ernestyna z zapałem — to właśnie czyni mi tę miłość tak.słodką, tak drogą.
— Herminja ma słuszność, postępek twój był piękny i odważny — dodał ze swej strony margrabia z wzruszeniem. Te kilka słów, któreś mi, kochane dziecię, w tej mierze na onegdajszym balu powiedziała, nie objaśniły mnie jeszcze zupełnie. Ale teraz, jesteś godną córką twej niezrównanej matki.
Wtem księżna przypomniała sobie obietnicę, jaką Ernestyna wczoraj dała Oliwierowi, i zawołała z pewną trwogą:
— O! mój Boże! ale jakże będzie, Ernestyno, z tem zobowiązaniem, któreś wczoraj w mojej obecności przyjęła względem pana Oliwiera?

— A cóż! odpowiedziała panna de Beaumesnil bez żadnego namysłu — ja zobowiązania tego dopełnię.

XXI.

Pan de Maillefort usłyszawszy Ernestynę mówiącą o jakiemś zobowiązaniu względem pana Oliwiera, które postanowiła dopełnić, zdziwił się i zatrwożył nadzwyczajnie, tem więcej, gdy księżna dodała:
— Jakto, Ernestyno, ta obietnica, dana panu Oliwerowi...
— Obietnicy tej dotrzymam, kochana Herminjo, powtarzam ci to jeszcze raz. Jakto, wszakżeś sama potwierdziła słowo dane, przeze mnie panu Oliwierowi! Czyliż nie widziałaś w jego propozycji, również jak ja sama, nieomylnej rękojmi mego przyszłego szczęścia? Czyliż nie czułaś, równie jak ja całej wspaniałomyślności uczynionej mi propozycji?
— Bezwątpienia, Ernestyno; ale pan Oliwier mówił to wszystko do biednej hafciarki.
— Dlaczegóż jego szlachetność miałaby mi się teraz wydawać mniejszej wartości, moja dobra Herminjo? Dlaczegóż rękojmia szczęścia, jaką mi ta propozycja zapewnia, miałaby mi się teraz wydawać mniej pewną?
— Cóż ci powiem, Ernestyno? nie mogę ci nic na to odpowiedzieć. Zdaje mi się, że masz słuszność, a jednak mimowolnie czuję się niespokojną. Lecz, wszakże przed panem de Maillefort nie masz żadnej tajemnicy?
— Zapewne, że nie, Herminjo; i jestem przekonaną, że pan de Maillefort potwierdzi moje postanowienie.
Margrabia słuchał dotąd w milczeniu i czynił w duchu rozmaite spostrzeżenia.
— Czy ten pan Oliwier, którego wspominacie — rzekł nareszcie garbaty — nie jest owym tancerzem, który cię z litości zaprosił, i o którym w twoim dzienniku wspominasz, moje dziecię kochane?
— Tak jest, panie, odpowiedziała panna de Beaumesnil.
— Starzec zaś, którego uratowała Ernestyna od niezawodnej śmierci, to wuj pana Oliwiera — dodała Herminja.
— To wuj jego! — powtórzył garbaty ze zdziwieniem. I po chwili namysłu mówił dalej — rozumiem: wdzięczność łącząca się zapewne z tkliwszem jeszcze uczuciem, jakieś w nim obudziła podczas twej rozmowy u pani Herbaut, skłoniły go do uczynienia propozycji Ernestynie, którą uważał za istotę opuszczoną, nieszczęśliwą.
— Skłoniły go do ofiarowania sierocie, za jaką w jego oczach uchodziłam, niespodziewanego i świetnego dla miej zamęścia — dodała panna de Beaumesnil, — gdyż pan Oliwier niedawno awansował na oficera; takie szczęście ofiarował on biednej, opuszczonej hafciarce.
— Czy oto się nie nazywa Oliwier Rajmond — zawołał garbaty, jakgdyby sobie teraz dopiero coś przypomniał.
— Tak jest — odpowiedziała Ernestyna — to pan go zna?
— Oliwier Rajmond, podoficer z pułku huzarów, który w Afryce ozdobiony został orderem, czy tak? — mówił dalej margrabia.
— Tak, panie de Maillefort, on to jest, on!
— Więc to tenże sam młodzieniec, za którym wstawiałem się ma prośbę i wspólnie z moim zacnym i dzielnym Geraldem, który go kocha jak swego brata — mówił dalej garbaty z pewnym namysłem. I zwróciwszy się powtórnie do Ernestyny, dodał — moje dziecię, w tej chwili odzywa się do ciebie najlepszy przyjaciel twej matki, prawie twój ojciec. Wszystko to zdaje mi się bardzo ważnem; drżę z obawy, ażeby twój szlachetny charakter nie uniósł cię zbyt daleko, więc dałaś już panu Oliwierowi Rajmund formalne przyrzeczenie?
— Tak, panie.
— I kochasz go?
— Kocham i poważam, mój dobry panie de Maillefort.
— Pojmuję to, niestety! moje kochane dziecię, po tych bezecnych odkryciach na onegdajszym balu, czułaś więcej, niż kiedykolwiek potrzebę szczerej, bezintesownej miłości; pojmuję także, że w szlachetnej propozycji pana Oliwiera Rajmond znalazłaś nadzwyczajny urok, więcej nawet powiem, może pewną rękojmię twojej przyszłości; pomimo tego jednak nie postąpiłaś rozsądnie, dając formalne zobowiązanie. Zastanów się! Wszakże ty znasz pana Oliwiera ledwie od kilku dni.
— Prawda, panie de Maillefort, ale wszakże nie potrzebowałam dłuższego czasu, kiedy oczy moje zostały otwarte, ażeby się przekonać, że pan mnie jak najszczerzej kocha, i że Herminja jest najszlachetniejszą na świecie istotą. O! wierzaj mi pan, ja się nie mylę co do pana Oliwiera.
— Mój Boże! pragnę z całego serca uwierzyć twym słowom, moje dziecię. Młodzieniec ten jest najlepszym przyjacielem pana de Senneterre. Dla mnie, przyznaję się, jest to już bardzo dobrem poleceniem; pomimo tego jednak, obawiając się, ażeby przywiązanie nie zaślepiło Geralda względem jego dawnego towarzysza broni, starałem się zasięgnąć o nim niektórych wiadomości.
— I cóż — zapytała Ernestyna jednocześnie z Herminją.
— Oto, moje dzieci, najlepszym dowodem, jak korzystnie te wiadomości dla niego wypadły jest to, że wszystkiemi siłami i całym kredytem, starałem się Oliwierowi usłużyć, co nader rzadko i nie dla każdego zwykłem czynić.
— Czegóż się pan tedy dla mnie obawiasz! — zapytała Ernestyna. — Mogłażem lepszy uczynić wybór? Pan Oliwier pochodzi z uczciwej rodziny, stan jego jest bardzo zaszczytny. On ubogi, to być może. Ale czyż ja nie jestem zanadto bogatą? A potem, rozważ pan moje położenie, jako bogatej dziedziczki, ciągle wystawionej na niecne intrygi, z których kilka dopiero onegdaj pan wykrył. Pomyśl pan, że jako mądry doradca zbudziłeś we mnie nieufność, która teraz już może jest nieuleczalną, ażeby mnie zasłonić przed tą niecną chciwością. Dręczona tem okropnem podejrzeniem: że tylko dla moich pieniędzy ubiegają się o mnie, komuż mam w przyszłości zaufać! w kim i jak znaleźć tę bezinteresowność, tę szlachetność, których ani pan Oliwier tak przekonywające dał dowody? A przy ofierze, jaką on mi uczynił, sądząc, że byłam ubogą i opuszczoną, nie byłże on prawdziwym miljonerem?
Margrabia z uśmiechem spojrzał na Herminję i rzekł do niej:
— Przyjaciółka twoja, ta mała hafciarka, ma na wszystko odpowiedź gotową i wyznać muszę, że odpowiedzi te rozważane z pewnego stanowiska, są zupełnie słuszne i rozsądne, możeby mi zatem z trudnością przyszło dowieść jej, że się myli.
— To prawda, panie — odpowiedziała Herminja — ja sama szukam rozmaitych zarzutów przeciw takiemu jej postanowieniu, a nie mogę znaleźć żadnego.
— I ja nie, moje dzieci kochane — rzekł garbaty ze smutkiem — ale na nieszczęście, rozsądek nie jest jeszcze ostatecznem prawem, i jeżeli nawet przypuszczam, że dla Ernestyny niema na świecie stosowniejszego związku, jak ten, o którym mówimy, to jednak, dla zawarcia onego, potrzebuje przyzwolenia swego opiekuna, o ile zaś znam jego sposób myślenia, zdaje mi się, że niepodobna, ażeby zezwolili na takie zamęście; zatem Ernestyna będzie musiała kilka lat poczekać; lecz to jeszcze nie wszystko. Prędzej lub później pan Oliwier dowie się niezawodnie, że owa biedna hafciarka jest najbogatszą dziedziczką we Francji, a wnosząc z tego, com się o nim od was, moje dzieci, dowiedział, i co mi Gerald mówił, lękam się, że pan Oliwier, przy nadzwyczajnej swej delikatności, zatrwoży się myślą, ażeby go nie posądzono o chciwość, gdyby zaślubił tak bogatą kobietę, nie mając sam żadnego majątku; tym sposobem, pomimo miłości swojej, pomimo najtkliwszej wdzięczności, byłby on może w stanie wszystko poświęcić delikatności i dumie swego serca.
Na te słowa panna Beaumesnil zadrżała, gdyż była przekonana o całej słuszności uwag margrabiego; serce jej ścisnęło się boleścią najżywszej trwogi i zawołała z goryczą:
— Przeklęty majątek! Więc ja zawsze tylko doznawać będę z jego powodu zawodów i męczarni! Poczem dodała głosem błagalnym, wpatrując się w pana de Maillefort łzami zalanemi oczyma — ah! pan byłeś najlepszym przyjacielem mej matki, pan kochasz Herminję z całego serca, ratuj mnie pan, ratuj Herminję, przyjdź w pomoc nam obu, bądź naszym aniołem opiekuńczym; gdyż czuję, że całe moje życie będzie zapełnione zwątpieniem i nieufnością, które we mnie zaszczepiłeś; jedyną nadzieją szczęścia, jaka mi pozostała, było moje połączenie się z panem Oliwierem; i Herminja umrze ze zgryzoty, jeżeli nie będzie mogła zaślubić pana de Senneterre. Jeszcze raz tedy, dobry panie de Maillefort, ulituj się pan nad nami.
— Ah! Ernestyno — rzekła księżna głosem bolesnego wyrzutu do swej przyjaciółki i, rumieniąc się ze wstydu — tobie jednej tylko powierzyłam mą tajemnicę!
— Gerald! — zawołał margrabia, zdumiony tem odkryciem i zapytując wzrokiem Herminję — Gerald! pani go kocha! Więc on o tem uczuciu wspominał, kiedym go wczoraj jeszcze chwalił za jego szlachetny postępek względem panny de Beaumesnil, mówiąc, że żyje tylko dla pewnej, godnej jego uwielbienia panienki. Tak, teraz rozumiem wszystko, biedne, kochane dzieci moje, doprawdy lękam się waszej przyszłości.
— Przebacz, o! przebacz mi Herminjo — rzekła Ernestyna do przyjaciółki, która w milczeniu wylewała gorzkie łzy — nie gniewaj się, żem nadużyła twego zaufania. Ale komuż możemy zaufać, w kim mieć nadzieję, jeżeli nie w panu de Maillefort? Któż potrafi nas lepiej poprowadzić, zasłonić, i w tych bolesnych chwilach ciężkiego doświadczenia wesprzeć, jeżeli nie on? Ah! on sam przed chwilą powiedział, że rozsądek nie jest jeszcze prawem, on sam przyznaje, że w położeniu, w jakiem mnie postawił ten przeklęty majątek, nie mogę mojej miłości ofiarować godniejszemu człowiekowi, a jednak wielkie trudności zagrażają temu związkowi. Podobnież jest i z tobą, Herminjo. Pan de Maillefort jest zapewne, równie jak ja, przekonany, że dla ciebie i dla pana de Senneterre niema innego szczęścia, jak w waszem położeniu, które, równie jak moje jest zagrożone.
— Ah! moje dzieci — rzekł garbaty — gdybyście wiedziały, jaka to jest kobieta, księżna de Senneterre! Wszakże ci niedawno powiedziałem, kochana Herminjo, kiedyś żądała ode mnie objaśnień względem jej charakteru, a czego powody uznaję teraz, że niema kobiety, któraby niedorzeczniej była zarozumiałą ze względu na swoje tytuły.
— A jednak, Herminja nie chce dopóty zaślubić Geralda, dopóki jej pani de Senneterre nie odwiedzi i nie powie wyraźnie, że zezwala na ten związek! Nieprawdaż, panie de Maillefort, pan potwierdzasz tę sprawiedliwą dumę Herminji?
— Jakto, takie, są jej warunki? O! zacna, szlachetna dziewczyna! — zawołał margrabia po chwilowem zdumieniu — zawsze ta godna uwielbienia duma, dla której ją tak kocham. Tak jest, potwierdzam to i podziwiam zarazem. Takie postanowienie wskazuje szlachetne i odważne serce. Ah! teraz nie dziwi mnie już gwałtowna namiętność Geralda. Szlachetne dzieci! Wasze serca godne są siebie; nie dorównywacież sobie wzajemnie? zaiste! to jest prawdziwe szlachectwo!
— Herminjo — rzekła Ernestyna — słysząc co mówi pan de Maillefort. Czy teraz będziesz mi jeszcze czynić wyrzuty, że nadużyłem twojej tajemnicy?
— Nie, nie, Ernestyno — odpowiedziała księżna ze słodyczą. — Nie, jednę rzecz ci tylko zarzucę, to jest, żeś niepotrzebnie pomnożyła troski pana de Maillefort, uwiadamiając go o nieszczęściu, którego zmienić nie może.
— Mój Boże! któż wie? — zawołała Ernestyna. — Ty go nie znasz, Herminjo. Nie wiesz, jak wielkie wpływy pan de Maillefort ma w świecie, jakie przywiązanie, jaką cześć budzi w ludziach szlachetnych, jak źli i nikczemni drżą przed samym jego wzrokiem. A potem, on jest tak dobry, tak litościwy dla tych, co cierpią, on tak kochał moją matkę.
Gdy margrabia zdjęty głębokiem wzruszeniem, odwrócił oblicze, ażeby ukryć swoje łzy, panna de Beaumesnil dodała błagalnym głosem.
— O! nieprawdaż, panie de Maillefort, pan nas kochasz, jak ojciec? Nie jesteśmy w oczach pana siostrami, przez naszą przyjaźń i przez to przywiązanie, jakie dla pana czujemy? O! zlituj się nad nami, nie opuszczaj nas, nie odmawiaj nam swojej opieki.
I Ernestyna uchwyciła jednę rękę garbatego, gdy tymczasem Herminja ulegając wpływowi swej przyjaciółki, ujęła drugą dłoń jego, i odezwała się do niego głosem błagającym:
— Ah! panie de Maillefort, tylko w panu mamy nadzieję.
Pomieszanie, wzruszenie garbatego dosięgły najwyższego stopnia.
Jedno z dziewcząt, które go tak silnie błagały, miało za matkę tęż samą kobietę, którą on tak długo kochał. Drugie także było może dziecięciem tejże samej kobiety, i ta myśl mimowolnie nasuwała się uwadze margrabiego.
Lecz, cokolwiek bądź, pan de Maillefort otrzymał od tej umierającej matki święte polecenie czuwania nad Ernestyną i Herminją i przysiągł, że polecenia tego dopełni. Gdy nie mógł już dłużej stłumić uczuć, które miotały w tej chwili jego sercem, uścisnął serdecznie obie panienki, mówiąc do nich:
— Tak... tak, moje dobre, kochane dzieci, uczynię dla was, co tylko może uczynić najtkliwiej kochający ojciec.
Trudno byłoby opisać tę wzruszającą scenę, i uroczystość zapadłego na kilka chwil milczenia, które Ernestyna, ożywiona najsłodszą nadzieją pierwsza przerwała, mówiąc do księżnej:

— Herminjo, jesteśmy ocalone; ty zaślubisz Geralda, a ja Oliwiera.

XXII.

Margrabia, usłyszawszy ów okrzyk panny de Beaumesnil:
„Herminjo! jesteśmy ocalone; ty zaślubisz Geralda, a ja Oliwiera“, kiwnął smutnie głową i odpowiedział z uśmiechem:
— Jeszcze chwilkę, Ernestyno; nie oddawaj się przedwcześnie próżnym nadziejom, które dla mnie są równie przykre, jak gdybym widział twą rozpacz. Słuchajcie, moje dzieci, pomówmy o tem wszystkiem rozsądnie i z zastanowieniem; bo jeżeli będziecie się unosić, a przy was i ja także, to nic dobrego nie zrobimy; wzruszenie odejmuje siły, człowiek cierpi, płacze i do niczego nie jest zdolny.
— O! panie de Maillefort, te łzy są słodkie, — rzekła Ernestyna, obcierając oczy — takich łez żałować nie można.
— Nie, ale nie można ich także ciągle ponawiać, one zachmurzają oczy, a nam właśnie potrzeba czystego, jasnego spojrzenia, moje biedne dzieci, o tak, nam trzeba w dzisiejszem położeniu bardzo jasnego poglądu.
— Pan de Maillefort ma słuszność — powiedziała Herminija — pomówmy teraz spokojnie i rozsądnie.
— Tak, pomówmy rozsądnie — dodała Ernestyna — panie de Maillefort, usiądź pan tu oto, pomiędzy nami i pogawędzimy teraz rozsądnie i z zimną krwią.
— Słucham tedy, — rzekł garbaty siadając na sofie pomiędzy obu panienkami i biorąc każdą z nich za rękę, kimże się najprzód zajmiemy?
— Herminją — zawołała Ernestyna skwapliwie.
— Herminją, dobrze — odpowiedział margrabia. — Herminja i Gerald kochają się tkliwie i godni są siebie, to już rzecz wiadoma; ale, powodowana uczuciem dumy, którą uwielbiam i potwierdzam, gdyż miłość i szczęście bez godności są niemożliwe, Herminją wzbrania się przyjąć rękę Geralda, jeżeli jej księżna de Senneterre nie odwiedzi pierwej; idzie więc teraz o wynalezienie środka celem skłonienia najdumniejszej w świecie kobiety do uczynienia tego kroku, to cała rzecz.
— Ah! panie de Maillefort — rzekła Ernestyna — wszakże dla pana nic nie jest niepodobnem.
— Czy słyszysz, Herminjo, tę małą pochlebnicę, jak ona swoim słodkim głosikiem mówi: „Ah! panie de Maillefort, wszakże dla pana nic nie jest rzeczą niepodobną“. — Poczem dodał z westchnieniem:
— Lube dziecię, gdybyś ty wiedziała, co to jest próżność i egoizm! te dwa wyrazy malują ci zupełnie panią de Senneterre. Pomimo tegoż, chociaż nie jestem czarnoksiężnikiem, postaram się jednak rzucić jaki urok na tę dwugłową hydrę.
— Ah! panie — rzekła Herminją — gdyby się panu udało cud ten uczynić, całe moje życie...
— Właśnie ja na to liczę, moje dziecię, tak jest, spodziewam się, że mnie przez całe życie będziesz kochała, nawet gdyby mi się moje przedsięwzięcie nie powiodło, sądzę bowiem, że uczyniłoby mnie to równie nieszczęśliwym jak ciebie samą, a w takim razie potrzebowałbym koniecznie jakiejś pociechy. Teraz na ciebie kolej, kochana Ernestyno.
— O! co do mnie — odezwała się panna de Beaumesnil smutno — położenie moje jest jeszcze trudniejsze, niż Herminji.
— Rzeczywiście! sam nie wiem, co myśleć o niem, ale powinienem cię uprzedzić, moje dziecię, że do niczego mieszać się nie mogę w twojej sprawie, dopóki nie zasięgnę nowych wiadomości o panu Oliwierze Rajmond.
— Jakto, panie de Maillefort — zapytała Ernestyna — więc dotychczasowe wiadomości o nim nie wystarczają panu?
— Są one jak najlepsze, co się tyczy jego życia żołnierskiego; ale ponieważ tu nie o to idzie, ażeby mu nadać nowy stopień, i ponieważ można być dzielnym oficerem, a pomimo tego jak najgorszym mężem, przeto, pragnę teraz zasięgnąć wiadomości zupełnie innego rodzaju.
— Wszakże pan de Senneterre powiedział już panu niemało dobrego o Oliwierze.
— Moje kochane dzieci, można być jak najlepszym przyjacielem, doskonałym kolegą, a jednak uczynić swą żonę nieszczęśliwą.
— Ah! panie, co za nieufność! Pomyślże pan, że pan Oliwier uważa mnie za biedną... i że...
— Wszystko to jest bardzo piękne, wdzięczność, wspaniałomyślność, miłość skłoniły go do ofiarowania ci tego, co sam uważa za niespodziewane szczęście dla ciebie; jest to bardzo szlachetne uczucie, które mnie tak zachwyciło, tak wzruszyło, że, podobnie jak ty i Herminja, dałem mu się zupełnie ująć.
— Więc teraz zmieniłeś pan zdanie swoje w tej mierze? — zapytała Ernestyna z niepokojem.
— Teraz, moje dziecię, nie sądzę już samem tylko sercem, ale także i rozsądkiem, a rozsądek mówi mi, że jakkolwiek pierwsze wzruszenie, pierwsze natchnienie pana Oliwiera można nazwać, zawsze jest ono tylko nągłem, nierozważonem natchnieniem. Nie powątpiewam ja bynajmniej, że pan Oliwier dotrzyma danej ci obietnicy, że ją z radością wypełni; ale chciałbym o ile tylko można, upewnić się, czy, na wypadek, gdyby cię pan Oliwier zaślubił, to pierwsze jego wzruszenie, które równie jak ty, podziwiam, harmonizować będzie z całem jego życiem?
Ernestyna nie była w stanie ukryć pewnego bolesnego niepokoju, gdy usłyszała te rozsądne i przezorne słowa margrabiego.
Pan de Maillefort rzekł dalej głosem uroczystym i tkliwym:
— Moje kochane dziecię, ufność, jaką we mnie pokładasz, przywiązanie, jakie czułem dla twej matki, troskliwość o twą przyszłość, zniewalają mnie mówić ci to wszystko, a może nawet cię zasmucić, ale przysięgam ci, że jeżeli pan Oliwier zdawać mi się będzie godnym ciebie, wtedy zajmę się z całą duszą usunięciem wszelkich przeszkód, któreby mogły zawadzać temu związkowi.
— Ernestyno — rzekła Herminja do swej przyjaciółki — powinnyśmy ślepo zaufać panu de Maillefort, odpowiedzialność, jaką przez zajęcie się losem naszym bierze na siebie, jest wielka! dlatego też, zamiast obawiać się wyjaśnień, które postanowi zebrać, przeciwnie, powinnaś ich pragnąć; będą one dla ciebie nowym dowodem, że pan Oliwier, jak się spodziewam, pod każdym względem godny jest twojej miłości.
— Prawda, Herminjo; przebacz mi pani, panie de Maillefort — rzekła panna de Beaumesnil nieśmiało — niesłusznie postąpiłam, ale niestety! wszakże tu idzie może o jedyną nadzieję mojego szczęścia, niech pan sobie zatem wyobrazi niepokój, trwogę, kiedy pomyślę, że i ta nadzieja może mi być odebraną.
— Moje dziecię, właśnie, ażeby tę nadzieję uczynić pewniejszą, mówię z tobą w ten sposób; przypuśćmy teraz, że pan Oliwier jednoczy w sobie zalety, jakie pragnę w nim widzieć, w takim razie trzeba pierwej skłonić twego opiekuna, ażeby się przychylił do tego związku; potem dopiero, co, jak się obawiam, będzie nierównie trudniejszem, pozostanie nam skłonić pana Oliwiera, ażeby zaślubił najbogatszą dziedziczkę we Francji, ponieważ on wtedy ją kochał, kiedy ją uważał za ubogą.
— Ah! teraz pojmuję pana zupełnie — rzekła Ernestyna ze smutkiem — i ja się obawiam, że pan Oliwier odrzuci podobny związek, chociaż odrzucenie to dowodziłoby tak wielkiej szlachetności duszy, że pomimo najgłębszego zasmucenia, musiałabym go jeszcze uwielbiać. Ah! mój Boże! cóż tu począć, panie de Maillefort?
— Nie wiem jeszcze, moje dziecię, całą noc będę nad tem myślał, musiałaby już moja głowa być zupełnie nieudolną, gdybym nic nie mógł wynaleźć. Mam ja już coś na myśli, ale to jeszcze jest bardzo wątpliwe, bardzo niewyraźne — dodał garbaty z namysłem — ale... dlaczegóżby nie?... Skoro tylko będę sam jeden z mojemi myślami, spodziewam się uporządkować je nieco i znaleźć stosowny środek; tymczasem jednak nie tracić odwagi, moje dziecię.
— Panie de Maillefort — rzekła Herminja — czy pan uważałby za słuszne, gdyby Ernestyna zobaczyła się wkrótce z panem Oliwierem?
— W każdym razie powinnaby się jeszcze kilka dni wstrzymać.
— Mój Boże! cóż on o mnie pomyśli? — zawołała panna de Beaumesnil ze smutkiem.
— Co do tego, przypomnij sobie, Ernestyno, żeś mu powiedziała, iż krewna, u której mieszkasz, jest charakteru nieznośnego, że będziesz potrzebowała kilka dni namysłu, ażeby się zastanowić, czy pan Oliwier, czy też wuj jego ma prosić ją o twą rękę.
— Prawda — odpowiedziała Ernestyna — zyskam tym sposobem kilka dni, w ciągu, których pan Oliwier będzie przynajmniej spokojny.
— Tą mniemaną kuzynką jest zapewne twoja ochmistrzyni?
— Tak jest, panie.
— Czyś pewna jej milczenia?
— Jej własny interes jest mi rękojmią w tej mierze.
— To rzecz nadzwyczajnie ważna, gdyż, ażeby się nasze plany szczęśliwie powiodły, powinny koniecznie zostać tajemnicą — rzekł garbaty — i zdaje mi się, że nie potrzebuję ci wspominać o tem, Herminjo, że nawet Gerald nie powinien wiedzieć, że ta biedna hafciarka, o której mu zapewne Oliwier już opowiadał, jest panną de Beaumesnil.
— Ah, panie, z łatwością mi przyjdzie dochowanie tej tajemnicy, gdyż wtedy dopiero zobaczę Geralda, kiedy jego matka przybędzie do mnie, inaczej, nie będziemy się nigdy widzieli — powiedziała młoda artystka ze smutkiem.
— Odwagi tylko, moje dziecię, odwagi — odpowiedział garbaty — nie jestem ja bardzo nabożny, ale wierzę w Boga, opiekuna ludzi prawych. Widzisz, że on wyraźnie nam się objawił, kiedy pozwolił, ażebyśmy się wszyscy troje poznali. Nie trać więc odwagi! Wracając jednak do pana Oliwiera, jeżeli go zobaczysz, kochana Herminjo, czego się spodziewam, powiedz mu, że Ernestyna jest trochę słaba, tym sposobem zyskam dosyć czasu do wynalezienia stosownych środków; wszystko bowiem, czego od was żądam, moje dzieci, jest to tylko termin ośmiodniowy. Jeżeli w ciągu tych ośmiu dni nie doprowadzę zamiarów moich do skutku, w takim razie było to zapewne niepodobieństwem, i wtedy będziemy mieli dosyć czasu myśleć o poddaniu się przeznaczeniu i szukaniu pociechy. A potem, przyznajcie, moje dzieci, że gdybyście się musiały wyrzec tych związków, których tak gorąco pragniecie, boleść, któraby wam się z tego powodu dawała uczuć, nierównie będzie mniejszą, kiedy jesteście razem, aniżeli gdybyście były rozłączone! Nakoniec i ja jeszcze jestem z wami, a wszyscy troje potrafimy się może oprzeć sile nieszczęścia.
— Ah! panie de Maillefort — rzekła Herminja — gdyby nie przyjaźń Ernestyny, gdyby nie przyjaźń pana, podobna zgryzota śmiercią byłaby dla mnie.
— O! moja biedna Herminjo — dodała Ernestyna — jaka trwoga, jaki niepokój dręczyć nas będzie w ciągu tych ośmiu dni oczekiwania! Ale przynajmniej będziemy się codziennie widywały, nieprawdaż. Albo jeszcze lepiej — zawołała panna de Beaumesnil, uradowana nową myślą — my się wcale nie rozłączymy.
— Co mówisz, Ernestyno?
— Będziesz mieszkała tu, u mnie, od dzisiaj, zaraz Herminjo. Nieprawdaż, panie de Maillefort?...
— Ernestyno, byłoby to dla mnie wielkiem szczęściem — odpowiedziała Herminja, rumieniąc się — lecz ja przyjąć tego nie mogę.
Garbaty odgadł uczucie dumy, które w tej chwili powodowało Herminją; uważała ona za pewien rodzaj upokorzenia przyjęcie od bogatej dziedziczki życia bezczynnego, otoczonego zbytkiem i przepychem. Zresztą, propozycja Ernestyny, gdyby ją nawet księżna przyjęła, mogła przeszkodzić zamiarom pana de Maillefort, który, widząc pannę de Beaumesnil zmieszaną i zasmuconą tą odmowną odpowiedzią Herminji, powiedział do niej:
— Zdaje mi się, że wykonanie moich planów napotkałoby wiele trudności, gdyby twój opiekun i rodzina jego dowiedzieli się o tajemnicy twego tkliwego przywiązania do Herminji, gdyż staraliby się zbadać przyczynę tej nagłej i serdecznej przyjaźni z panienką, którą, jak im się będzie zdawać, dziś po raz pierwszy widziałaś.. To zaś podejrzenie, ta nieufność, mogłoby mi bardzo zaszkodzić.
— A więc muszę się poddać — odpowiedziała Ernestyna ze smutkiem — jednak, jakążby to dla mnie było pociechą, gdybym te osiem dni przykrego oczekiwania mogła spędzić, z Herminją!
— I ja tego żałuję, Ernestyno — rzekła księżna — lecz pan de Maillefort wie lepiej od nas, co dla nas jest korzystnem; — zresztą tak nagłe zniknienie z mego dotychczasowego mieszkania zbudziłaby może podejrzenie w panu Oliwierze, i nie mogłabym mu dać żadnej wiadomości o tobie. A potem, powinnaś także pamiętać, kochana Ernestyno, że ja żyję z moich lekcyj... i że nie mogę przez osiem dni pozostać bezczynną.
Na te słowa panna de Beaumesnil w pierwszej chwili spojrzała z pewnem zdziwieniem na księżnę, nie pojmowała bowiem, ażeby Herminja mogła myśleć, że i na przyszłość będzie się utrzymywać z pracy rąk, kiedy najbogatsza dziedziczka we Francji jest jej przyjaciółką.
Przypomniała sobie jednak wkrótce wrodzoną delikatność i dumę młodej artystki, i zadrżała na tę myśl, że może o mało nie utrąciła swej przyjaciółki, przez tę nierozważną propozycję, jaką zamierzała jej uczynić.
— To prawda, moja droga Herminjo — odpowiedziała — nie pomyślałam o twoich lekcjach. Rzeczywiście, nie powinnaś ich opuszczać; spodziewam się przecież, że mnie zaliczysz do rzędu twych najmilszych uczennic, i że codziennie będziesz do mnie przychodzić, nieprawdaż?
— O! przyrzekam ci to — odpowiedziała Herminja, której wielki ciężar spadł z serca, gdyż obawiała się przez chwilę, jak to i Ernestyna przeczuwała, że jej przyjaciółka będzie nalegać o przyjęcie u niej mieszkania, co uważaćby musiała za upokorzenie swej godności.
— Więc teraz zgodziliśmy się już na wszystko — rzekł margrabia, podnosząc się z krzesła. — Co do sposobu, w jaki masz traktować twego opiekuna, kochania Ernestyno, bądź względem niego zimna i jak najmniej przystępna, ile można żyj dla siebie samej, ale nie pozwól domyślić się niczego. Nagłe zerwanie z tymi ludźmi mogłoby dla nas być niebezpieczeństwem. Później zobaczymy, co nam wypadnie uczynić.
— Przy tej sposobności, powinnam pana uprzedzić — rzekła Ernestyna — że pani de La Rochaigue, która ciągle jeszcze mniema, że się zgadzam na poślubienie pana Geralda, dziś jeszcze nalegała na mnie, ażebym przyjęła wizytę pani de Senneterre, ale wymogłam na niej jeszcze kilka dni namysłu.
— Bardzoś dobrze postąpiła, moje dziecię; lecz jutro powinnaś oznajmić wyraźnie pani de La Rochaigue, że nie możesz zostać żoną Geralda, nie wdając się zresztą w żadne dalsze tłumaczenia; resztę ja biorę na siebie.
— Pójdę za radą pańską, margrabio; opowiem ci także jutro, Herminjo, ażeby cię uspokoić i jeszcze dumniejszą uczynić, jak pięknie, jak uczciwie pan de Senneterre ze mną postąpił; wszak prawda, panie de Maillefort?
— Wybornie, moje dziecię; on mi już naprzód opowiedział swój zamiar i dotrzymał obietnicy. Teraz, moje lube dzieci, trzeba nam się rozstać.
— O! mój Boże! już? — zawołała Ernestyna — niechże mi pan zostawi! przynajmniej Herminję do wieczora.
— Na nieszczęście, nie mogę pozostać, Ernestyno — przerywała księżna, uśmiechając się z przymusem. — O piątej mam lekcję u niejakiego pana Bouffarda, którego pan margrabia zna dobrze; powinnam być bardzo punktualna, ażeby nie utracić moich uczennic.
— Nie mogę nic na to odpowiedzieć, moja Herminjo, powinnam się tylko poddać — rzekła panna de Beaumesnil z westchnieniem i myśląc o niezliczonych trudnościach i przeszkodach, jakie praca, do której była zniewolona Herminja, nastręczała najsłodszym przyjemnościom jej serca.
— Ależ przynajmniej jutro przyjdziesz, Herminjo! — dodała po chwili milczenia;
— Niezawodnie! — odpowiedziała księżna — i zapewniam cię, że z największą niecierpliwością oczekiwać będę jutrzejszego dnia.
— Herminjo — zawołała panna de Beaumesnil wzruszonym głosem — czy ty mnie równie jeszcze kochasz, jak wtedy, kiedym w oczach twoich była Ernestyną, biedną hafciarką?
— Kocham cię może jeszcze więcej — odpowiedziała księżna serdecznie — gdyż panna de Beaumesnil zachowała serce hafciarki Ernestyny.

Obie dziewice ucałowały się serdecznie i Herminja odjechała z panem de Maillefort.

XXIII.
.

Dwa dni upłynęło od rozmowy z Herminją i Ernestyną, w ciągu których pan de Maillefort miał dwie długie rozprawy z Genaldem, zalecając mu, ażeby nie mówił ze swą matką o Herminji. Margrabia napisał do księżnej de Senneterre z prośbą o przyjęcie go, w tymże samym dniu jeszcze; jakoż, o naznaczonej godzinie, udał się do niej.
Uprzedzony przez Geralda, nie zastanowił się bynajmniej, spostrzegłszy w rysach pani de Senneterre pewien wyraz gniewu, boleści i smutku; bo tegoż samego poranku pani de Da Rochaigue zawiadomiła ją, że panna de Beaumesnil, mimo szacunku swego dla pana de Senneterre, na który on rzeczywiście zasługuje, nie chce oddać mu swej ręki.
Spostrzegłszy garbatego, księżna tem większym uniesiona gniewem, rzekła do niego, z goryczą:
— Przyznaj pan, margrabio, że jestem bardzo wspaniałomyślna. Nie dałamże panu sposobności natrząsania się ze smutku, jaki mi pan sprawiłeś?
— O jakimto smutku pani mówi?
— O jakim smutku! — zawołała księżna z uniesieniem — nie jestże to pana winą, że połączenie mego syna z panną de Beaumesnil spełzło na niczem?
— Więc to ma być moja wina?
— O! pan mnie nie oszuka, i jedynie dlatego, aby pana o tem przekonać, zezwoliłam na widzenie się, którego ośmieliłeś się żądać ode mnie. Nie chciałam tej sposobności pominąć, aby panu w oczy powiedzieć, jaką czuję dla niego odrazę.
— Dobrze, pani; i to jest temat do rozmowy, jak każdy inny.
— Pan de Maillefort uczyni mi wielką przysługę, jeżeli swoją bezwstydną ironję zachowa na lepszą sposobność — rzekła pani de Senneterre z gniewną pogardą i jeżeli raczy nie zapominać, że ma zaszczyt mówić z księżną de Senneterre.
— Księżna de Senneterre nie odmówi mi również łaski postępowania ze mną z należnym mi szacunkiem — odrzekł garbaty głosem uroczystym — inaczej wyrazy moje najskrupulatniej będę stosować do wyrazów pani de Senneterre.
— Groźba, mości panie!
— Tylko nauka, pani.
— Nauka... mnie!
— I dlaczegóżby nie? Jakto! mnie, najdawniejszego przyjaciela męża pani, który kocham Geralda, jak własnego syna, mnie, który mam prawo żądać od każdego zwykłych względów i szacunku, chciej mnie pani zrozumieć, mówię szacunku; mnie, którego urodzenie jest conajmniej równem urodzeniu pani, powinienem to pani przypomnieć, skoro do takich drobiazgów tak wielką przywiązujesz cenę; pani mnie przyjmuje z ubliżeniem, z gniewem, i ja nie miałbym pani przypomnieć, co mnie, co sobie samej winna jesteś? Jak wszystkich ludzi próżnych i dumnych, nienawykłych do oporu, tak i panią de Senneterre odpowiedź ta w początku musiała zdziwić i rozdrażnić; ale później uczuła nad sobą przewagę tak rozsądnej i silnej mowy, dlatego też, zamieniając gniew swój w bolesne uczucie, rzekła:
— O! panie margrabio, przynajmniej nie naruszaj praw rozpaczy, jaką czuje każda matka, widząc przyszłość syna swego na zawsze zniweczoną.
— Jakto, zniweczoną?
— Nie inaczej, mój panie; a do tego, pan się tylko przyczynił.
— Zechce pani być tak dobrą, przekonać mnie o tem?
— Ah mój Boże! wiem teraz, jaki wpływ pan wywiera na pannę de Beaumesnil, a syn mój takie w panu pokłada zaufanie, którego, mnie odmawia, że gdybyś pan był chciał związek ten, który w początku był na dobrej drodze, nie byłby tak nagle runął, niewiadomo dlaczego. Tak, jest w tem jakaś tajemnica, która panu tylko jest wiadoma. I kiedy pomyślę, że Gerald, przy swem znakomitem imieniu, mógł być także najbogatszym człowiekiem we Francji, i że teraz wszystko już stracone, wtedy, jestem... tak, jestem najnieszczęśliwszą z kobiet i matek, i pan widzi, panie margrabio, że płaczę z żalu i zmartwienia, a cóż, czy pan jest zadowolony? — I rzeczywiście księżna de Senneterre zalała się łzami.
Gdyby pan de Maillefort nie był miał serdecznego udziału w sprawie Geralda i Herminji, nie byłby się zapewne wzruszył śmiesznemi łzami tej dumnej i chciwej kobiety; byłby się odwrócił od księżnej, która naiwnie odgrywała rolę najprzywiązańszej i najnieszczęśliwszej matki, pragnącej wszelkiemi sposobami zapewnić synowi swemu niezmierny majątek, a której plany tak na niczem spełzły; jednakże jedynem życzeniem margrabiego było szczęśliwie przeprowadzić to trudne przedsięwzięcie, którego się podjął; dozwolił przeto spokojnie, i bez wzruszenia przeminąć pierwszemu wybuchowi żalu, a następnie odpowiedział:
— Ta tajemnica jest bardzo prosta: Gerald i panna de Beaumesnil czują dla siebie zupełny szacunek; ale... nie kochają się... oto jest wszystko.
— Ah! mój panie, cóż może miłość mieć wspólnego z interesem? przecież takie małżeństwa, podobnie jak w rodzinach królewskich, nigdy się z miłości nie kojarzą.
— Pani pojmuje zapewne, że nie prosiłem o tę ważną rozmowę dla tego, ażeby rozprawiać o zastarzałem przysłowiu: które małżeństwo jest lepsze, czy z interesu, czy z miłości, bo nigdy się pod tym względem nie zgodzimy: zresztą, wszystko to dotyczy rzeczy już rozstrzygniętej, już przeszłej. Związek Geralda z panną de Beaumesnil jest obecnie niemożliwy, wierzaj mi, pani, miljony tej dziedziczki nie są przeznaczone dla syna pani, tak zacnego młodzieńca, który zresztą nie pragnie ich wcale.
— Tak, i skutkiem tej nierozsądnej bezinteresowności, czyli raczej niegodnej obojętności na świetność swego imienia — odpowiedziała, z goryczą pani de Senneterre — popadają reprezentanci najznakomitszych rodzin w haniebne ubóstwo. Podobnie mój ojciec i mój mąż opuścili sposobność odzyskania majątku, który nam wydarła nieszczęśliwa rewolucja i pozostawili mego syna i córki w nędzy; w czasach dzisiejszych, jakże mogę, proszę pana, jak mogę moje córki, wydać za mąż! kiedy tymczasem, gdyby Gerald pozyskał majątek ten i siostrom swoim w pomoc przybył, mogłyby zawrzeć przyzwoite związki, i pan chce, abym była zadowolona z upadku moich planów; ja, która przez chwilę marzyłam dla mego syna o majątku, odpowiednim jego urodzeniu.
— Niech i tak będzie, pani kocha Geralda po swojemu; nie jest to jednak miłość szlachetna; ale zresztą... pani go zawsze kocha.
— O, tak kocham go — zawołała pani de Senneterre — kocham go tak, jak kochać powinnam.
— Zaraz to zobaczymy.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Naprzód, muszę pani objaśnić, że Gerald jest szalenie zakochanym i że...
Pani de Senneterre nagle powstała z krzesła, zaczerwieniła się z gniewu i przerywając garbatemu, zawołała w uniesieniu:
— To jest niegodziwe, ale spodziewałam się tego, teraz już wiem wszystko; więc to syn mój jest przyczyną tego zerwania; bo ta mała de Beaumesnil zupełnie w nim była zaślepiona! Widziałam to na balu, a pan podałeś rękę tej niegodziwej intrydze! — Gniew pani de Senneterre najwyższego dosięgnął szczebla i w uniesieniu zawołała: Nigdy już nie chcę widzieć mego syna; nie ma on ani serca, ani głowy!
Margrabia spodziewał się tego wybuchu; dozwolił mu jednak przeminąć i rzekł po chwili:
— Pani przerwała mi, ja jednakże ciągnę dalej, z tą atoli uwagą, że panna de Beaumesnil daleka jest zakochania się śmiertelnie w Geraldzie, czuje tylko ku niemu szlachetną i godną siebie przychylność.
— Ta bezwstydna! — zawołała księżna, z takim gniewem, że garbaty, mimo poważnego zamyślenia, w którem był zatopiony, nie mógł się oprzeć lekkiemu uśmiechowi i rzekł:
— Mówiłem więc pani, że Gerald czuje, niezwyciężoną miłość ku pewnej młodej panience, która pod każdym względem jest godną tej miłości.
— Proszę pana, margrabio, żebyś mi w tej sprawie ani słowa więcej nie mówił — odpowiedziała pani de Senneterre, udając spokój, między synem moim i mną, wszystko na zawsze skończone. Może kochać kogo chce, żenić się, z kim chce, jeżeli tylko przyzwoicie dopełni wszelkich formalności, gdyż ma już wiek przypisany, w którym może się obejść bez mego zezwolenia; niech splami imię swoje, jeżeli mu się podoba. Od dzisiaj, przybiorę napowrót nazwisko mojej rodziny; wszędzie i głośno będę mówić, dlaczego wstydzę się nosić imię znieważone, zhańbione, przynajmniej w córkach moich, znajdę niejaką pociechę.
Na te słowa, również gwałtowne jak nierozsądne, margrabia odpowiedział z powagą:
— Syn pani inne ma wyobrażenie o swoich dla pani obowiązkach, jak pani dla niego; on nietylko że w zupełności zadość uczyni formalnościom względem pani; ale nadto, będzie panią poważał, szanował jak dotąd i ożeni się jedynie za pani zezwoleniem.
— Doprawdy! — zawołała pani de Senneterre, wybuchając sardonicznym śmiechem — on mi okazuje jeszcze tyle szacunku?
— Wbrew najczulszej miłości, jaką dziewica jego wyboru tchnie dla niego, chce ona pod jednym tylko warunkiem połączyć się z Geraldem, to jest, ażebyś pani do niej przyszła i powiedziała jej, że zezwalasz na to połączenie.
— Panie de Maillefot, to jest bezwątpienia zakład jakiś, żart?
— Idzie tu o życie lub śmierć syna pani.
Głos margrabiego, rysy jego, przybrały wyraz tak groźnej godności, że pani de Senneterre, przestraszona zawołała:
— Co pan mówisz, margrabio?
— Mówię pani, że jesteś matką bez serca, kiedyś dotąd niedostrzegła bladości, smutku twego syna, który go trawi. Czyliż w czasie owego balu, na którym nieszczęśliwy syn pani jak cień jaki błąkał się po salonach, lekarz nie powiedział pani w mojej obecności, że bez użycia silnych środków, do których się udał, byłaś w niebezpieczeństwie utracenia go na zapalenie mózgu?
Pani de Senneterre, uspokoiwszy się zwolna i żałując chwilowo wzruszenia, odpowiedziała z pogardliwym uśmiechem:
— Co tam! zapalenie mózgu leczy się puszczeniem krwi; ludzie w romansach tylko umierają z miłości, i to w nędznych romansach.
— Pani robi sobie z tego zabawny macierzyński żarcik, na który, ażeby odpowiedzieć, również żartobliwie oznajmię pani: że jeżeli pani po zasiągnieniu potrzebnych wiadomości o panience, o której mówię, w kilka dni, nie zrobi do niej kroku, którego od pani oczekuje...
— Wtedy, mój panie?
— Wtedy, pani, syn jej odbierze sobie życie.
— Tak, tak, — odrzekła pani de Senneterre z podwójną ironją — tak właśnie, jak, nie pamiętam w którym melodramacie.
— Ja zaś pani mówię, nieszczęśliwa, obłąkana matko, że syn twój życie sobie odbierze — zawołał margrabia głosem okropnej pewności, mówię pani, że ostatni książę de Senneterre zakończy samobójstwem, tak jak ostatni książę Bretigny.
To zastosowanie niedawno wydarzonego tragicznego wypadku, opowiadanego u pani de Mirecourt, wzruszyło panią de Senneterre. Znała ona tę szczególną energję charakteru Geralda; wiedziała, jak go dręczy przed nią ukrywany smutek; przejęta wreszcie mimowolnie szacunkiem dla charakteru pana de Maillefort, wiedziała bowiem, że nie był zdolny mówić o możności samobójstwa Geralda, gdyby nie był o niej przekonanym! nieszczęśliwa ta kobieta zawołała z przestrachem:
— Ach panie! to, co pan mówi jest okropne! rodzina de Senneterre miałaby wygasnąć przez samobójstwo.
W tym wykrzykniku głośniej przemawiała ślepa pycha arystokracji, niż miłość macierzyńska; ta nierozsądnie dumna kobieta drżała przedewszystkiem na myśl, że imię de Senneterre, tak znakomitej i szlachetnej rodziny, wygasnąć może, a wygasnąć czynem, który otaczający ją świat poczyta za zbrodnię.
Margrabia odgadł uczucia, miotające panią de Senneterre, dlatego odpowiedział:
— Tak, jeżeli pani jest zaślepioną, tak nielitościwa, wtedy to chlubne, nieraz sławne, a zawsze szanowane imię de Senneterre nazawsze zaginie we łzach i krwi.
— Panie de Maillefort, myśl ta jest straszna. Wiem, że nieszczęśliwy syn mój na wszystko jest gotów. O! nie! nie! nie mogę o tem myśleć, pan mnie przestrasza. I skoro pomyślę o żalu, o rozpaczy, o hańbie tej rodziny, której głowa tak straszną zbrodnią byt swój zakończyła, o wierzaj pan, dosyć... dosyć... mogłabym dostać pomieszania! I ocierając z czoła zimne krople potu, pani de Senneterre mówiła dalej: Tak, mówię panu, margrabio, że nawet o tem myśleć nie powinnam. Ale przecież, któż jest ta osoba? Jakkolwiek jestem w śmiertelnej trwodze co do wyboru Geralda, uspokaja mnie przecież niejako jedna okoliczność, że osoba ta wymaga mego do niej przybycia, aby jej powiedzieć, że zezwalam na związek z moim synem. Skoro się odważa żądać ode mnie takiego kroku, zajmuje zapewne takie stanowisko w świecie, że nie mam potrzeby lękać się ze strony syna mego jakiej niegodnej miłości.
— Pani! miłość Geralda jest godną jego osoby, miałem już zaszczyt zapewnić panią o tem — odpowiedział margrabia z powagą — a zwykle, ludzie wierzą moim słowom.
— Prawda; zapewnienie pańskie tem więcej mnie uspakaja. Prawda, że nie będę już miała sposobności mieć tych pięknych marzeń, jakie dla syna mego roiłam, ale, jeżeli panienka, o której pan mówi, jest dobrego pochodzenia, posiada majątek, i...
Garbaty przerwał pani de Senneterre, mówiąc:
— Panienka, o której mówię, jest sierotą, nauczycielką muzyki i utrzymuje się z lekcyj.
Niemożliwością jest opisać wyraz twarzy pani de Senneterre, na te słowa margrabiego; gdyby ją iskra elektryczna dotknęła, poruszenie jej, z którem zerwała się z krzesła, nie byłaby tak nagłe i gwałtowne.
— Awanturnica! prosta dziewczyna! i ten nędznik tak głęboko upadł! — wołała — jakaż hańba dla mego imienia i moich córek! I, gdy pan de Maillefort powstał nie z mniejszą życzliwością, aby jej odpowiedzieć, przeszkodziła mu, dodając: I takie stworzenie ośmiela się... żądać, ażebym ja... ja, poniżyła się tak dalece i do niej przyszła... ażebym...
Pani de Senneterre nie dokończyła; zdawało jej się, że splami usta, jeżeli powtórzy to zuchwałe... to niesłychane żądanie; wybuchnęła tylko sardonicznym, prawie konwulsyjnym śmiechem.
Zimny spokój nastąpił po tem wstrząśnieniu; pani de Senneterre drżącą ręką ujęła rękę pana de Maillefort, mówiąc:
— Panie margrabio, chciej mnie pan wysłuchać, gdyby nawet mój niegodny syn osobiście tu stanął, rozumie pan osobiście, tu, przede mną, i mówił mi: zabiję się w oczach twoich matko, jeżeli mi odmówisz swego zezwolenia; odpowiedziałabym mu: zabij się! wolę cię widzieć nieżywym, niż hańbionym. Wolę widzieć twe imię gasnącem w zbrodni samobójstwa, jak żeby hańba twoja i sióstr twoich dalej krzewić się miała. — I gdy margrabia miał swoją niechęć z głośnem oburzeniem objawić, dodała — panie de Maillefort; nie wpadam ja w uniesienie, jestem zupełnie spokojna, mówiąc panu, cobym niezawodnie uczyniła; bo po tak haniebnych zamiarach mego syna i jego współuczestniczki, nie jest już miłością macierzyńską to co dla niego czuję; nie jest to już nawet obojętnością; ale pogarda, nienawiść, czy pan rozumie? tak, nienawiść. Powiedz mu to pan; całą moję miłość, jaką dla tego nędznika oddychałam, przeleję na córki moje.

— Ta kobieta postąpiłaby tak, jak mówi, pomyślał margrabia z przestrachem — wszelkie uwagi byłyby daremne; rozsądek na próżnoby walczył przeciw upartemu zaślepieniu. I garbaty, nie mylił się. Ta kobieta, jak sama mówiła, byłaby obojętnem okiem spoglądała na śmierć syna swego, u nóg jej konającego; otóż to jest duma arystokracji, pycha, posunięta do bezrozumnej, zwierzęcej dzikości. Biedny Gerald! biedna Herminja!

XXIV.

Tu nastąpiła chwila milczenia, w której pani de Senneterre drżała z gniewu, z powodu objaśnienia, któremu jeszcze nie śmiała, ażeby syn jej chciał się żenić z nauczycielką muzyki, utrzymującą się z lekcyj. Pan de Maillefort, jak gdyby żadnej o tem nie było mowy, rzekł obojętnie:
— Cóż pani sądzi o szlachetności i świetności rodziny de Haut-Martel?
Na to zapytanie pani de Senneterre spojrzała najpierw na garbatego, z niemym podziwem, potem odpowiedziała:
— Rzeczywiście, mój panie, nie pojmuję tego zapytania.
— Dlaczego, pani?
— Jakto, mój panie, pan widzi mnie upadającą pod ciosem, który mnie dotknął, a który mi sam zadałeś, zapewne bez chęci, — dodała z gorzką ironją — a pytasz mnie bez żadnych powodów, co myślę o świetności rodu de Haut-Martel?
— Pytanie moje jest mniej obcem ciosowi, który panią dotknął, niż sądzisz, bo go może złagodzić. Powtarzam więc: co pani sądzi o rodzinie de Haut-Martel?
— Ah! mój panie, we Francji niema znakomitszej i dawniejszej; pan wie o tem lepiej, jak kto inny; gdyż rodzina ta, z którą jesteś spokrewniony, jest twoją własną rodziną.
— Teraz pani, ja jestem głową tej rodziny.
— Pan — zawołała pani de Senneterre.
I, rzecz szczególna; po szalonym gniewie tej kobiety nastąpiło jakieś zazdrosne poszanowanie dla nowego reprezentanta tego wysokiego rodu.
— Ależ — mówiła matka Geralda dalej — dziedzicznv książę de Haut-Martel, który od czasu owej głupiej rewolucji roku 1830 żył w dobrach swoich w Niemczech..
— Pani, dziedziczny książę de Haut-Martel, utonął przez nieostrożność; po nim, jako nie mający brata ani dzieci, ja odziedziczam bezwarunkowo jego tytuły i dobra.
— Więc ten wypadek, jest jeszcze zupełnie świeży?
— Pierwszą wiadomość o tem odebrałem od posła austrjackiego, a wczoraj doniesiono mi o tem urzędownie.
— A więc — mówiła pani de Senneterre z zazdrosnym podziwem — panie margrabio de Maillefort, jest teraz księciem de Haut-Martel.
— Tak niezawodnie, nawet bez ubiegania się o to, jak pani widzi.
— To przecudownie, mój panie! — zawołała nieszczęśliwa obłąkana zapominając o synu swoim, którego rozpacz do samobójstwa mogła przywieść, i o tem tylko myśląc, jakby się coraz więcej zachwycać tem pomnożeniem godności i tytułów przyjaciela swego domu — więc należy pan do najznakomitszej szlachty we Francji.
— Ach, mój Boże! tak jest, ta wielka; godność spadła na mnie niespodziewanie; i gdy pomyślę, że wczoraj byłem jeszcze zwyczajnym szlachcicem, a dziś taka zaszła ze mną zmiana. Czy pani nie uważa, że mój garb cokolwiek się zmniejszył od chwili, w której się pani dowiedziała, jak znakomitym zostałem człowiekiem?
— Panie, ze szlachectwa, równie jak i z religji żartować się nie godzi.
— Tak, zapewne; mamy wiele innych tematów do żartów. Ale ja zapomniałem pani powiedzieć, że książę le Haut-Martel pozostawił w Węgrzech około pięćdziesiąt tysięcy talarów rocznego dochodu, w czystych nie obdłużonych dobrach.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów! Lubo pański, majątek nie jest zupełnie znany mimoto jednak uważają pana za bardzo bogatego — odpowiedziała pani de Senneterre tonem pewnej chciwości.
— Ba! — zawołał garbaty — ja sam nawet nie wiem, ile mam dochodu, bo ci biedni ludzie, moi dzierżawcy, płacą mi wtedy tylko, kiedy to mogą uczynić bez wielkiej swojej straty, mimo to jednakże, w najgorszych nawet latach, pobieram do sześćdziesięciu tysięcy franków, po potrąceniu podatków i, zaległości, nie licząc w to jeszcze co dotyczy mego honoru, że najznakomitsi wyborcy okręgu, w którym mam dobra, są dla mnie tak życzliwi, że chcą koniecznie, ażebym był deputowanym zamiast ich szanowanego reprezentanta, który umarł w czasie epidemji; widzi pani, że zaszczyt i bogactwa gradem na mnie spadają.
— Tym sposobem pan ma więcej niż dwakroć sto tysięcy liwrów dochodu, a przytem jest pan księciem de Haut-Martel...
— A prawdopodobnie i deputowanym, jeżeli łaska! niechże pani: nie zapomina o tem.
— To jest wyśmienite położenie.
— Tak i mnie się zdaje! A, z moją twarzą i moim garbem mogę mieć pretensję do najświetniejszych partyj nieprawdaż? Niech pani sama przyzna, jaka to szkoda, że panna de Beaumesnil zakochała się w pięknym młodym chłopcu; toby była właśnie dla mnie partja.
Nagła myśl wstrząsła tą próżną i chciwą kobietą, a zamyśliwszy się przez chwilę, i spojrzawszy przenikliwym wzrokiem na pana de Maillefort, rzekła:
— Panie de Maillefort, zdaje mi się, żem pana odgadła.
— W czem, pani?
— Zapytanie, jakieś mi pan uczynił: co sądzę o rodzinie de Haut-Martel, miało, jak pan mówił, złagodzić cios, jaki mi został zadany przez mego niegodziwego syna.
— Rzeczywiście powiedziałem to pani, i to jest niewątpliwą prawdą.
— Dobrze więc, że zaś pan jest teraz głową tej znakomitej rodzimy, życzy pan sobie przeto, ażeby ona nie wygasła?
— W tem jest cokolwiek prawdy — odpowiedział garbaty, zdziwiony nieco przenikliwością pani de Senneterre, nie domyślając się wszakże prawdziwej myśli księżnej.
— Tak — mówił dalej — przyznam się pani, że bardzoby mi było miło, gdyby to imię nie wygasło.
— A wiedząc, że jedynie tylko młoda panienka znakomitego rodu i dobrego wychowania, jest zdolna nosić to świetne imię i cenić świętość obowiązków, jakie winna będzie temu mężowi, któremu zawdzięczy tak świetny los, pan myśli o mojej starszej córce, i tym sposobem ofiarowujesz mi tę nagrodę, za nieszczęsny cios, który mi zadało zuchwalstwo mego syna.
— Ja! żenić się? — zawołał garbaty, więcej rozgniewany niż zdziwiony słowami pani de Senneterre.
Chcąc się jednak dowiedzieć, jak daleko posunąć się może, nikczemność i niegodziwa chciwość tej wyrodnej matki, usprawiedliwiając się napozór, jak ludzie, którzy właśnie pragną żeby ich do czegoś namawiano, mówił dalej:
— Ja! mógłżebym pomyśleć o takim związku! a nadto, gdybym nawet pomyślał, czy mógłbym mieć jaką nadzieję? Rozważ, pani, w moim wieku, z moją powierzchownością, kiedy przeciwnie córka pani, Berta, powabna i nie mająca jeszcze lat dwudziestu! Przebacz mi pani! onaby mi w oczy urągała i to zasłużenie.
— Pan się myli, margrabio — odpowiedziała z powagą ta nieporównana matka — naprzód, panna de Senneterre wychowaniem swem nawykła do posłuszeństwa i uszanowania, nigdy od niego nie odstąpi; wie ona prócz tego, że jest ubogą i nigdy nie znajdzie takiego położenia jakie jej pan jest w stanie ofiarować.
— Ależ powtarzam; jestem stary, brzydki, garbaty jak wielbłąd!
— Panie margrabio, moje córki tak są wychowane, że, prawdę mówiąc, wtedy dopiero zwrócą oczy na swych mężów, których im wybiorę, kiedy wrócą od ołtarza.
— Przygotowałabyś pani temu biednemu dziecku, z którembym się ożenił, prawdziwą śliczną niespodziankę.
— Powtarzam panu, panie margrabio; moje córki nie mają takich niewczesnych urojeń, aby mierzyć miały mężów swoich wzrokiem zmysłowym; objawię mojej starszej córce mą wolę, to będzie dostateczne.
— Chociażbym tej niegodnej matce okazał odrazę jaką mnie przejęła — pomyślał garbaty — cóżbym na tem zyskał? Jest to niegodziwa i nieuleczalna warjatka; wolę korzystać z jej szaleństwa. I widząc, że pani de Senneterre z lękliwym niepokojem na jego czeka odpowiedź, rzekł dobitnie.
— Pani mówiła niedawno, a były to bardzo mądre słowa, że ze szlachectwa i religji nie powinniśmy żartować; nieprawdaż?
— Tak, panie margrabio.
— Przyzna więc pani, że i z małżeństwa żartować się nie godzi...
— Nie, zapewne, że nie, panie margrabio.
— Dobrze więc! między nami mówiąc, życzenie pani widzieć swą córkę Bertę, księżną de Haut-Martel, ma właśnie niegodny cel lekceważenia religji, szlachectwa i małżeństwa, tych trzech świętych rzeczy, jak je pani sama nazywa.
— Jakto, mój panie?
— Panna de Senneterre ubliżyłaby religji, albo, co więcej i gorzej, ubliżyłaby naturze i Stwórcy, gdyby staremu garbusowi, jakim ja jestem, wykonać miała przysięgę miłości i wierności; a ja z mej strony natrząsałbym się tym sposobem ze szlachectwa w ogólności, a z rodów de Senneterre i Haut-Martel w szczególności, narażając się na niebezpieczeństwo rozmnożenia go w osobach brzydkich, małych i garbatych, do mnie podobnych. Dowodziłoby to bezwątpienia posłuszeństwa i wierności mojej żony, ale światu dziwne podałoby domysły o naszej znakomitej i historycznej rodzinie.
— Panie margrabio, ja...
— Wiem, że pani mi przypomina garb księcia Eugeniusza, w porównaniu tem mój garb wielki znajduje dla siebie, zaszczyt; ale zechciej pani zwrócić uwagę, że takim osobliwościom nie można odejmować należnego blasku. Jestem pani nieskończenie wdzięczny za jej oświadczenie, i panna Berta ze swej strony zapewne mi będzie wdzięczna, że ofiary tej przyjąć nie mogę; jednakże, połączenie naszych dwóch znakomitych rodzin, jak pani mówi i zapobieżenie, żeby moje dwakroć sto tysięcy franków dochodu rodzinie pani się dostały, zależeć będzie jedynie od pani. Pośpieszam jednak oświadczyć jej, że zanadto nisko stoję w moich zasługach, ażebym się mógł ośmielić wzrok mój do pani podnieść — dodał garbaty z głębokim ironicznym ukłonem. — Najprzód, byłbym dla pani najnieznośniejszym w świecie mężem; a potem, ja nie czuję żądnego powołania do małżeństwa.
— Nie ma pan potrzeby z taką troskliwością uprzedzać propozycji, których mu nie czynię — odpowiedziała księżna de Senneterre, z, obrażoną dumą — racz pan tylko jaśniej się tłumaczyć, bo ja nie znam się na rozwiązywaniu zagadek; pan mówi o połączeniu naszych rodzin i o chęci, aby jego majątek dostał się mojej rodzinie; ja tego nie pojmuję.
— Między nami i bez wyrzutów mówiąc, pani była bardzo uprzejma w swoich pretensjach co do honoru rodziny, kiedy szło o połączenie Geralda z panną de Beaumesnil, jest tylko nazwiskiem wsi, a dziad zmarłego hrabiego nie był niczem więcej, jak panem Józefem Vert-Puis, nadzwyczaj bogatym bankierem i, zresztą bardzo przyzwoitym człowiekiem.
— Wiedziałam bardzo dobrze, że familja i urodzenie panny Vert-Puis de Beaumesnil nie z nader świetnych pochodzi źródeł, ale...
— Ale miljony pozłociły pani cokolwiek to miejskie pochodzenie, niedawno do szlachectwa podniesionej rodziny, nieprawdaż? Jednakże, kiedy mimo to, owe miljony dosyć się uszczupliły, bo wynoszą tylko około czterech do pięciu, cóżbyś pani wtenczas powiedziała, otrzymawszy bilet: „Pan margrabia de Maillefort, dziedziczny książę Haut-Martel, i t. d. ma zaszczyt zawiadomić panią o ślubie panny Herminji de Haut-Martel z księciem de Senneterre“.
Zdziwiona do najwyższego stopnia pani de Senneterre spoglądała tylko na garbatego, nie pojmując go wcale; on mówił dalej:
— W kontrakcie przedślubnym, byłoby zastrzeżone, że dzieci płci męskiej w tem małżeństwie zrodzone, nosić będą nazwisko: de Senneterre-Haut-Martel, — zdaje mi się, że brzmiałoby to równie dobrze, jak Noailles-Noailles, Rohan-Rochefort, albo Montmorency-Luxemburg; a że panna Henminja de Haut-Martel jest jedyną córką, ja zaś mało potrzebuję na utrzymanie więc ta młoda para, oczekując na śmierć moją miałaby dochodu rocznego około pięćdziesięciu tysięcy talarów, któreby podwójnemu blaskowi, jak się pani wyrażasz, dostateczny zaszczyt przyniosły.
— Rzeczywiście, panie de Maillefort, ja pana nie pojmuję; pan nigdy nie miał żony, a tem samem, nie masz i córki.
— Nie mam, ale któż mi może — zabronić przyjąć kogo za córkę? nadać jej moje imię i oddać majątek?
— Nikt, to pewne; ale któż — są rodzice tej młodej panienki, którą pan za córkę przyjmuje?
— Jest ona sierotą, jak pani mówiłem; nauczycielką muzyki i utrzymuje się z lekcyj.
— Jakto? — zawołała pani de Senneterre — ta dziewczyna, w której tak szalenie zakochał się Gerald! to stworzenie...
— Dosyć pani — zawołał margrabia z powagą — nie ścierpię, aby w ten sposób mówiono o młodej panience, którą tak poważam, tak kocham, tak szanuję, że jej nadaję moje imię.
— Być może, panie; ale to, co mi pan mówi, jest tak dziwne...
— Dziwne; być może, ale przyjmuje pani, czy nie?
— Przyjąć! mój panie? za moją synowę... przyjąć osobę... która utrzymuje się z lekcyj?
— Ta drażliwość ze strony pani jest bezwątpienia heroiczną; jednakże muszę pani powiedzieć, że syn jej, nic, albo bardzo mało posiada i że panna Herminja de Maillefort, która się o tyle poniżyła, że cnotliwie i godziwie pracuje na utrzymanie, zapewni panu de Senneterre dwakroć sto tysięcy franków dochodu i, prócz tego, pokrewieństwo z rodziną de Haut-Martel. Wreszcie zwracam przy tej sposobności uwagę pani na to, że, jeżeli będziesz opierać się, syn jej odbiorze sobie życie. Wiem o tem, że pani wołałabyś go widzieć nieżywym, jak połączonym ubliżającemi związkami; matka Grachów, w porównaniu, z panią, jest niczem co do stoicyzmu, żadne więc inne skutki stąd nie wynikną, jak, że imię de Senneterre, da godnemu politowania czynowi, na synu pani, wygaśnie, co jak mi się zdaje, jest jeszcze gorszem, jak niestosowne ożenienie, szczególniej jeżeli de Senneterre zawrzeć może z panną de Maillefort Haut-Martel niestosowne małżeństwo.
— Ależ, mój panie, dowiedzą się przecież, że ta osoba jest tylko przybraną pana córką...
— Wszystko, co tylko mogę pani powiedzieć, jest, że gdyby rzeczywiście była moją córką, nie mógłbym sobie nigdy życzyć przywiązańszej, piękniejszej i prawdziwie szlachetniejszej.
— Więc pan ją zna bardzo dobrze?
— Rzeczywiście, pani szczególne zadaje mi pytanie. Zechciej mi tylko pani powiedzieć, czy sądzisz, ażebym ja, którego pani zna, mógł oddać imię moje panience, któraby go była niegodna?
— Ale, krótko mówiąc, mój panie — zawołała pani de Senneterre głosem bolesnego wyrzutu — wszakże nic w świecie nie zdoła temu zapobiec, ażeby przyznana córka pana, była czem innem, nie... prostą artystką?
— Moja przybrana córka, rzeczywiście zachowa tę plamę, że była i jest znakomicie utalentowaną artystką; jest to godnem politowania, boli mnie to, opłakuję to, wzdycham nad tem, ale niestety! pani zna przecie to przysłowie: Najpiękniejsze dziewczę na świecie...
— A czy jej protektorowie należą do naszego towarzystwa?
— Jest ona zanadto dumną na to; nie nasze towarzystwo, ale Herminja de Maillefort...
— Mój Boże! margrabio — przerwała pani de Senneterre — pan mnie wprowadza w niepewność, w obłąkanie.
— Sądzę, pani, że położę kres tej niepewności. Zechciej mnie pani posłuchać — mówił pan de Maillefort dalej, ale już bez ironji, głosem stanowczym i poważnym — oświadczam pani, że jeżeli odmówisz swego zezwolenia, udam, się do Herminji, powiem, co dla niej zamierzam uczynić, przekonam ją, że, jeżeli z powodu ubóstwa i braku imienia lęka się narzucić rodzinie de Senneterre, aby jej nie uważano za chciwą bogactw i zaszczytów, żądając dla własnej godności od pani pierwszego kroku do siebie, że teraz, jako przybrana córka pana de Maillefort, mogąca ofiarować panu de Senneterre imię i dwakroć stotysięcy franków dochodu, nie ma więcej potrzeby robić tych skrupułów, jakie robiła młoda artystka. Ponieważ zaś Herminjia serdecznie kocha Geralda, a rada moja jest zupełnie rozsądna, będzie mi więc posłuszną; Gerald, jako syn, nie pominie dla pani prawnych formalności, i tym sposobem wszystko się zakończy.
— Panie margrabio!...
— Bezwątpienia, będzie to wiele kosztowało Geralda, jeżeli się będzie musiał zrzec zezwolenia matki, gdyż panią ślepo kocha, jest to prawdziwy wyraz, ażeby mu jednak odjąć wszelką wątpliwość, powtórzę mu słowa pani: Wolę syna mego widzieć nieżywym, jak żeniącym się nieodpowiednio swemu stanowi. Są to okropne, albo raczej nierozsądne wyrazy, tem więcej, że zapewniłem panią, iż Gerald niemógłby pokochać godniejszej panienki, niż ta, którą wybrał.
— Panie, przecież między mną a synem moim nie zechcesz zasiewać niezgody?
— Przedewszystkiem pragnę zapewnić szczęście i spokojność Geraldowi, kiedy pani jest tak zawzięta, że go chcesz poświęcić niedorzecznym przesądom...
— Panie! ten wyraz...
— Przesądom, mówię, które tem więcej są niedorzeczne, że po adoptacji, którą proponuję, nie ma pani żadnego słusznego powodu. Niech pani zatem rozważy moje słowa Jeżeli pani, jako rozsądna matka, pragnie pozostać w stosunkach przyjaźni z synem swoim, ochronić siebie i jego od bolesnego zerwania; w takim razie uda się pani jutro do Herminji; gdyż, widząc teraz, co czynię dla tej panienki, wszelkie zasięgania o niej wiadomości, są zupełnie niepotrzebne.
— Ja, panie, ja miałabym pierwsza pójść do niej?
— Musi się pani tak dalece poniżyć, a poniżenie to jest tem okropniejsze, że Herminjia z wiadomych tylko, mnie powodów, wtenczas dopiero dowiedzieć się może, że ją przybieram za córkę, kiedy pani ten krok uczyni. Pani więc, bez dalszych tłumaczeń, uda się do Hermiinji, nauczycielki muzyki, aby jej powiedzieć, że zezwala na połączenie z Geraldem.
— Nigdy, mój panie; nie poniżę się do podobnego kroku.
— Pomyśl pani;, że w kroku tym niema nic poniżającego i że, prócz mnie, żadnego tam nie będzie świadka.
— Mówię panu, margrabio, że to jest niemożliwe, nigdy się tak dalece nie upokorzę.
— W takim razie pani, zamiast przez swego syna być ubóstwianą, zezwalając na krok, któremu nie możesz zapobiec, Gerald dowie się o braku przywiązania panu; a wtenczas, obejdzie się bez jej zezwolenia.
— Ale, panie, przecież nie możesz żądać, ażebym w jednej chwili powzięła tak ważne postanowienie.
— Dobrze; daję więc pani czas do namysłu do jutra; sam przybędę po odpowiedź i jeżeli ją znajdę stosowną do rozsądku i prawdziwej macierzyńskiej miłości, wtenczas wyprzedzę panią na chwilę do Herminji, ażeby tam na panią oczekiwać. W przeciwnym razie, oświadczam, że mim upłynie sześć tygodni, syn pani już będzie ożeniony.
To powiedziawszy, margrabia ukłonił się pani de Senneterre i wyszedł.
— Bynajmniej o tem nie wątpię — mówił do siebie margrabia — że ta obłąkana kobieta, uczyni krok, którego od niej żądam, gdyż podobny związek pochlebiać będzie jej chciwości i dumie; przy których zapomni może o dręczącej ją adaptacji; jak uważam, gotowa ona w swej dzikiej i głupiej zawziętości popchnąć syna swego do samobójstwa, gdyż skutkiem owej w naturze naszej zbyt często napotykanej sprzeczności, tak wielką cenę kładzie na swoje do niego przywiązanie, jakgdyby była najrozumniejszą, najprzywiązańszą matką; ona czuje, jak wysoko syn będzie ją cenił, jeżeli na połączenie jego, nibyto dobrowolnie, zezwoli... i uda się do Herminji. Ale, cóż stąd, wtedy będzie dopiero połowa mojej wygranej — myślał dalej garbaty — pytanie, czy Herminja w dumie swojej zechce być moją przybraną córką, skoro się dowie, jakie jej to zapewni korzyści i że one jedynie poruszyły panią de Senneterre; o! lękam się tego bardzo. Wszakże widziałem tę dumną dziewczynę niemal obrażoną, kiedy jej Ernestyna ofiarowała nie podzielenie się z nią swym majątkiem, ale tylko bawienie przy niej i porzucenie lekcyj, być może, iż ona wie, że Ernestyna jest jej siostrą; tak, nie wątpię już teraz o tem; Herminjia jest córką pani de Beaumesnil, i wie o tem niezawodnie. Powtarzam więc, czy Herminja przyjmie moją ofiarę? to jeszcze rzecz wątpliwa. Cokolwiek mogłem powiedzieć matce Geralda, ażeby ją postrachem zniewolić do tego kroku, byłbym wolał jednakże skłonić ją do zezwolenia, w pierwszej przynajmniej chwili, bez wzmianki o tej adoptacji; ale to było niemożliwe; pani de Senneterre wolałaby widzieć syna zabijającego się z rozpaczy, jak zezwolić na jego związek, z biednem dziewczęciem bez imienia i majątku; niech mi się tylko uda sprowadzić panią de Senneterre do Herminji, owej sieroty, nauczycielki muzyki; potem zobaczymy, co dalej wypadnie czynić. Teraz pójdę do pana de La Rochaigue; po mojej córce Herminji, kolej na córkę moją Ernestynę; muszę tego biednego barona zajść niespodzianie, gdyż w swoim gniewie na mnie, od czasu, jak zniweczyłem jego nadzieje do godności para, odkryciem podstępów tego nikczemnego Mormanda, za żadną zapewne w świecie cenę nie przyjmie mnie u siebie, ale, za pomocą Ernestyny, dostanę się do niego. Jest to szczęście dla moich planów, że głupota jego jest większa jak przewrotność.

Pan de Maillefort wsiadł do pojazdu i pojechał do pana de La Rochaigue.

XXV.

Ponieważ pan de Maillefort zaraz w bramie pałacu Rochaigue zapytał o pannę de Beaumesnil, do niej go więc wprost zaprowadzono.
Spostrzegłszy margrabiego i wybiegając ku niemu, Ernestyna zapytała
— I cóż? panie de Maillefort, przynosi pan dobrą wiadomość dla Herminji?
— Mam niejaką nadzieję...
— Jakie szczęście! Mogęż powiedzieć Herminji, którą wkrótce zobaczę, to, co od pana słyszę?
— Tak, powiedz jej pani, że może mieć nadzieję, ale jeszcze niezupełnie, a ponieważ o sobie samej zapominasz, moje dziecię, więc dodaję, że co do pana Oliwiera, najkorzystniejsze zebrałem wiadomości.
— Ah! zupełnie byłam tego pewna.
— Dowiedziałem się nawet pewnej i to szczególnej okoliczności; że z czasu swego urlopu umiał korzystać, i aby swemu wujowi cokolwiek dopomóc, był nawet w dobrach Beaumesnil pod Luzarches i tam wykonał niektóre roboty.
— Pan Oliwier? istotnie, to szczególne.
— A okoliczność ta, naprowadziła mnie na myśl szczęśliwą; bo jakkolwiek teraz równie jak i pani przekonany jestem, że lepszego i godniejszego wyboru uczynić nie mogłaś; postanowiłem przecież...
— Co takiego?
— Okoliczność ta, jest tak ważną, że pomyślałem jeszcze o jednej ostatniej próbie.
— Względem pana Oliwiera?
— Tak; cóż na to powiesz, moje dziecię?
— Postępuj pan, jak chcesz, panie de Maillefort; bynajmniej się o niego nie obawiam.
— Zresztą, sama będziesz świadkiem tej próby, moje dziecię; jeżeli Oliwier zwycięsko z niej wyjdzie, będziesz się mogła uważać za najdumniejszą, za najszczęśliwszą z kobiet; a wtenczas wszelka wątpliwość, co do twojej przyszłości zniknie. Jeżeli zaś ulegnie, ah! będzie to wtedy nowym dowodem, że i najszlachetniejsze charaktery częstokroć oprzeć się nie mogą pokusom. Wtenczas próba ta bardzo ważny za sobą pociągnie skutek.
— Jakiż?
— Po tej próbie, pan Oliwier, żadnego nie może mieć skrupułu co do zaślubin najbogatszej dziedziczki we Francji; a ty wiesz, moje kochane dziecię jak nas niepokoi jego delikatny i drażliwy charakter.
— Ah panie! pan jest naszym duchem opiekuńczym.
— Zatrzymaj się jeszcze cokolwiek, moje dziecię, zanim mi przyznasz zalety nadziemskiego ducha. Teraz o czem innem. Mówiłaś mi o bocznych schodach, które stąd prowadzą do pokoju twego opiekuna...
— Tak, panie; niektórzy zaufani przyjaciele przybywają do niego temi schodami, bez meldowania się.
— Wyśmienicie; ażeby sprawić niespodziankę baronowi, i ja użyję tego środka, prowadź mnie, moje dziecię.
Ernestyna poszła przed margrabią. Przechodząc przez pokój pani Lainé, rzekła do garbatego:
— Zawsze zapominałam powiedzieć panu, jakim sposobem, bez wiedzy mego opiekuna, wychodzić mogłam na wieczory do pani Herbaut. Te drzwi, które tu pan widzi, idą do oddzielnych tajemnych schodów, prowadzących na ulicę; od dawnego czasu drzwi te były zabite, jednakże udało się mojej ochmistrzyni otworzyć je, i tą to właśnie drogą wychodziłyśmy i powracały do domu.
— A czy te drzwi teraz znowu są zabite? — zapytał garbaty, uderzony tą okolicznością.
— Moja ochmistrzyni powiedziała mi, że je wewnątrz zamknęła.
— Moje kochane dziecię, twoja ochmistrzyni jest niegodziwa; pochlebiała ona tajemnniczym wydaleniom się twoim z domu i odwiedzinom do Herminji, gdybyś była miała jakie niegodne zamiary, byłaby ona ci i w tem usłużyła, nie możesz zatem pokładać w niej zaufania.
— Nie pokładam też najmniejszego, panie de Maillefort, i skoro tylko będzie w mojej mocy, mam zamiar, jak jej to zapewniłam, wynagrodzić ją sowicie za milczenie i uwolnić od obowiązków.
— Te drzwi, zapewniające tak łatwe wejście do twych pokojów, a będące pod zarządem tej kobiety, zdają mi się być rzeczą niebezpieczną — mówił garbaty z namysłem — dziś jeszcze musisz zawiadomić twego opiekuna, żeś przypadkowo odkryła to wyjście i prosić go, ażeby dla lepszego bezpieczeństwa kazał je zamurować, i to jak najspieszniej; inaczej żądaj, moje dziecię, zmiany mieszkania.
— Panie margrabio, życzeniom pana zadosyć uczynię; ale powiedz mi, proszę, jakie w tem widzisz niebezpieczeństwo?
— Jawnego niebezpieczeństwa wprawdzie nie przewiduję, moje kochane dziecię; ale naprzód, będzie to rękojmią przyszłości, ażeby drzwi te były zamurowane, a potem, sama ostrożność tego wymaga. Jednakże nie lękaj się bynajmniej. Do zobaczenia; teraz idę do twego opiekuna; obym mógł jak najprędzej przynieść ci dobre nowiny!
Wkrótce dostał się pan de Maillefort do salonu na drugiem piętrze; w zamku drzwi, będących przed nim, zobaczył klucz, wszedł dalej, minął galerję, otworzył drugie drzwi, i znalazł się w gabinecie pana de la Rochaigue.
Odwrócony tyłem ku margrabiemu, czytał z gazety raport posiedzenia izby parów; słysząc otwierające się drzwi, odwrócił się i spostrzegł garbatego, który w dobrym i wesołym humorze, skinąwszy głową, zawołał:
— Dzień dobry, kochany baronie, dzień dobry.
Pan de La Rochaigue nie był w stanie ani jednego słowa odpowiedzieć. Przechylony w swoim fotelu, trzymał ciągle gazetę w ściśniętej konwulsyjnie ręce, jak martwy, z otwartemi usty i oczyma, które zdziwienie i gniew bardziej jeszcze rozwarły, wlepił swój wzrok w margrabiego.
— Widzi pan, baronie, że postępuję z tobą, jak zaufani przyjaciele i korzystam z tego skrytego wejścia — mówił garbaty coraz weselszym głosem, przysuwając krzesło do komina.
Pan de La Rochaigue zaczerwienił się z oburzenia; jednakże, lękając się bardzo margrabiego, opamiętał się i powstając, rzekł:
— To jest nie do uwierzenia, to niesłychane, to okropne, że ja... zniewolony jestem... do zaszczytu widzenia pana u siebie, mój panie... po scenie, która między nami niedawno miała miejsce... i ja...
— Pozwól pan, kochany baronie; gdybym cię był prosił o chwilę rozmowy, byłbyś mi jej niezawodnie odmówił, nieprawdaż?
— O! niezawodnie, mój panie, gdyż...
— Chwyciłem się więc najlepszego środka, to jest, ażeby napaść na pana. Teraz, uczyń mi pan tę łaskę, siadaj i pozwól pogawędzić ze sobą po przyjacielsku.
— Po przyjacielsku! pan to może mówić, pan, który mnie od czasu poznania się naszego, prześladuje swemi szyderstwy, które mnie zresztą nie dręczą tak bardzo, bo je panu całem sercem oddaję — dodał baron, przybierając parlamentarną postawę. — Po przyjacielsku? pan, mój panie! pan, który niedawno, dla dopełnienia miary...
— Mój kochany baronie — rzekł garbaty, przerywając powtórnie panu de La Rochaigue — zna pan ową ulubioną krotochwilę Scribego pod tytułem: nienawiść kobiety?
— Mój panie, wcale nie widzę, jaką styczność...
— Zaraz się pan dowie, kochany baronie; w tej krotochwili pewna młoda i piękna kobieta, zdaje się prześladować nienawiścią pięknego mężczyznę, którego w duszy uwielbia.
— I cóż więc? mój panie?
— Co? mój kochany baronie; między nami ta tylko jest różnica, że pan nie jest młodym mężczyzną, a ja młodą kobietą, któraby pana uwielbiała; to wyjąwszy, stosunki moje względem pana, są ze wszech miar takie, jak owej pięknej kobiety w krotochwili Scribego.
— Powtarzam raz jeszcze, mój panie, ja...
— Mój kochany baronie, jedno tylko pytanie: Jest pan mężem stanu. Tak, czy nie? O! nie chodzi tu o to, abyś miał udawać niestosowną w tej chwili skromność, ale, żebyś mi pan sumiennie powiedział: czy się uważasz za męża stanu? czy nie?
Na te słowa, które nieskończenie pochlebiały jego ulubionej myśli, słaby baron zapomniał o swym gniewie, twarz jego ożywiła się widocznie; schował lewą rękę za wyłogi szlafroka, poruszając prawą i przybierając postać mówcy, tudzież ważąc głęboko wyrazy, majestatycznie odpowiedział:
— Jeżeli najgruntowniejsze, najściślejsze, najsumienniejsze badania wewnętrznego i zewnętrznego stanu Francji, jeżeli pewien dar wymowy i święta miłość rodzinnego kraju stanowią męża stanu, w takim razie, miałbym niejakie prawo do odgrywania takiej roli; tak, i... gdyby nie pan, mój panie, gdyby nie jego niepojęty napad na pana de Mormand, byłbym mógł wystąpić w tej roli — zawołali baron ze zdwojoną goryczą i niechęcią.
— Prawda, kochany baronie, i muszę panu wyznać, że z nieopisaną rozkoszą, za jednym zachodem, przeszkodziłem panu de Mormand, tej nikczemnej, sprzedajnej niegodziwej duszy, zaślubić pańską pupilkę i panu zostać parem Francji.
— Tak, zaspokoić moją śmieszną pychę, jakeś mi to pan w oczy powiedział; lecz ja z całą energją odrzucam to hańbiące twierdzenie! Moja pycha pod żadnym względem nie była śmieszną, mój panie.
— Pod każdym względem była śmieszną, kochany baronie!
— Co to ma znaczyć! przychodzi tu pan aby mnie obrażać?
— Wie pan, dlaczego pycha pana jest śmieszna i niestosowna, kochany baronie? Dlatego, żeś ją opierał na stronnictwie środkowem, gdzie polityczna wartość pana byłaby zupełnie zginęła.
— Jakto, panie, teraz pan mówi o mojej politycznej wartości, kiedy dawniej zawsze mnie prześladowałeś swymi docinkami?
Nienawiść kobiety, kochany baronie, nienawiść kobiety. — I gdy pan de La Rochaigue z podziwem spoglądał na garbatego, ten mówił dalej. — Pan wie, kochany baronie, że nas zajmuje jedna myśl?
— Nie wiedziałem, panie, jednakże mnie to nie zastanawia; ludzie, zajmujący pewne stanowisko, powinni być urodzonymi, niezmiennymi, trwałymi reprezentantami wyobrażeń przeszłości.
— Dlatego też, kochany baronie, tem więcej byłem niezadowolony z kierunku, jaki nadałeś twemu życiu politycznemu, starając się o godność parowską.
— Wie pan, margrabio, — mówił pan de la Rochaigue, słuchając garbatego z coraz bardziej wzrastającem zajęciem — wie pan, że mnie nadzwyczaj, nieskończenie, nad wszelką miarę w podziwienie wprawiasz?
— Mój Boże! mówiłem sobie w duchu, jak też ten nieszczęśliwy pan de La Rochaigue jest zaślepiony, albo źle zawiadomiony! on słusznie pragnie minionym czasom nowe nadać życie i przyznać należy, że posiada wszystko, co do tego trzeba: urodzenie, talent, trafne pojęcie o formach rządu, nieskazitelną opinję..
Słysząc garbatego, wyliczającego te wszystkie przymioty polityczne, pan de La Rochaigue uśmiechał się nieznacznie; ale kiedy margrabia zatrzymał się, ażeby odetchnąć, wtedy już w całej okazałości pokazały się długie zęby barona.
Margrabia, spostrzegłszy tę oznakę jego wewnętrznego zadowolenia, mówił dalej:
— I gdzież to on chce zakopać tyle rzadkich przymiotów? gdzie, w izbie parów? która już jest przepełniona znakomitą szlachtą. I cóż się stanie? mimo posiadanych zalet, wyprą go stamtąd; niezawodnie uważać go będą za człowieka przekupionego dlatego, że swoje stanowisko polityczne winien będzie protekcji; a potem, owa energiczna wartość; przebacz mi, baronie, wyraz, którego użyję, gdyż tak sobie w duchu mówiłem, owa szorstkość namiętnego mówcy; wszystko to tłumaczone będzie na jego szkodę.
— Ależ, mój panie — zawołał baron z gniewnym wyrzutem — dlaczegóż mi pan tak późno o tem mówi?
Garbaty, jakgdyby nie słyszał zapytania pana de La Rochaigue, dodał:
— A jakażby to była różnica, gdyby ten nieszczęśliwy baron rozpoczął był swój zawód polityczny w izbie deputowanych! Nie faworami byłby do niego doszedł, nie, ale przez wolny wybór, przez wolę ludu! Jakąż siłę byłyby wtenczas zyskały jego słowa, słowa energicznego i wiernego reprezentanta upłynionych czasów. Wtedy, nie mogliby mu powiedzieć: zdanie pana jest tylko zdaniem klasy uprzywilejowanej, do której należysz; gdyż baron odpowiedziałby na to: Nie! moje zdanie jest zdaniem ludu, który mnie tu przysłał!
— Ależ, panie, to prawda, zupełna prawda, jednakże powtarzam, dlaczego mi pan tak późno o tem mówi?
— Jakto, baronie! dlaczego? Dlatego, żeś mi pan nigdy nie ufał i zawsze okazywałeś jakąś niechęć do mnie, przyznaj pan.
— Przeciwnie, margrabio! pan zdawałeś się zawsze mnie prześladować.
— Zdaje mi się, że tak jest; gdyż myślałem sobie, baron dosyć jest ślepym, kiedy pozwala zabrać sobie z przed nosa tak chlubną rolę! Zaprawdę, niech za to pokutuje, ciągle go będę prześladował; i dotrzymałem słowa. Przyszła nareszcie chwila, że mogłem panu przeszkodzić w spełnieniu największego głupstwa i przeszkodziłem.
— Ależ, margrabio, pozwól pan...
— Ależ, do djabła panie! pan nie należy do siebie, należy do stronnictwa, a nieszczęście, któreś sobie sam zgotował, spada na ludzi naszego kalibru; słowem, jesteś tylko samolubem.
— Panie, jedno słowo, jedno tylko słowo.
— Zarozumiałym jest ten, kto woli zawdzięczać stanowisko swoje protekcjom, jak wyborowi ludu.
— Ej! mój panie; panu łatwo mówić o wyborze ludu. Czy pan sądzi, że mównica, niech ona będzie jaka chce, jest tak łatwo przystępna, choćby nawet dla człowieka, posiadającego pewną polityczną wartość? Otóż, kiedy pan tak o mnie sądzi, wyznaję; pan nie wie, że ja już od lat dziesięciu ubiegam się o godność para!
— Ba! gdybyś pan chciał, nim miesiąc czasu upłynie, mógłbyś zostać deputowanym.
— Ja?
— Tak, pan; baron de La Rochaigue.
— Ja? deputowany? toby było wyśmienicie, margrabio. Ah! pan otworzyłeś moim myślom wielkie, obszerne, niezmierzone pole; ale powtarzam: deputowanym, jakto?
— Wyobraź pan sobie, baronie, że większość wyborców okręgu, w którym moje leżą dobra, mając teraz obierać deputowanego, wpadli na myśl zupełnego zjednoczenia i poruczyli mi zastąpienia ich w tej okoliczności.
— Panu, margrabio?
— Mnie; we własnej osobie. Wyobraź pan sobie, jakby sądzono o tych ludziach, gdyby ich, wedle ich reprezentanta uważano? Wystawianoby sobie, widząc mnie, że jestem pełnomocnikiem kolonji, założonej przez Poliszynela.
Ten dowcip margrabiego obudził wesołość barona, który ją objawił kilkakrotnem wyszczerzeniem swoich długich zębów.
— Gdyby mój okręg był przynajmniej górzystą okolicą — dodał margrabia, wskazując z szyderstwem na swój garb, ażeby barona w humorze utrzymać — wtedy wybór mojej osoby, miałby przynajmniej myśl jakąś.
— Prawdziwie margrabio — mówił pan de La Rochaigue z wzrastającą wesołością — pan żartuje z siebie samego z taką wesołością, z taką żywością...
— O! kochany baronie, powiedzże pan memu garbowi: niech żyje! bo pan może nie wie, ile masz jemu do podziękowania! co mówię? jak nasze stronnictwo będzie panu wdzięczne.
— Ja? nasze stronnictwo?... my mamy dla pańskiego... — i baron zatrzymał się — dla pańskiego... dla pańskiego wyrostu — mieć jakąś wdzięczność.
Wyrost, baronie? to jest nadzwyczaj parlamentarnie; pan jest zrodzony do mównicy i jak mówiłem, jeżeli pan zechce, zanim miesiąc upłynie, będziesz deputowanym.
— Ale powtarzam, panie margrabio, objaśnij mnie pan, proszę bardzo.
— Nic prostszego; oto pan masz zamiast mnie zostać deputowanym.
— Pan żartuje...
— Bynajmniej. Jabym izbę pobudził do śmiechu, a pan ją zniewoli nasze stronnictwo skorzysta na tem, ja się obowiązuję przedstawić panu dwóch albo trzech delegowanych od moich wyborców, którzy już od lat kilku mają większość głosów w kolegjum wyborczem i doprowadzić ich do tego, że będziesz obrany przez nich, pan. Dziś jeszcze napiszę do nich; pojutrze przybędą tu koleją żelazną, a w dwa dni potem wszystko będzie skończone.
— Rzeczywiście, margrabio, nie wiem, czy marzę czy czuwam? pan, którego dotąd uważałem za nieprzyjaciela...
— Baronie, nienawiść kobiety; albo jeżeli pan chcesz, nienawiść politycznego przyjaciela.
— Nie mogę tego pojąć.
— Właśnie, mój kochany baronie, właśnie to dlatego, że zniweczyłem twoje niedorzeczne plany pozyskania godności para, przeszkadzając mu, ale skończmy już te wszystkie niepotrzebne wyrzuty. Jednakże, zapobiegając ułożonemu ożenieniu pupilki pana z tym nędznikiem, gotów jestem wyjednać dla pana wybór na deputowanego, i jednocześnie wydać także jego pupilkę za godnego młodzieńca, którego kocha i przez którego jest kochana.
Usłyszawszy te słowa, pan de La Rochaigue zerwał się z krzesła, wlepił niedowierzający wzrok w margrabiego i zawołał:
— Panie margrabio, byłem widzę jego igraszką i wpadłem jak głupiec w łapkę.
— W jaką łapkę, mój kochany baronie?
— Pańska: nienawiść kobiety, ten udany gniew, który obudziło w panu złe zastosowanie moich politycznych zamiarów, pana pochwały, pana propozycje zrobienia mnie deputowanym, wszystko to kryło w sobie tajemne zamiary; szczególnym trafem odgadłem je, demaskuję je, odkrywam je.
— Jeżeli pan zawsze jest tak przenikliwy, baronie, to zczasem niezawodnie zostaniesz ministrem spraw zagranicznych!
— Dosyć tych żartów, mój panie.
— Dobrze, kochany panie; jedno z dwojga: albo rzeczywiście natrząsałem się z pana, słuchając z zajęciem wszystkich jego pretensyj politycznych; albo widzę w panu prawdziwego męża stanu; wybierz pan jedno z tych dwóch przypuszczeń; dla pana, jest to rzeczą sumienia. Pozwól jednakże teraz przedmiot ten zwrócić do najzwyczajniejszego wyrażenia: dowiodę panu, że pupilka jego uczyniła bardzo trafny wybór; zezwól pan na jej małżeństwo, a ja każę pana obrać deputowanym; to będzie najlepszem.
— Aha! więc ten przedmiot ma dwie strony — rzekł baron drwiąco.
— Naturalnie. Przekazałem panu piękną, a teraz przypatrz się pan odwrotnej, brzydkiej. Pan, jego siostra i jego małżonka najniegodniej sprawowaliście powierzoną wam opiekę.
— Mój panie...
— Mam tego dowody, wszyscy troje zawiązaliście intrygi, alboście im dopomagali, których ofiarą miała być panna de Beaumesnil. Na to wszystko mam przekonywujące dowody, powtarzam panu, panna de Beaumesnil połączy się ze mną dla wykrycia waszych niegodziwości.
— I komuż to, mój panie, uczyni się to piękne doniesienie, jeżeli łaska?
— Radzie familijnej, której zwołania panna de Beaumesnil zażąda. Łatwo pan może odgadnąć, jakie będą skutki tego kroku, a skoro pan przekonany zostanie o niegodnem sprawowaniu obowiązków opiekuna, usuną pana od dalszej opieki.
— Zobaczymy, panie, zobaczymy.
— Zapewne; a chcąc to zobaczyć, pan zajmie najlepsze miejsce; teraz wybieraj pan: zezwolisz na ten związek, będziesz deputowanym; nie zezwolisz, odbiorę ci z takiem zgorszeniem, z taką hańbą opiekę, że twoje chciwe zamiary na zawsze zostaną zniweczone.
— Panie margrabio — odpowiedział baron z gorzką ironją — pan mnie obwinia, że moję pupilkę w własnych widokach chciałem wydać za mąż, a sam proponujesz mi właśnie uczynić to, co mi wyrzucasz?
— Kochany panie, temu porównaniu zbywa zupełnie na zdrowym rozsądku; pan chciałeś zaprzedać swoję pupilkę nędznikowi, ja zaś, ja pragnę ją wydać za dzielnego młodzieńca. I stawiam na zezwolenie pana pewną cenę, boś mi dowiódł, że zezwolenie twoje musi być okupione.
— Dlaczego, panie? jeżeli partja, którą pan proponuje dla panny de Beaumesnil, jest stosowną i ją uznam za takową?
— Młodzieniec, którego proteguję i którego panna de Beaumesnil pragnie zaślubić, jest pod każdym względem godny szacunku.
— Czy młodzieniec ten jednoczy w sobie wszystkie potrzebne warunki pod względem majątkowym i w stosunkach socjalnych?
— Jest to podporucznik, bez znakomitego imienia, bez majątku; ale najgodniejszy z całej znanej mi młodzieży. Kocha Ernestynę i jest przez nią kochany. Cóż pan ma do nadmienienia?
— Co mam do nadmienienia? Człowiek nie mający nic więcej prócz swej szpady, miałby ożenić się z najbogatszą dziedziczką we Francji?... Dajże też pan pokój! nigdy nie zezwolę na tak nierówne związki; pan de Mormand miał przynajmniej widoki zostać ministrem, posłem, prezesem Rady Stanu.
— Pan zapewne widzi, mój panie, że mu niejako czynię przymus, stawiając cenę na jego zezwolenie.
— Ale według zasad pana, działając z interesu, popełniłbym...
— Haniebny czyn. Ale cóż to znaczy, aby tylko szczęście Ernestyny przez to zapewnić.
— I mnie, który jestem zdolny spełnić czyn haniebny, mnie pan śmie przedstawić swoim wyborcom! — zawołał baron z triumfującą postawą — pan chcesz to polityczne zaufanie zdradzić, przedstawiając im, jako reprezentanta naszego stronnictwa, człowieka, który...
— Najprzód kochany baronie, moi wyborcy to głupcy; ja bynajmniej nie starałem się o ich głosy. Wyobrażali sobie, że będąc margrabią, muszę być koniecznie fanatycznym zwolennikiem ich zasad, tak jak ich nieboszczyk deputowany. Prosili mnie, ażebym im, w razie odmowy, wskazał kogokolwiek, którego niezawodnie przyjmą... Wskażę im kandydata ich stronnictwa, który będzie ich zastępcą; nie chwalę ja przez to bynajmniej pana, kochany baronie, jeżeli mówię, że pan ma conajmniej tyle wartości, ile ich nieboszczyk deputowany; reszta należy do pana; nie mam potrzeby wspominać panu, że żartowałem w tej chwili mówiąc: iż w naszych zdaniach jesteśmy zgodni; był to tylko środek zwrócenia rozmowy na uczynioną panu propozycję, którą jeszcze raz powtarzam. Teraz pewno mnie pan zapyta, dlaczego, mając pewne środki w ręku, nie przedsiębiorę zaraz kroków, dla odebrania panu opieki nad panną de Beaumesnil?
— Tak, panie, uczynię panu to zapytanie — mówił baron coraz więcej zamyślony.
— Odpowiedź moja będzie bardzo krótka, kochany panie; nie sądzę, ażeby między osobami, którymby powierzono tę opiekę, znalazł się człowiek z sercem i głową, któryby mógł pojąć, że najbogatsza dziedziczka nie Francji, może się połączyć z człowiekiem godnym, lecz bez imienia i majątku... Ponieważ trudnoby mi było mieć tyle wpływu na innego opiekuna, jak mam na pana, dlatego, zmiana opieki mogłaby przeszkodzić moim planom, mimo, że zadałbym panu straszliwy cios... teraz, rozważ i wybierz pan; jutro przed godziną dziesiątą oczekuję pana u siebie.

I margrabia oddalił się, pozostawiając pana de La Rochaigue w dręczącym niepokoju.

XXVI.

W dwa dni po rozmowach pana de Maillefort z księżną de Senneterre i panem de La Rochaigue, Herminja siedziała w domu sama, owładnięta jakąś dręczącą bojaźnią; co chwila z niecierpliwością spoglądała na zegar, a za najmniejszym szelestem, wzdrygając się, zwracała oczy ku drzwiom przedpokoju.
Na obliczu księżnej widać było jakąś bojaźń, podobną do tej, jaka ją opanowała wówczas, kiedy lada chwila oczekiwała przybycia pana Bouffard.
A jednak nie odwiedziny pana Bouffard, ale miłe odwiedziny pana de Maillefort tak silnie wstrząsały młodą dziewicą.
Bukiety, zdobiące jej pokoik, zastąpione zostały innemi, równie świeżemi, podobnie jak muślinowe firanki, u otwartych wychodzących na ogród okien, za któremi były zamknięte zielone żaluzje.
Zdaje się, że księżna, w domowem urządzeniu, większą teraz zachowywała troskliwość jak zwykle; ubrała się w najpiękniejszą czarną mantynową suknię, zachodzącą pod samą szyję, z gładką, jak śnieg białą pelerynką i mankietkami.
Ozdobiona tylko pięknym jasnym włosem, połyskującym za najmniejszym odbiciem światła, piękność Herminji nie była wspanialszą i powabniejszą, gdyż od niejakiego czasu lica jej pobladły, nie tracąc bynajmniej właściwego blasku.
Księżna jeszcze raz spojrzała na drzwi, kiedy zdało się jej słyszeć lekki szmer kroków za zamkniętemi żaluzjami od ogrodu; chciała już powstać i zobaczyć, ale drzwi się nagle otworzyły i pani Moufflon wprowadziła pana de Maillefort.
Ledwie wszedł, rzekł do odźwiernej:
— Za kilka chwil pewna dama będzie się pytała o pannę Herminję; wprowadzisz ją pani tutaj.
— Dobrze, panie — odpowiedziała pani Moufflon i wyszła.
Herminja, słysząc margrabiego mówiącego że „pewna dama pytać się będzie o pannę Herminję“ pospieszyła ku panu de Maillefort, mówiąc:
— O mój Boże! panie margrabio, ta dama, która ma przybyć?
— To ona! — odpowiedział margrabia z radością i nadzieją — tak, ona przybędzie.
A spostrzegłszy, że Herminja zbladła i zaczęła drżeć zawołał:
— Moje dziecię! cóż ci jest?
— Ah! panie — rzekła księżna słabym głosem — nie wiem, ale teraz, lękam się...
— Lękasz się, wtenczas kiedy pani de Senneterre ma przybyć, czyniąc ten niespodziewany krok, któregoś w tak godny siebie sposób wymagała?
— Ah, panie! teraz dopiero pojmuję całą zuchwałość, może niestosowność mego żądania.
— Moje drogie dziecię — zawołał garbaty w największym kłopocie — precz z tą słabością, bo wszystko popsujesz. Bądź dla pani de Senneterre tem, czem zwykle jesteś: grzeczną, bez upokorzenia, pełną godności, bez zarozumienia; a mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie.
— Ah, panie! kiedy mi pan wczoraj mówił o możności przybycia pani de Senneterre, zdawało się, żem czuła największą rozkosz, z powodu spełnienia moich nadziei, ale w tej chwili czuję niewypowiedzianą trwogę i bojaźń.
— Na Boga! już jedzie; odwagi, moje dziecię, pamiętaj o Geraldzie! — wołał garbaty, słysząc, że jakiś pojazd zatrzymał się przed bramą.
— Panie — szeptała księżna błagalnym głosem, ująwszy rękę margrabiego — miej pan litość nade mną... nie odważę się... o! wszystkie siły mnie opuszczają.
— Nieszczęsne dziecko — pomyślał margrabia — ona wszystko popsuje.
W tej chwili drzwi się otworzyły. Weszła pani de Senneterre.
Była to kobieta wysokiego wzrostu, bardzo szczupła, chuda, o arystokratycznych ruchach. Z wzniesioną głową, z dumnem spojrzeniem, pogardliwym i wymuszonym uśmiechem weszła do pokoju; oblicze jej było mocno zarumienione, i zdawała się z trudnością tłumić w sobie wewnętrzne wzruszenie.
Pełna niesłychanej próżności, wyjechała ona z domu z mocnem przedsięwzięciem uczynienia kroku, którego żądał pan de Maillefort, zapewniając jej przybranie tej panienki za swą córkę. Postanowiła być zimną i grzeczną w czasie odwiedzin, tak drażniących jej miłość własną. Kiedy atoli zbliżała się chwila rozmowy; kiedy ta pyszna kobieta pomyślała, że ona, księżna de Senneterre, ma za kilka chwil wystąpić przed pospolitą młodą dziewczyną, utrzymującą się ze swej pracy, w charakterze proszącej; wówczas niczem nie ukrócona próżność przenikła wskroś jej duszę, i gniew zajął miejsce obojętności; straciła przytomność i zapomniała o korzyściach, jakie zapewnić miało to małżeństwo jej synowi; zapomniała, że przybyła przecież do przybranej córki księcia de Haut-Martel, a nie do biednej artystki; słowem, pani de Senneterre przyjechała do Herminji, już nie z myślą zgody, ale w zamiarze obejścia się z nią tak, jak zasłużyła jej zuchwała śmiałość.
Kiedy margrabia spostrzegł złowrogie i zagniewane oblicze pani de Senneterre domyślił się, niemniej przestraszony jak niepewny, tej nagłej zmiany myśli matki Geralda, i ze smutkiem powiedział sobie:
— Więc stracone wszystko!
Co do Herminji, wszystka krew odbiegła od jej serca. Jej powabne oblicze pokryła śmiertelna bladość, jej prawie zsiniałe usta drżały konwulsyjnie; jej oczy osłupiały, mgłą zaszły; nie była w stanie kroku uczynić, słowa przemówić.
Lubo pan de Maillefort powiedział pani de Senneterre, że dziewczynę tę tak poważa, iż nadaje jej swoje imię, spodziewała się ona przecież, zbyt zaślepiona w swej dumie i zarozumiała w przesądach, aby mogła pojąć uczucie godności, które skłoniło Herminję do tego żądania, znaleźć w niej dziewczynę pospolitą, zuchwałą, krnąbrną i próżną. Ale, zobaczywszy tę lękliwą i zachwycającą dziewicę, tę delikatną powagę, tę rzadką i wzruszającą piękność, która zamiast przyjęcia czelnej i triumfującej postawy, nie mogła się nawet odważyć oczu na nią zwrócić, a spojrzawszy na tę znakomitą damę, od której tego żądała kroku, zdawała się być raczej martwą, niż żywą; pani de Senneterre straciła przytomność.
— Ah! mój Boże! jakaż ona piękna! — mówiła do, siebie z gniewem i mimowolnym podziwem — wszystko zdradza w niej przyzwoitą powagę; to prawdziwie nie do pojęcia; nędzna, prosta nauczycielka muzyki... moje córki lepiej się nie prezentują.
Te rozmaite uczucia, których opisanie wieleby zajęło czasu, przejęły w jednej chwili panią de Senneterre. Od jej wejścia do Herminji upłynęło ledwie kilka sekund, gdy matka Geralda pierwsza przerwała milczenie i rumieniąc się z pomieszania i niezadowolenia, jakiem była miotana, rzekła do młodej dziewicy głosem dumnym i szyderczym:
— Panna Herminja?
— Tak, mościa księżno — odpowiedziała Herminja niepewnym głosem; a pan de Maillefort to spotkanie z wzrastającym niepokojem obserwował.
— Panna Herminja, nauczycielka muzyki? — mówiła pani de Senneterre dalej, wymawiając ostatni wyraz dobitnym tonem lekceważenia — zapewne to panna jesteś?
— Tak, mościa księżno — odpowiedziała biedna dziewica, drżąc coraz mocniej i nie śmiejąc oczu podnieść.
— A więc, mościa panno! sądzę, że jesteś zadowoloną? Ośmieliłaś się żądać, ażebym przybyła, oto jestem.
— Mościa księżno, musiałam prosić o zaszczyt, który mi pani teraz okazuje...
— Istotnie? I jakiem prawem poważyła się panna mieć tę zuchwałą pretensję?
— Pani! — zawołał garbaty.
Ale przy tych ostatnich, tak ubliżających wyrazach pani de Senneterre, lękliwa i zatrwożona dotąd Herminja podniosła głowę z powagą i dumą, lekki rumieniec wystąpił na jej lica i zwróciwszy po raz pierwszy swoje wielkie niebieskie oczy, w których błyszczały wstrzymywane łzy, na matkę Geralda, odpowiedziała łagodnym, ale pewnym głosem:
— Nigdy nie uważałam się za uprawnioną do żądania od pani najmniejszego dowodu uszanowania. Owszem, przeciwnie, ja chciałam pani okazać moje poważanie, jakiem mnie przejęła dostojność pani, kiedym mówiła do pana de Senneterre: że rękę jego jedynie za zezwoleniem matki jego przyjąć mogę.
— I ja musiałam się tak dalece poniżyć, ażeby zrobić pierwszy krok do pani?
— Pani, ja jestem sierotą, bez rodziny, nie mogłam pani wskazać nikogo, do kogobyś się udać mogła, prócz mnie samej, a uczucie własnej godności nie pozwala mi starać się o pani zezwolenie.
— Uczucie godności pani! to bardzo zabawne — zawołała pani de Senneterre obrażona, że się czuje zniewoloną uznać przyzwoitość i pełną powagę wyrazów tej młodej panienki w tak trudnem położeniu. — Rzeczywiście to jest godnem uwagi — mówiła dalej, wybuchając pogardliwym śmiechem — ta panna zna swoją godność.
— Posiadam godność honoru, pracy i ubóstwa, mościa księżno — odpowiedziała Herminja spoglądając teraz na panią de Senneterre z tak pewną siebie postawą, że matka Geralda, wstydząc się swej surowości, zniewolona była spuścić oczy.
Od kilku chwil margrabia, urażony nieprzyzwoitem postępowaniem pani de Senneterre względem Herminji, tłumił tylko w sobie chęć zemsty; ale teraz, słysząc szlachetne i proste odpowiedzi Herminji uważał; że jest już dostatecznie pomszczony.
— Dobrze, pani — odpowiedziała pani de Senneterre głosem łagodniejszym — może pani czuć całą swoją godność... ale, czy sądzisz, że dosyć jest być uczciwą i pracowitą, ażeby zostać członkiem jednej z najznakomitszych rodzin we Francji?
— Ja tak sądzę, pani.
— To już jest niesłychana duma! — zawołała pani de Senneterre mimowolnie. — Więc pani sądzi, że uczynisz wielki zaszczyt księciu de Senneterre i jego rodzinie, wychodząc za niego?
— Skoro wywzajemniam miłość pana de Senneterre równą miłością, sądzę, że go tyle poważam, ile on mnie, starając się o mą rękę. Co zaś dotyczy rodziny pana de Senneterre, wiedziałam dobrze, że moją osobą dumy jej nie pomnożę; jednak byłam w duszy mojej przekonaną, że jestem jej godną.
— Przedziwnie! przedziwnie! — zawołał garbaty — pięknie mówisz, moje kochane, szlachetne dziecię.
Lubo pani de Senneterre użyła całej swojej mocy, aby nie ulec wpływowi Herminji, nie mogła mu się przecież oprzeć; piękność, niewinność, delikatność postępowania wzniosłej dziewczyny wywarły na matkę Geralda jakiś czarodziejski urok... lękając się atoli poddać mu zupełnie i chcąc uniknąć wszelkiej pokusy, mimo, że sobie już prawie przecięła odwrót, uciekła się znów do zniewag i zawołała w gniewie:
— Nie! nie! świat nie powie, żem się dała uwieść zdradzieckim powabem jakiejś awanturnicy; żem była tak szalona i zezwoliła na jej połączenie się z moim synem.
Zanim garbaty, który uczynił w tej chwili konwulsyjne poruszenie i spojrzał na panią de Senneterre wzrokiem obrażonym i zagniewanym, zdołał jej odpowiedzieć, Herminja ze łzami w oczach, rzekła przerywanym głosem:
— Przebacz mi, pani, ta obelga, spotyka mnie bezbronną; nie umiem na nią odpowiedzieć dlatego, że to matka pana de Senneterre mnie znieważa. O jednę tylko łaskę proszę, to jest: ażebyś sobie raczyła przypomnieć, że ja wcześnie przygotowaną byłam na odmowną odpowiedź; zatem, szlachetniej byłaby pani postąpiła, gdybyś tu wcale nie była przybyła, niż, że mnie w taki sposób traktujesz. Jakież jest z mojej strony uchybienie, czy jakie inne prócz tego, że pana de Senneterre uważałam za równego sobie w urodzeniu i stopniu, inaczej, wołałabym była umrzeć, jak nakłonić się do takiej miłości.
— Jakto! — zawołała pani de Senneterre — waćpanna nie wiedziałaś, że syn mój...
— Pan de Senneterre przedstawił mi się jako człowiek żyjący z pracy rąk własnych; zawierzyłam mu i pokochałam jak kobieta uczciwa; ale dowiedziawszy się o jego stanie, wzbraniałam się widywać go, bo postanowiłam, że nigdy się z nim przeciw woli jego rodziny nie połączę. Teraz zna pani rzetelny stan rzeczy — dodała Herminja, drżącym i łzami stłumionym głosem. — Ofiara tej miłości, za którą rumienić się nie mam potrzeby, już jest spełniona... byłam do niej przygotowaną, sądziłam tylko, że mam prawo cierpieć bez świadków. Krzywdzące wyrazy pani, przebaczam, bo jesteś matką. Pani nie wie, że byłam godna jej syna, a miłość macierzyńska nawet w obłąkaniu, jest świętą. — Otarłszy łzy, spływające po bladych licach, Herminja, osłabiona na siłach, mówiła dalej słabym i łkającym głosem — racz pani oznajmić panu de Senneterre, że mu przebaczam to zło, które mi mimowolnie wyrządził; pani zaś... pani... jego matce... przysięgam... że go nigdy widzieć nie będę... a memu słowu zawierzyć można... Oddali się pani stąd zadowolona i spokojna... ale ja... ja nie wiem, co się ze mną dzieje... panie de Maillefort... proszę pana... pójdź pan... ja...
I nieszczęśliwa dziewica, nie mogła więcej powiedzieć; jej martwe usta ledwie się poruszały; zwróciła tylko obumierające i smutne spojrzenie na garbatego, który szybko ku niej poskoczył, schwycił w objęcia i prawie bez życia posadził na fotelu; potem, zwracając się do pani de Senneterre zawołał strasznym głosem:
— Ah! krwawemi łzami opłakiwać pani będzie to nieszczęście, któreś zrządziła! Oddal się, pani! oddal się natychmiast! wszakże widzisz, że ona umiera!
Rzeczywiście Herminja była blada jak trup, ręce jej wisiały bezwładnie na poręczach fotelu; głowa była w tył przechylona; czoło zimnym oblane potem pokrywały rozpuszczone w nieładzie pukle jej włosów, a z otwartych w połowie oczu, wydobyło się jeszcze kilka łez zeschłych prawie, kiedy tymczasem całe ciało tej nieszczęśliwej istoty drgało konwulsyjnym ruchem.
Pan de Maillefort nie był w stanie wstrzymać łez i przytłumionym głosem mówił do pani de Senneterre:
— Cieszy się pani ze swego dzieła, nieprawdaż?
Ale jakież było zdziwienie garbatego, kiedy nagle ujrzał wzruszenie, boleść i wyrzuty sumienia na obliczu tej dumnej kobiety, która nareszcie, pokonana szlachetnem i tkliwem poddaniem się Herminji, łzami się zalała i błagalnym głosem rzekła do margrabiego.
— Panie margrabio, miej litość nade mną; przybyłam tu w zamiarze dotrzymania danego przyrzeczenia, a potem, duma moja mimowolnie wzięła górę, straciłam przytomność. Teraz żałuję tego, wstydzę się mego niedorzecznego postępku, brzydzę się nim.
I pani de Senneterre przybiegła do Herminji, podniosła jej głowę, całowała w czoło i trzymała w objęciach swoich, wołając drżącym głosem:
— Nieszczęśliwe dziecię; czy przebaczy mi ona kiedy, panie de Maillefort? Pomocy! ratunku!... zawołaj pan kogo... jej bladość strachem mnie przejmuje.
Nagle dały się słyszeć kroki w sieni. W chwilę potem drzwi się otworzyły. Z twarzą zmienioną, wzrokiem niemal obłąkanym, wszedł Gerald; gdyż z ogrodu, gdzie bez wiedzy Herminji i pana de Maillefort stał za oknem, usłyszał te okrutne słowa, które matka jego powiedziała do tej biednej dziewicy.
— Gerald! — zawołał zdziwiony margrabia.
— Byłem tam — odpowiedział gwałtownem poruszeniem, wskazując na okno — słyszałem wszystko i...
Ale książę de Senneterre nie dokończył. Jakież było jego zdziwienie, kiedy spostrzegł, że matka jego tuliła do swego serca głowę Herminji.
— Mój synu — zawołała pani de Senneterre — brzydzę się moim postępkiem; zezwalam na wszystko, żeń się z nią... to jest anioł; dałby Bóg, aby mi tylko chciała przebaczyć.
— O! moja matko... moja matko... — szeptał Gerald głosem niewypowiedzianej wdzięczności, klękając przed Herminja, całując i oblewając łzami jej ręce.
— Dobrze, dobrze! — mówił margrabia cicho do pani de Senneterre — teraz dopiero syn będzie panią ubóstwiać.
Dostrzegłszy poruszenie Herminji, która usiłowała podnieść ociężałą głowę, Gerald zawołał.
— Ona wraca do przytomności. — I tkliwym głosem mówił do dziewicy... ja, Gerald.
Usłyszawszy głos pana de Senneterre, Herminja powtórnie zadrżała; zwolna otworzyła obłąkane i niepewne oczy, jakgdyby ocknęła się z jakiego okropnego marzenia. Odkrywając zwolna tę zasłonę, którą omdlenie myśli jej pokryło, podniosła z trudnością do góry głowę, która dotąd spoczywała na piersiach pani de Senneterre i zwróciła oczy na otaczające ją osoby.
Jakież zdumienie! poznała matkę Geralda, która trzymała ją w swoich objęciach, spoglądającą na nią z najczulszą troskliwością.
Herminja, której zdawało się, że jeszcze marzy, nagle powstała, przetarła pałającą dłonią oczy i czoło, a wzrok jej coraz jaśniejszy, padł najprzód na pana de Maillefort, który spoglądał na nią z nieopisaną rozkoszą, potem na klęczącego jeszcze przed nią Geralda.
— Gerald! — zawołała.
Nareszcie, zwróciła szybko wzrok pełen bojaźni, przestrachu i nadziei ku pani de Senneterre, jakgdyby chciała się przekonać, czy rzeczywiście może spodziewać się od niej jakich dowodów współczucia.
Gerald, spostrzegłszy to poruszenie, zawołał szybko:
— Herminjo! moja matka na wszystko zezwala.
— Tak, tak jest, pani — zawołała pani de Senneterre z tkliwością — na wszystko zezwalam! powinnam się teraz starać o to jedynie, ażeby pani zapomniała o mojej niesprawiedliwości, i mam nadzieję, że się to powiedzie mojej prawdziwej miłości.
— Pani! miałożby to być prawdą! — mówiła Herminja, składając ręce. — O! mój Boże! mój Boże! Czy to prawda... pani zezwala... więc to wszystko nie było marzeniem?
— Nie, Herminjo to nie marzenie — mówił Gerald w zachwyceniu — teraz na zawsze jesteśmy z sobą złączeni, jesteś moją żoną.
— Nie, moja szlachetna, moja droga córko; to nie marzenie — mówił pan de Maillefort — to nagroda pracowitego i czcigodnego życia.
— Nie, pani to nie marzenie — dodała pani de Senneterre — bo jesteś — mówiła, spoglądając znacząco na pana de Maillefort — tą Herminją, która tak szlachetnie utrzymuje się z pracy rąk swoich; jesteś osobą, którą w obecności pana de Maillefort z radością przyjmuję za moją synową, przekonaną będąc, że syn mój nie mógł uczynić wyboru godniejszego siebie, mnie i całej rodziny.




Niepodobieństwem byłoby opisać rozmaite uczucia, jakiemi osoby, mające udział w tej scenie, były przejęte.

W pół gadziny potem, pani de Senneterre wraz z synem swoim czule pożegnała Herminję, która w towarzystwie pana de Maillefort udała się spiesznie do panny de Beaumesnil, aby jej zanieść tę pomyślną wiadomość i wesprzeć odwagę najbogatszej dziedziczki we Francji, gdyż teraz chodziło jeszcze o ostatnią i ciężką próbę dla niej, albo raczej dla Oliwiera.

XXVII.

Po odjeździe pana de Senneterre i matki jego do domu, Herminja, jakośmy powiedzieli wsiadła z panem de Maillefort do pojazdu i udała się z nim do panny de Beaumesnil.
Można sobie łatwo wyobrazić radość garbatego i jego klientki, której niespodziewane szczęście na zawsze zostało ustalone.
Margrabia dostatecznie znał panią de Senneterre, ażeby być pewnym, że nie będzie zdolną cofnąć swego wyraźnego zezwolenia na związek Geralda z Herminją; jednakże postanowił udać się do niej nazajutrz, ażeby jej oświadczyć, że teraz więcej, niż kiedykolwiek trwa w zamiarze adoptowania Herminji, którą, gdyby można, jeszcze więcej kochał od czasu rozmowy z dumną księżną, w ciągu której tak wzniośle umiała zachować swoją godność.
Jedyną obawą margrabiego było to, że wyniosła dziewica nie zechce może przyjąć jego ofiary; spodziewając się przecież, że mimo wielkiego oporu, zamiar ten doprowadzi do skutku, musiał jeszcze w tej sprawie ścisłe zachować milczenie.
Pan de Maillefort i Herminja, jechali już dosyć długo, gdy stangret zniewolony został zatrzymać się na chwilę na rogu ulicy Courcelles, przed warsztatem jakiegoś ślusarza, a to z powodu przypadkowego zjechania się w tem miejscu kilku pojazdów.
Garbaty, wyjrzawszy z karety, dla przekonania się o przyczynie tego zatrzymania, nagle uczynił poruszenie i ze zdziwieniem zawołał:
— Co ten człowiek tam robi?
Na te słowa wzrok Herminji mimowolnie zwrócił się w stronę, w którą patrzył garbaty i nie mogła się wstrzymać od okazania pewnej odrazy, której przecież pan de Maillefort nie dostrzegł, gdyż właśnie w tej chwili spuszczał firankę okna, przy którem siedział.
Mogąc tym sposobem widzieć wszystko, nie będąc sam widzianym, margrabia uchyliwszy nieco firankę, zdawał się z niepokojem wpatrywać w jakiś przedmiot lub osobę, gdy tymczasem Herminja, nie śmiąc go zapytać o przyczynę, z podziwem na niego patrzała.
Margrabia spostrzegł w owym warsztacie ślusarskim pana de Ravil, rozmawiającego z samym ślusarzem, człowiekiem poczciwego i spokojnego oblicza, któremu nowy przyjaciel, a raczej współwinowajca pana de Macreuse, pokazując jakiś klucz, zdawał się czynić pewne objaśnienia, które rzemieślnik bezwątpienia musiał zrozumieć, gdyż przyjął od niego klucz i założył na swój warsztat, w chwili, kiedy pojazd margrabiego ruszył dalej ku przedmieściu św. Germana.
— Na Boga! co panu jest? — pytała Herminja garbatego, widząc go pogrążonego w głębokiem zamyśleniu.
— Właśnie w tej chwili spostrzegłem okoliczność, która napozór nie zdaje się być godną uwagi, moje dziecię, a która mi jednak daje wiele do myślenia. Zobaczyłem bowiem pewnego człowieka, który oddawał jakiś klucz ślusarzowi; nie byłbym bynajmniej na to uważał, gdybym nie znał tego człowieka, jako najniegodziwszego łotra, gotowego na wszystko; w pewnych okolicznościach, najmniejszy postępek takiego hultaja powinien zwracać na siebie baczną uwagę.
— Człowiek, o którym pan mówi, jest wysokiego wzrostu, twarzy pospolitej, w której maluje się chytrość; nieprawdaż, panie margrabio?
— To i ty go znasz?
— Zbyt wiele miałam do tego powodów, panie.
— Jakto, moje kochane dziecię? Herminja opowiedziała garbatemu w krótkich słowach bezskuteczne kuszenie się pana de Ravil o sposobność zbliżenia się do niej od owego czasu, kiedy tak bezwstydnie ją w drodze do umierającej pani de Beaumesnil, na ulicy zaczepił.
— Moje dziecię, kiedy ten nikczemnik tak często czatował około twego mieszkania, to nie dziwię się temu bynajmniej, żeśmy go spotkali w warsztacie ślusarskim tej znanej mu części miasta, w której mieszkasz... ale bądź, co bądź: czego on mógł żądać od tego ślusarza? — dodał garbaty, jakby sam z sobą rozmawiając. — Zresztą, od czasu, jak połączył się z tym nędznikiem Macreuse, nie spuściłem z oka ani jednego, ani drugiego; pewien człowiek, na którego uczciwość mogę liczyć, śledzi ich ciągle, bo ci ludzie nigdy nie są bardziej niebezpieczni, niż wtedy, kiedy udają umarłych; nie dlatego, abym lękał się o siebie, ale boję się o Ernestynę.
— O Ernestynę — zapytała księżna ze zdziwieniem i przestrachem — czegóżby się ona miała obawiać od takiego człowieka.
— Ty nie wiesz, moje dziecię, że ten de Ravil jest powiernikiem albo raczej narzędziem jednego z tych ludzi, którzy ubiegali się o rękę Ernestyny i że Macreuse miał niegodziwe zamiary względem tej bogatej zdobyczy. Ponieważ zaś odkryłem ich knowania i obu ukarałem, przeto mam ich w podejrzeniu, żeby się nie myśleli pomścić na Ernestynie; wściekłość ich jest tem większa, że tego biednego dziecka zdradzić i poświęcić nie mogli na ofiarę swej chciwości; a ja czuwam nad Ernestyną. Spotkanie Ravila u ślusarza, mimo, że dotąd wyjaśnić go sobie nie jestem w stanie, podwoi moją ostrożność i tem baczniej czuwać będę nad jej bezpieczeństwem.
— Jakiż związek może mieć ta jego bytność u ślusarza, z osobą Ernestyny?
— Nie wiem, moje kochane dziecię; to tylko mnie bardzo zastanawia, że de Ravil tyle sobie zadaje pracy, ażeby osobiście przychodzić aż do tej odległej części miasta. Ale dajmy temu pokój; takiemu nędznikowi nie uda się zamącić najczystszych i najzasłużeńszych naszych radości. Jednak zadanie moje dopiero w połowie ukończone; twoje szczęście, moje dziecię, na zawsze już zostało ustalone; oby ten dzień, dla Ernestyny był równie pięknym, jak dla ciebie! Nareszcie, staniemy wkrótce i przed jej mieszkaniem, ty udasz się do niej z tą błogą nowiną, a ja pójdę na górę do barona, z którym mam kilka słów pomówić; potem przybędę do was.
— Ale, ale, zdaje mi się, że słyszałam pana, mówiącego o jakiejś ostatniej próbie?
— Tak, moje dziecię.
— I ona dotyczy pana Oliwiera?
— Bezwątpienia. A jeżeli się w niej, jak mam nadzieję, okaże szlachetnym i odważnym wtedy Ernestyna nie będzie miała potrzeby zazdrościć ci twego szczęścia.
— Czy ona zezwoliła na tę próbę?
— Zezwoliła, moje dziecię, gdyż nie idzie tu tylko o to, aby wypróbować wzniosłe uczucia Oliwiera, ale, ażeby usunąć wszelkie jego namysły, jakieby mógł mieć w ożenieniu się z Ernestyną, skoro się dowie, że ta biedna hafciarka, jest najbogatszą dziedziczką we Francji.
— Ah! panie margrabio, to właśnie najwięcej nas niepokoi; pan Oliwier posiada uczucie delikatności nadzwyczaj wygórowane.
— Sądzę, moje dziecię, że po długiem zastanowieniu i namyśle wynalazłem sposób pokonania tych wątpliwości. Teraz nic więcej powiedzieć ci nie mogę; wkrótce dowiesz się o wszystkiem.
W tej chwili zatrzymał się pojazd pana de Maillefort przed bramą pałacu de La Rochaigue. Lokaj margrabiego otworzył drzwiczki karety; i kiedy Herminja pospieszyła do panny de Beaumesnil, garbaty poszedł na górę do barona, który na jego spotkanie wyszedł i z wyrazem najwyższego zadowolenia, uśmiechając się, pokazywał swe długie zęby.
Pan de La Rochaigue rozmyślał nad propozycjami i groźbą margrabiego, lecz nareszcie postanowił przyjąć ofiarę, która dawała mu możność zaspokojenia jego manji politycznej; zapewniając swoją pomoc w ożenieniu Oliwiera Rajmond, jakkolwiek nie umiał sobie wytłumaczyć niektórych okoliczności tego związku, tem więcej, że margrabia nie widział potrzeby zawiadomić pana de La Rochaigue o dwoistej roli, jaką odgrywała panna de Beaumesnil.
— A co, kochany baronie! — zapytał garbaty — czy wszystko gotowe, jakeśmy się umówili?
— Wszystko, kochany margrabio, rozmowa odbędzie się w moim gabinecie, a ta spuszczona na drzwi zasłona dozwoli w przyległym saloniku wszystko jak najlepiej podsłuchać.
Margrabia obejrzał gabinet i następnie wrócił do pana de La Rochaigue.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, kochany baronie; ale powiedz mi pan, czy zasięgnąłeś potrzebnych wiadomości, co do pana Oliwiera Rajmond?
— Dziś rano byłem u jego dawnego pułkownika armji afrykańskiej. Niepodobna wyrazić się z większym szacunkiem, jak pan de Berville mówił o panu Oliwierze.
— O tem wiedziałem doskonale; ale życzyłbym sobie, ażebyś się pan osobiście i w różnych miejscach przekonał o szlachetnych przymiotach mego protegowanego.
— Zaprawdę, zbywa mu tylko na znakomitem imieniu i majątku — mówił baron wzdychając mimowolnie — ale to przyzwoity i godny młodzieniec.
— To jeszcze jest niczem w porównaniu z tem, o czem się pan teraz dowie.
— Jakto, nowa tajemnica, kochany margrabio?
— Trochę cierpliwości; za godzinę wszystko pan będzie wiedział. Ale do licha! pan przecież swojej żonie i siostrze nie mówiłeś nic o naszych planach.
— Jakże mnie pan możesz o to pytać, kochany margrabio? przecież powinienem odpłacić się baronowej i Helenie. Mnie tak podejść! Każda z nich chciała na swą korzyść bez mojej wiedzy skojarzyć małżeństwo, a ja musiałem grać rolę człowieka śmiesznego. Ah! będzie to dla mnie przynajmniej niejaką pociechą, że je będę mógł upokorzyć!
— Przedewszystkiem, żadnej słabości baronie. Żona twoja przechwala się, że co chce, może z ciebie zrobić, twierdząc, że pan... proszę mi przebaczyć ten wyraz, że pan, pozwalasz się za nos wodzić...
— Ah, pięknie, pięknie, zobaczymy, tak! ona mnie za nos wodzi!
— Przypuśćmy, że to wszystko było tylko w przeszłości.
— Ja na to nie pozwolę, margrabio.
— Ale, ponieważ pan teraz, kochany baronie, jesteś mężem stanu, przeto taka słabość byłaby nie do darowania, bo odtąd nie należy pan do siebie: ale, ale, czy widział się pan z naszymi wyborcami?
— Wczoraj wieczorem odbyliśmy nowe posiedzenie; przez dwie godziny mówiłem o przymierzu z Anglją — i baron wyprostował się, przybierając postać mówcy — poczem poruszyłem kwestję wprowadzenia bydła rogatego, a następnie wystawiłem tolerancję religijną, jako zasadę istniejącą w Belgji i śmiało mogę powiedzieć, że pełnomocnicy wyborców pańskich byli zachwyceni.
— Chętnie temu wierzę, panowie zupełnie ze sobą będziecie harmonizować, a ja tym sposobem uczynię im przysługę, bo znajdą w panu to wszystko, czegoby we mnie napróżno szukali.
— Ah! margrabio, pan jest zbyt uprzejmy.
— Przeciwnie, kochany baronie. Skoro tylko akt małżeński Oliwiera i Ernestyny będzie podpisany, natychmiast panu odstąpię moją kandydaturę; bo już i tak jesteś pan przyjęty.
W tej chwili wszedł służący i oznajmił, że pan Oliwier Rajmond pragnie widzieć się z panem de La Rochaigue.
— Proszę pana Rajmond o chwilę cierpliwości — rzekł baron do wchodzącego służącego.
— Teraz, baronie, przejmij się swą rolą. Jest ona poważnej i bardzo delikatnej natury — mówił margrabia — nie zapomnij pan żadnego z moich upomnień: mianowicie, nie wpadaj w najmniejszy podziw na odpowiedzi pana Oliwiera Rajmond, jakkolwiek one panu wydawać się będą; po rozmowie z nim wszystko się wyjaśni.
— Muszę więc sobie stale przedsięwziąć, margrabio, niczemu się nie dziwić, tembardziej, że wcale nie pojmuję sposobu, w jaki przy tej rozmowie mam się zachować.
— Wszystko się wyjaśni, powtarzam panu, nie zapominaj pan tylko o robotach, które pan Oliwier wykonał dla rządcy zamku de Beaumesnil pod Luzarches.
— Nie zapomnę; bo to właśnie wprowadzi mnie na tor rozmowy, ale, nawiasem mówiąc, działanie moje rozpocznę niewypowiedzianem kłamstwem, kochany margrabio.
— Ale jaka świetna prawda z tego kłamstwa wypłynie! bynajmniej o tem nie wątpię. Uspokój się pan, nie pożałujesz tego, gdyż to, co teraz będzie miało miejsce, jest równie ważne dla pana, jak dla panny Beaumesnil. Idę więc po nią, a pan wtedy dopiero każe pana Oliwiera wprowadzić, kiedy będziesz wiedział, że jesteśmy już w przyległym, saloniku.
— Rozumie się, tylko się pan pospiesz, kochany margrabio.
Margrabia pospieszył na dół skrytemi schodami, prowadzącemi wprost do drzwi mieszkania panny de Beaumesnil i wszedł do niej.
— Ah! panie de Maillefort! — zawołał a Ernestyna z promieniejącem radością spojrzeniem — Herminja wszystko mi powiedziała, jeżeli moje nadzieje w ten sposób się spełnią, wtedy szczęście moje, wyrówna jej szczęściu.
— Prędzej, prędzej, moje dziecię, pójdź ze mną! — mówił garbaty, przerywając jej — pan Oliwier, już jest na górze.
— Herminja może mi towarzyszyć, nieprawdaż panie de Maillefort? niechaj będzie przy mnie, może ona mi doda odwagi.
— Odwagi! — mówił margrabia.
— Tak, bo teraz, przyznam się panu, teraz żałuję mimowolnie, żem zezwoliła na tę próbę.
— Moje dziecię, czyż ona nie jest potrzebną dla zwalczenia wszelkich wątpliwości Oliwiera. Rozważ sama, że to jest może największa trudność, jaką nam trzeba pokonać.
— Ah! to jest wielka prawda — odpowiedziała smutno panna de Beaumesnil.
— A więc moje dziecię, pójdź, pójdź. Herminja niechaj nam towarzyszy, powinna ona być najpierwszą do powinszowania ci twego szczęścia.
— Albo... do pocieszenia mnie — odpowiedziała Ernestyna, przygnieciona ciężkim smutkiem — jednakże los mój musi się rozstrzygnąć — dodała stanowczo — panie de Maillefort, spieszmy do mego opiekuna.
W kilka chwil potem, Ernestyna, Herminja i pan de Maillefort weszli do salonu barona i umieścili się przy samych drzwiach, pokrytych zasłoną, którą garbaty uchylił cokolwiek i powiedział do pana de La Rochaigue.
— Jesteśmy już.
— Bardzo dobrze — odpowiedział baron.
I zadzwonił.
Garbaty spuścił zasłonę i usunął się śpiesznie.
— Prosić pana Oliwiera Rajmond — rzekł baron do służącego, który na głos dzwonka przybiegł i wkrótce potem zameldował.
— Pan Oliwier Rajmond.
Ernestyna, usłyszawszy, że Oliwier wszedł do przyległego pokoju, zbladła mimowolnie i, chwytając jedną ręką dłoń Herminji, drugą — rękę pana de Maillefort, powiedziała drżącym głosem:
— O! zaklinam, błagam pana, zostań przy mnie, tu, przy moim boku; siły opuszczać mnie zaczynają. O! mój Boże, jakże ważna jest ta chwila!
— Cicho — rzekł pan de Maillefort — Oliwier mówi... słuchajmy.

I wszyscy troje, różnemi przejęci uczuciami, słuchali z trudnym do opisania niepokojem, rozmowy Oliwiera z panem de La Rochaigue.

XXVIII.

W chwili, kiedy Oliwier Rajmond wszedł do pokoju pana de La Rochaigue, oblicze jego wyrażało zdziwienie i ciekawość zarazem.
— Wszakże mam zaszczyt mówić z panem Oliwierem Rajmond?
— Tak, panie.
— Podporucznikiem trzeciego pułku huzarów?
— Tak jest.
— Z listu, który miałem zaszczyt napisać do pana, dowiedział się pan, jak się nazywam.
— Wiem, pan baron de la Rochaigue, ale ja nie mam szczęścia znać pana. Mogęż się zatem dowiedzieć, w jakiej to ważnej i osobistej sprawne pragnie pan ze mną mówić?
— Bezwątpienia, bądź pan tylko łaskaw wysłuchać mnie z największą uwagą, a mianowicie nie dziwić się tym szczególnym, dziwnym, a nawet nadzwyczajnym rzeczom, które będę miał honor panu oznajmić.
Oliwier z podziwem patrzył na ceremonialnego barona, który nieznacznie rzucił kilka razy okiem na portjerę, zasłaniającą drzwi prowadzące do salonu, w którym Ernestyna, Herminja i pan de Maillefort słuchali toczącej się tutaj rozmowy.
Nareszcie, zwracając się do Oliwiera, baron powiedział:
— Wszakże pan był przed niejakim czasem w zamku Luzarches, dla pomożenia pewnemu mularzowi w ułożeniu wykazu i rachunku dokonanych przez niego robót?
— Rzeczywiście, panie, byłem tam — odpowiedział Oliwier, nie domyślając się celu podobnego pytania.
— Po ukończeniu tego zatrudnienia, zabawił pan jeszcze kilka dni w zamku, zajmując się ułożeniem niektórych rachunków i interesów, poruczonych panu przez miejscowego intendenta?
— I to prawda, panie baronie.
— Zamek ten — mówił dalej baron — należy do panny de Beaumesnil... najbogatszej dziedziczki we Francji.
— Właśnie dowiedziałem — się o tem w czasie mojego pobytu w zamku, ale mogęż wiedzieć, jaki jest cel pytań pańskich?
— Natychmiast, panie; bądź pan łaskaw przypatrzeć się temu dokumentowi.
I baron wziął z biurka arkusz stemplowego papieru i podał go Oliwierowi.
Podczas kiedy młody oficer czytał podane sobie pismo, baron rzekł dalej:
— Z dokumentu tego, który jest duplikatem zdania rady familijnej, jaka została zwołana po śmierci zmarłej hrabiny de Beaumesnil, z dokumentu tego, mówię, przekona się pan, że jestem opiekunem i doradcą panny de Beaumesnil.
— Widzę to, panie — odpowiedział Oliwier, zwracając baronowi dokument — lecz, nie pojmuję wcale w czem wiadomość ta mnie może dotyczyć.
— Naprzód wiele mi na tem zależało, ażeby pana uwiadomić o mojem rzeczywistem, prawnem, urzędowem położeniu względem panny de Beaumesnil, a to dlatego, ażeby wszystko, co będę miał zaszczyt powiedzieć panu w sprawie mojej pupilki, miało w oczach jego jawną, niezbitą, niezwalczoną ważność i prawdziwość.
Mowa ta jednotonna i wymierzona, jak poruszenia wahadła zegarowego, pobudziła do najwyższego stopnia ciekawość i niecierpliwość Oliwiera, tem więcej, że w żaden sposób nie mógł pojąć, jaki mógł być cel tego tak poważnego wstępu; dlatego też z takim zdziwieniem spojrzał na barona, że ten pomyślał w duchu:
— Doprawdy, możnaby mniemać, że mówię z nim po hebrajsku; ani nawet okiem nie ruszy kiedy mu wspomnę o pannie de Beaumesnil, której zdaje się wcale nie znać. Co to wszystko ma znaczyć? Ten przeklęty margrabia musiał mieć słuszność, mówiąc do mnie, że będę świadkiem nadzwyczajnych rzeczy.
— Czy nareszcie raczy mi pan oznajmić — rzekł Oliwier z ledwie ukrytą niecierpliwością — co mnie to może obchodzić, że pan jest lub nie opiekunem panny de Beaumesnil?
— Teraz już czas wystąpić z kłamstwem — pomyślał baron — zobaczymy jaki też ono wywrze skutek. — Poczem, rzekł głośno: — Otóż, jak pan sam powiedział, bawił pan dosyć długo w zamku panny de Beaumesnil?
— Tak jest, panie, przerwał Oliwier z niecierpliwością, którą mu już coraz trudniej było powściągnąć — powiedziałem panu.
— Zapewne nie wiedział pan o tem, że wtedy, kiedy pan był w zamku, i panna de Beaumesnil jednocześnie tam się znajdowała?
— Panna de Beaumesnil?
— Tak, panie — mówił dalej baron, winszując sobie w duchu, że potrafił kłamać z taką dyplomatyczną godnością i powagą, — tak jest, panna de Beaumesnil znajdowała się w zamku jednocześnie z panem.
— Ale przecież wtedy mówiono, że pani zamku znajdowała się za granicą; a zresztą, ja tam nie widziałem nikogo, panie baronie.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej — zawołał baron — lecz jest to rzeczą niezawodną, że panna de Beaumesnil powróciwszy przed kilku dniami do Francji, postanowiła pierwsze chwile swojej żałoby spędzić w zamku; a ponieważ chciała pozostać w jak największej samotności, rozkazała więc, ażeby pobyt jej w tym zamku zachowany był w jak największej tajemnicy.
— Ah skoro tak, to okoliczność ta mogła mi pozostać zupełnie nieznaną, gdyż mieszkałem w domu rządcy, znacznie oddalonym od samego zamku. Ale jeszcze raz pana pytam, do czego to wszystko zmierza?
— Proszę pana bardzo o chwilkę jeszcze cierpliwości — wtrącił baron, przerywając Oliwierowi — wysłuchaj mnie pan uważnie, gdyż idzie tu, powtarzam panu, o rzeczy ważne, do najwyższego stopnia dla pana ważne.
— Ten człowiek zawziął się na mnie, on próbuje moją cierpliwość, czego on chce? Co mnie obchodzi panna de Beaumesnil i wszystkie jej zamki? — myślał w duchu Oliwier.
— Mularz, któremu pan układał rachunki — dodał baron — wygadał się przed rządcą, że cały zarobek, jaki pan z płacy swojej w czasie urlopu odniosłeś, przeznaczyłeś na wsparcie swego wuja, do którego jesteś przywiązany, jak do własnego ojca.
— O! mój Boże! po co nam wspominać o takich drobnostkach? Zaklinam pana, przystąpmy do rzeczy, do tego, co nas ma obchodzić!
— Wysłuchajże mnie przecie, panie poruczniku! — odpowiedział baron uroczystym głosem: — szlachetne pana postępowanie rządca opowiedział pannie de Beaumesnil.
— Więc cóż stąd, panie baronie? — zawołał Oliwier, którego cierpliwość już się wyczerpała — koniec końcem, jakiż będzie ostateczny wniosek? czego pan chce właściwie?
— Powiem tedy panu, że panna de Beaumesnil, osoba z najlepszem sercem i z najszlachetniejszym charakterem, daleko tkliwszą jest na wszelkie czyny szlachetne, niż ktobądź inny; dlatego też, dowiedziawszy się, jak troskliwie pielęgnuje pan swego wuja, tak się tem wzruszyła, że pragnęła koniecznie zobaczyć pana.
— Mnie? — zawołał Oliwier tonem powątpiewania.
— Tak, panie, pupilka moja pragnęła widzieć pana; ale nie będąc sama przez pana widzianą; i co więcej: życzyła sobie słyszeć pana kilka razy mówiącego swobodnie i bez żadnego przymusu, co też, przy pomocy rządcy udało jej się zupełnie. Słowem, panna de Beaumesnil tak umiała rzeczy urządzić, że nie będąc nigdy przez pana widzianą była świadkiem kilku rozmów jego, już to z rządcą, już to z mularzem, dla którego pan pracował. Te rozmowy tak jawnie wykazały mojej pupilce uczucia pana, że równie wzruszyła się szlachetnością jego serca jak powierzchownością...i z tego powodu...
— Panie — zawołał Oliwier niecierpliwie i pokrywając się żywym rumieńcem — bardzoby mi było przykro, gdybym musiał sądzić, że człowiek pana wieku i godności znajduje przyjemność w podobnych, nader niestosownych żartach, pomimo tego jednak nigdy nie uwierzę, że to, co pan mówi, jest prawdą.
— Miałem już zaszczyt pokazać panu akt, mianujący mnie opiekunem panny de Beaumesnil, dlatego jedynie, ażeby pana przekonać o prawdzie moich słów; oznajmiam tedy panu, że to, co mu miałem powiedzieć, wydawać się panu musiało szczególnem, dziwnem, nadzwyczajnem, pomimo tego jednak nie sądź pan, aby człowiek w moim wieku, który ma pewną powagę i zajmuje pewne stanowisko w świecie, śmiał robić sobie igraszkę z rzeczy najświętszych, z zaufania, jakie w nim położono, i chciał tak czcigodnego człowieka, jakim pan jesteś, panie poruczniku, obierać za cel swoich nikczemnych żartów.
— Być może, panie baronie — odpowiedział Oliwier, uspokojony nieco temi słowy — przyznaję, że niesłusznie postąpiłem uważając pana za zdolnego dopuszczenia się podobnej mistyfikacji, jadnakże...
— Jeszcze raz, chciej pan sobie przypomnieć, panie poruczniku — rzekł baron, przerywając Oliwierowi — że zaraz z początku uprzedziłem pana, iż miałem mu oznajmić nadzwyczajne rzeczy. Otóż mówię dalej: Panna de Beaumesnil ma lat szesnaście, jest najbogatszą dziedziczką we Francji. Zatem — dodał baron, wpatrując się uważnie w Oliwiera, i wymawiając ostatnie słowa z pewnym przyciskiem — ona nie potrzebuje liczyć na majątek osoby, którą sobie wybierze za męża... Pragnie więc zaślubić człowieka, który jej się podoba i przedstawia dla niej rękojmię szczęśliwej przyszłości. Co się tyczy imienia i pozycji w świecie człowieka, którego wybierze: jeżeli to imię i ta pozycja są tylko zacne i godne poszanowania, panna de Beaumesnil niczego więcej nie żąda. Czy pan mnie rozumie nareszcie, panie poruczniku?
— Panie baronie, słucham pana z jaknajwiększą uwagą. Pojmuję bardzo dobrze to, że panna de Beaumesnil chciałaby wyjść zamąż, według własnego upodobania, nie dbając o majątek i tytuły. Sądzę, że pod tym względem ma największą słuszność, ale dlaczegóż mnie pan to wszystko mówi, mnie, który panny de Beaumesnil w życiu nie widział i zapewne widzieć nie będzie?
— Dlatego to panu mówię, panie Oliwierze Rajmond, ponieważ panna de Beaumesnil jest przekonaną, że posiadasz wszystkie przymioty, któreby pragnęła znaleźć w mężu swoim; dlatego też ja, po najtroskliwszem zasiągnięciu wiadomości o panu... wiadomości, które, wyznać muszę, były jak najkorzystniejsze, ja, opiekun panny de Beaumesnil, mam wyraźne polecenie i upoważnienie do ofiarowania panu jej ręki.
Baron mógłby był jeszcze dłużej mówić, a Oliwier nie byłby mu wcale przerwał; zdumiony wszystkiem co słyszał, nie mógł on podejrzewać żadnej mistyfikacji lub intrygi ze strony pana de La Rochaigue, który, pomimo śmiesznych pretensyj oratorskich, wyglądał przecież na człowieka poważnego i przyzwoitego, i tłumaczył się w wyrazach bardzo wyszukanych; ale z drugiej strony, jakimże sposobem mógł przekonać siebie... chociażby też przy największej miłości własnej, która bynajmniej nie była jego wadą... jakim sposobem mógł przekonać siebie, że najbogatsza dziedziczka we Francji zakochała się w nim tak nagle? Oliwier odpowiedział zatem:
— Niech mi pan wybaczy moje milczenie i zdziwienie, gdyż pan sam oznajmił mi w początku że usłyszę rzeczy nadzwyczajne.
— Uspokój się pan przedewszystkiem; rozumiem zupełnie pomieszanie, jakie musiała wywołać taka propozycja, powinienem tu przecież dodać, że panna de Beaumesnil wie o tem bardzo dobrze, że pan nie może jej przyjąć, dopóki jej nie zobaczysz i jej osobistej wartości nie ocenisz należycie; a więc jeżeli pan sobie życzy, jeszcze dzisiaj będę miał zaszczyt przedstawić pana mojej pupilce; jedynem mojem życzeniem jest to, ażebyście oboje we wzajemnych uczuciach swoich znaleźli rękojmię, nadzieję, pewność waszego przyszłego szczęścia.
Po takiem zakończeniu swej mowy dyplomatycznej baron pomyślał w duchu:
— Ah! skończyłem przecie; nareszcie będę mógł dowiedzieć się od tego przeklętego margrabiego rozwiązania tej całej zagadki, która wydaje mi się coraz ciemniejszą.
Podczas tej pierwszej części rozmowy barona z Oliwierem, panna de Beaumesnil, Herminja i garbaty słuchali jej w głębokiem milczeniu.
Herminja pojęła teraz podwójny cel próby, na jaką wystawił pan de Maillefort Oliwiera; lecz Ernestyna, pomimo ślepego zaufania w szlachetność młodego oficera, czuła nieopisaną trwogę, oczekując odpowiedzi, jakiej udzieli po niespodziewanej propozycji barona.
Ah, jakaż to pokusa! Mało pewnie ludzi byłoby w stanie oprzeć się jej ponętom! A ilu znalazłoby się takich, którzy, zapominając o przyrzeczeniu danem w szlachetnem uniesieniu biednej, nieznanej, bez imienia i majątku panience, skwapliwie pochwyciliby tę sposobność zyskania tak niezmiernych bogactw!
— O! mój Boże! jakaż trwoga mnie przejmuje — rzekła Ernestyna pocichu do Herminji i garbatego — ofiara, jakiej żądamy od pana Oliwiera, przechodzi może ludzkie siły. Ah! czemuż ja zezwoliłam na podobną próbę!
— Nie trać odwagi! moje dziecię — rzekł margrabia — pomyśl o szczęściu i o uwielbieniu, jakie uczujesz, gdy Oliwier nie ulegnie pokusie, gdy się okaże takim, jakim pragniemy go widzieć. Ale cicho! słuchajcie, rozmowa zaczyna się znowu.
Przejęta mimowolną obawą, Ernestyna rzuciła się w objęcia Herminji, i obie z gwałtownem biciem serca, w trwodze i nadziei czekały odpowiedzi Oliwiera.
Ten nie mógł już teraz wątpić, że owa niesłychana propozycja, jaką mu uczyniono, nie była żadnym żartem, lecz rzeczą prawdziwą i uroczystą; nie mogąc wszakże przypisać go własnym zasługom, uważał to jedynie za jeden z tych romantycznych kaprysów, bardzo częstych u osób, które ich ogromny majątek stawia w położeniu wyjątkowem, i które, wiedzione dziwactwem swoich urojeń, zdają się czynić jakąś igraszkę z losem.
— Panie baronie — odpowiedział Oliwier uroczyście po dosyć długiej chwili milczenia — jakkolwiek nieprawdopodobną zdaje mi się być propozycja, którą mi pan stawia, daję panu przecież słowo moje, jako człowieka honoru, że wierzę jego szczerości, pomimo że żadną miarą nie mogę tego wszystkiego sobie wytłumaczyć.
— Wierzaj mi pan, wierzaj, panie poruczniku, na teraz jest to rzeczą najważniejszą, jakiej od pana wymagam.
— Wierzę tedy, panie baronie i nie myślę już badać tych niepojętych dla mnie powodów, które skłoniły pannę de Beaumesnil, że zwróciła swoje oczy na chwilę na mnie.
— Daruj pan, ale ja powody te oznajmiłem już panu.
— Wiem o tem, lecz, nie przesadzając wcale mojej skromności, zdaje mi się przecież, że powody te nie są dostateczne; zresztą ja nie mam prawa badać ich trafności, gdyż... niepodobieństwem mi jest, panie baronie... nie mówię, przyjąć ręki panny de Beaumesnil... tak ważne bowiem postanowienie zależy od tysiąca nieprzewidzianych okoliczności, lecz ja...
— Ja zaś, panie poruczniku, daję panu również słowo honoru — rzekł baron głosem uroczystym, który zastanowił Oliwlera — że to od pana zależy, chciej mnie pan zrozumieć, wyłącznie od pana zależy, ożenić się z panną de Beaumesnil, i że, jeżeli pan sobie życzy, przedstawię pana mojej pupilce zanim upłynie godzina czasu; wtedy nie będzie pan już miał najmniejszej wątpliwości co do propozycji, jaką panu przed chwilą uczyniłem.
— Wierzę panu, powtarzam to raz jeszcze; chciałem tylko powiedzieć, że propozycja, którą mnie pan raczył zaszczycić, co do mojej osoby w żaden sposób przyjąć nie mogę.
— Teraz znowu baron zdziwił się nadzwyczajnie.
— Jakto, panie! — zawołał pan de La Rochaigue — pan odmawia! ale nie, nie, zapewne ja odpowiedź pańską rozumiem fałszywie, niepodobna, ażeby pan był tak zaślepiony, i nie umiał ocenić niezmiernych korzyści, jakie podobny związek...
— A więc wytłumaczę panu wyraźniej. Odmawiam, pomimo że oceniam należycie, jak pochlebne są dla mnie życzliwe zamiary pany de Beaumesnil.
— Pan odrzuca związek z najbogatszą dziedziczką we Francji! — zawołał baron zmieszany — tę niesłychaną propozycję, jaką panu czyni panna de Beaumesnil, przyjmuje pan z taką obojętnością!
— Pozwól, pan, panie baronie — odpowiedział Oliwier z pośpiechem, przerywając panu de La Rochaigue — powiedziałem panu właśnie, jak zaszczytna jest dla mnie pańska propozycja. Dlatego bardzoby mi było przykro, gdyby pan moją odmowną odpowiedź tłumaczyć miał w sposób, któryby dla panny de Beaumesnil, której znać nie mam zaszczytu, pod jakim bądź względem, miał być ubliżającym.
— Ale, panie, wszakże ofiarowałem się przedstawić pana mojej pupilce.
— To niepotrzebne, panie baronie, nie wątpię ja bynajmniej o osobistych przymiotach panny de Beaumesnil; lecz w tej chwili powinienem panu wyznać wszystko, oto ja mam dopełnić święty obowiązek serca i honoru...
— Obowiązek?
— Słowem, wkrótce mam się połączyć z panienką, którą równie kocham, jak poważam.
— Dobry Boże, panie! — zawołał baron z wyrazem największego podziwu — co pan mówi?
— Mówię prawdę, panie, i spodziewam się, że to wyznanie będzie dostatecznem, ażeby panu dowieść, że życzeniom pana w żaden sposób zadosyć uczynić nie mogę, nie uchybiając przez to bynajmniej pannie de Beaumesnil.
— Ale, jeżeli to małżeństwo nie dojdzie do skutku, to stracę mój urząd deputowanego — pomyślał baron, zmieszany tą nową przeszkodą. — Pocóż, u djabła! margrabia domagał się mego zezwolenia, kiedy ten młody głupiec, ten arcygłupiec odmawia? Zresztą, wszakże i moja pupilka oznajmiła mi dzisiaj rano jak najwyraźniej, że nikogo nie zaślubi, tylko tego pana, Oliwiera Rajmond!... Ah! doprawdy! tego nie pojmuję. Wprawdzie margrabia powiedział mi, że to jest jakaś zagadka; lecz wszystkie zagadki mają swoje rozwiązanie, tylko ta nie ma żadnego!
Że zaś baron nie chciał się tak łatwo wyrzec nadziei zostania deputowanym, przeto powiedział:
— Kochany panie, zaklinam pana,zastanów się uważnie; dał pan świętą obietnicę, to dobrze! pan kocha jakąś młodą panienkę, to wybornie! ale, dzięki Bogu! pan jest jeszcze wolny, a są na świecie ofiary, które człowiek powinien mieć odwagę dla przyszłości swojej poświęcić. Namyśl się pan jeszcze, przeszło trzy miljony dochodu w dobrach, niema człowieka, któryby wzgardził taką fortuną. Nawet ta młoda panienka, którą pan kocha, jeżeli ona do pana rzeczywiście dla ciebie samego jest przywiązana, pierwsza będzie panu doradzać, jeżeli nie jest samolubem, ażebyś się z uległością poddał temu niespodziewanemu szczęściu. Przeszło trzy miljony dochodu w dobrach, kochany panie, w dobrach!
— Powiedziałem już panu, że mnie wiąże powinność serca i honoru; dlatego przekonywam się z boleścią — dodał Oliwier stanowczym tonem — że pan, mimo doskonałych wiadomości, które jak pan mówi, o mnie zebrałeś, uważasz mnie za zdolnego popełnienia nikczemnego i haniebnego czynu.
— Boże mnie uchowaj od tego, kochany panie, przeciwnie, ja pana uważam za najuczciwszego człowieka w świecie... lecz...
— Bądź pan łaskaw — rzekł Oliwier, podnosząc się — przedłożyć pannie de Beaumesnil powody, które mnie zniewalają do tego postępowania, a przekonany jestem naprzód, że pańska pupilka uzna mnie za godnego swego szacunku.
— O, pan aż nadto zasługuje na jej szacunek... podobna bezinteresowność jest jedyną, godną najszczerszego uwielbienia, wzniosłą...
— Podobna bezinteresowność jest bardzo naturalną, łaskawy panie: kocham, jestem kochany, nadzieja, szczęście mego życia leżą w przyszłym moimi związku...
I Oliwier chciał wyjść z gabinetu.
— Panie poruczniku, zaklinam pana, namyśl się pan jeszcze przez kilka dni; nie daj się uwieść temu nagłemu wzruszeniu. Jeszcze raz, zastanów się pan rozsądnie: przeszło trzy miljony.
— Zdaje mi się, że pan mi już nic więcej nie ma do powiedzenia — odpowiedział Oliwier, przerywając baronowi, i kłaniając mu się po raz ostatni.
— Kochany panie — zawołał baron w obawie utracenia jedynej nadziei — zaklinam pana, pomyśl pan jeszcze, że odmowna z twej strony odpowiedź uczyni nieszczęśliwą pannę de Beaumesnil, gdyż pan nie wyobraża sobie, że opiekun... człowiek poważny, nie pomyślałby o kroku, jaki ja względem pana uczyniłem, gdyby najważniejszemi powodami nie był do tego zniewolony; czyli, mówiąc innemi słowy, moja pupilka nie zniesie tej odmownej odpowiedzi... ona może umrze z rozpaczy.
— Panie baronie, ja zaś proszę pana usilnie, ażeby pan zwrócił uwagę na przykre położenie, w jakiem mnie pan stawia, położenie, którego dłużej znieść nie mogę, zwłaszcza po tem wyznaniu o mojem przyszłem ożenieniu, które musiałem panu uczynić. — I Oliwier powtórnie ukłonił się baronowi, postąpił ku drzwiom i już na samem wyjściu zakończył następującemi słowy: — byłbym z całego serca pragnął, panie baronie, zakończyć rozmowę naszą w sposób nieco spokojniejszy; proszę mi zatem przebaczyć i oddalenie moje przypisać jedynie natarczywym żądaniom pana, które w najdrażliwszem, a może nawet w najśmieszniejszem w świecie stawiają mnie położeniu.
To powiedziawszy, Oliwier wyszedł z pokoju, pomimo rozpaczliwych próśb barona.
Zawiedziony w nadziejach swoich i oburzony, baron pobiegł do salonu, w którym znajdowały się obie dziewice wraz z garbatym, otworzył z pośpiechem drzwi i zawołał:

— Ah! do licha, margrabio, czy mnie pan uwiadomi nareszcie, co to wszystko ma znaczyć? Kogóż tu państwo chcecie w pole wyprowadzić? Toć ten pan Oliwier wzbrania się przyjąć rękę panny de Beaumesnil, której, jak mówi, ani razu w życiu swojem nie widział, kiedy tymczasem pan mi mówił, że moja pupilka i pan Oliwier kochają się, jak dwa gołąbki?

XXIX.

Oznajmiwszy odmowną odpowiedź Oliwiera, o której niewidzialni słuchacze poprzedniej sceny już byli uwiadomieni, baron spodziewał się, że wprawi ich w największy podziw.
Ale zawiódł się w swojem oczekiwaniu.
Panna de Beaumesnil i Herminja, tuląc się do siebie ściskały się serdecznie pośród tysiącznych oznak najtkliwszej przyjaźni i zadowolenia.
— On odmówił — szeptała Ernestyna głosem nieopisanej radości.
— Ah! wszakże ja ci mówiłam, droga Ernestyno, że pan Oliwier nie zawiedzie naszych nadziei — dodała Herminja.
— Alboż i ja nie miałem słuszności! — dodał margrabia z równem zadowoleniem — nie powiedziałżem naprzód, że on odmówi?
— Ależ w takim razie, pocóż było z takim uporem żądać mego zezwolenia? — zawołał baron z niechęcią — pocóż prosiliście oboje z takiem naleganiem, to jest pan, mości margrabio, i pani moja pupilo, ażebym mu uczynił tę niesłychaną propozycję, kiedy nieprzychylna odpowiedź miała nastąpić?
Na te słowa barona, Ernestyna puściła rękę swej przyjaciółki i z twarzą jaśniejącą radością, tudzież głosem wzruszonym powiedziała do swego opiekuna:
— O! dziękuję, dziękuję kochanemu panu; będę panu winna całe szczęście mego życia; przysięgam panu, że wdzięczność moja dopiero z życiem się zakończy.
— I ona jeszcze! — zawołał baron — więc pani nie zrozumiała, że on odmawia... rozumie pani... że on odmawia...
— Tak jest, tak, odmawia — mówiła Ernestyna z zachwytem, to szlachetna odmowa najszlachetniejszego serca!
— Widzę teraz, że oni wszyscy rozum stracili! — rzekł do siebie baron. Poczem zawołał do ucha Ernestynie: — ale ten Oliwier żeni się z inną... on pani nie chce... jego ślub już jest ułożony!
— Dzięki Bogu! — odpowiedziała Ernestyna — naszemu związkowi już teraz nic nie stoi na przeszkodzie; dlatego to jeszcze raz ponawiam panu moje podziękowanie, panie de La Rochaigue, nigdy, o! nigdy nie zapomnę co pan dla mnie uczynił.
Na szczęście garbaty przyszedł w pomoc baronowi, który już teraz sam o mało rozum nie stracił.
— Kochany baronie — powiedział do niego pan de Maillefort — przyrzekłem panu rozwiązanie tej zagadki.
— Na honor, już też czas jest, margrabio, i wielki czas, wytłumaczyć mi waszą zagadkę, bo inaczej ja chyba oszaleję, w uszach mi już szumi, głowa o mało nie pęknie, miga mi się przed oczyma, jestem jak olśniony.
— A więc słuchaj pan: dziś rano pańska pupilka oznajmiła panu, nieprawdaż? że pragnie zaślubić pana Oliwiera Rajmond, że w tym tylko związku widzi szczęście swej przyszłości.
— I pan znowu zaczyna! — zawołał pan de La Rochaigue, tupiąc z gniewu nogami.
— Miejże pan troszeczkę cierpliwości, baronie! powiedziałem panu potem, że wszystko co wiedziałeś korzystnego o panu Oliwierze Rajmond, niczem jeszcze było w porównaniu z tem, czego się później o nim dowiesz.
— No, i czegóż ja się dowiedziałem?
— Więc pan jego bezinteresowność, którą sam uznałeś za godną uwielbienia, za nic uważasz? odrzucić rękę najbogatszej dziedziczki we Francji, ażeby dotrzymać uroczyście danego przyrzeczenia...
— O! mój Boże, tak, tak to godne podziwu, to zachwycające! — wołał baron — wiem o tem bardzo dobrze! ale, powtarzam panu, że mi tchu zabraknie, jeżeli mi pani nie wytłumaczy, dlaczego ta odpowiedź odmowna, która przecież zasmucić powinna pana i moją pupilkę, dlaczego ona was zachwyca; boć, krótko powiedziawszy, wszakże pan chciał połączyć Ernestynę z Oliwierem?
— Nie inaczej.
— A przecież on upiera się jak szaleniec jaki, ażeby poślubić inną.
— Ah! właśnie to sprawia nam tak wielką radość — odpowiedział margrabia.
— To nas właśnie zachwyca — dodała Ernestyna.
— Jakto, zachwyca to panią, że on z inną chce się żenić! — zawołał baron, nie posiadając się ze zdziwienia.
— Tak, bezwątpienia! — rzekł margrabia — ponieważ to ona jest to inną.
— Co za ona — wołał baron — co za ona?
— Pańska pupilka.
— Dajże pan pokój, moja pupilka miałaby być tą inną!
— Jeszcze raz, baronie — rzekł margrabia — powtarzam panu, że to ona jest osobą, o której mowa, pańska pupilka.
— Tak, to Ernestyna — dodała Herminja.
— To już jest dosyć wyraźnie — powtórzył garbaty.
Na takie wytłumaczenie, które dla niego, było jeszcze ciemniejszem, niż wszystko, co dotąd powiedziano, nieszczęśliwy baron, zmieszany, obejrzał się dokoła; przymknął oczy, nogi zachwiały się pod nim, i rzekł do garbatego głosem błagającym:
— Panie de Maillefort, pan jest bez litości, zdaje mi się przecież, że moja głowa jest równie silna jak każda inna, ale takiemu odmętowi nie zdoła się już ona dłużej oprzeć; obiecałeś mi pan rozwiązanie tej nieszczęsnej zagadki, a rozwiązanie to jeszcze jest niezrozumialsze, niż ona sama.
— Dobrze, uspokój się tylko, kochany baronie, i słuchaj.
— I cóż mi to pomoże — rzekł baron z westchnieniem — wszakże ja was słucham już od pół godziny, a tymczasem teraz mniej jeszcze wiem jak z początku.
— Wszystko się to wyjaśni.
— Koniec końcem... słucham pana.
— A więc słuchaj pan: skutkiem rozmaitych okoliczności, o których później pan się dowie, a które teraz nie należą do rzeczy, panna de Beaumesnil spotkała się z panem Oliwierem, i udawała sierotę, utrzymującą się z pracy rąk swoich. Czy pan to rozumie, baranie?
— To rozumiem... i cóż dalej?
— Skutkiem innych znowu okoliczności, o których się pan także później dowie, pupilka pańska i Oliwier pokochali się wzajemnie, on, zawsze w przekonaniu, że w pannie de Beaumesnil widzi biedną sierotę, bez imienia, bez majątku, w stanie tak ubogim, iż mu się zdawało, że zrobi uczynek wspaniałomyślny, jeżeli, zostawszy właśnie oficerem, ofiaruje jej swą rękę.
— Nareszcie wychodzi wszystko na wierzch! — zawołał baron triumfującym głosem i podnosząc się z powagą — Ernestyna i ta jego narzeczona są jedną i tąż samą osobą.
— Tak jest — rzekł garbaty.
— A potem — mówił dalej baron, przecierając sobie czoło — chcieliście państwo przekonać się, czy pan Oliwier tę drugą dosyć szczerze kocha, ażeby się oprzeć pokusie zaślubienia najbogatszej dziedziczki we Francji?
— Doskonale, baronie.
— Stąd to owa bajka, że panna de Beaumesnil w czasie swego pobytu w zamku, właśnie kiedy on się tam znajdował dla wykonania niektórych robót, widziała go i słyszała, tudzież, że go wtedy pokochała?
— Trzeba było koniecznie, kochany baronie, propozycji, jaką panu poruczono, za pomocą tej bajeczki dać jakieś prawdopodobne pozory, pan też z zadania tego wywiązał się doskonale. A cóż! czym pana zwodził, kiedym panu mówił, że Oliwier jest człowiekiem zacnym, człowiekiem honoru?
— Człowiekiem honoru! — zawołał baron. — Słuchaj pan, margrabio, nie chcę już zaczynać od przeszłości, ale nie taję się z tem bynajmniej, że nie uważałem tego związku za stosowny dla mojej pupilki; otóż teraz, oznajmiam... zapewniam... przysięgam wskutek tego wszystkiego, com widział i słyszał, że gdyby Ernestyna była moją własną córką, powiedziałbym do niej: Idź za pana Rajmonda nie możesz uczynić lepszego wyboru.
— O! panie, nigdy nie zapomnę tych życzliwych słów — rzekła Ernestyna.
— Ale to jeszcze nie wszystko, kochany baronie.
— Jakto, cóż mi pan więcej powie? — zapytał pan de La Rochaigue z pewnym niepokojem, sądził bowiem, że jeszcze o nowej jakiej usłyszy wątpliwości — co pan jeszcze chce mówić?
— Próba ta miała cel dwojaki.
— Tak, tak? a jakiż to?
— Znaliśmy drażliwą delikatność pana Oliwiera tak dokładnie, żeśmy się obawiali, ażeby, dowiedziawszy się niespodzianie, że ta młoda panienka, którą uważał za ubogą, jest panną de Beaumesnil, nie stawiał nam jakich niepokonanych trudności w zaślubieniu najbogatszej dziedziczki we Francji, którą kochał wtedy, kiedy mniemał, że była zupełnie nieznaną sierotą.
— Wie pan, podobna delikatność nie dziwiłaby mnie wcale — przerwał baron — widząc bowiem wrodzoną dumę tego młodzieńca, możnaby się wszystkiego po nim spodziewać... Ale właśnie się nad tem zastanawiam, że przeszkoda, której się obawia, ciągle jeszcze istnieje.
— Bynajmniej, kochany baronie.
— Jakto nie?
— Jest to rzecz zupełnie prosta — odezwała się Ernestyna wesoło — czyliż pan Oliwier Rajmond nie odrzucił ręki panny de Beaumesnil, najbogatszej dziedziczki we Francji?
— Bezwątpienia — wtrącił baron — ale... ja nie pojmuję...
— A więc! — mówiła dalej Ernestyna — jakim sposobem mógłby się obawiać pan Oliwier, skoro się dowie, kto jestem, aby go nie posądzono, że żeni się jedynie dla majątku, kiedy poprzednio rękę moją tak stanowczo odrzucił?
— To jest, przeszło trzy miljony dochodu w dobrach, tak... tak... sam mi to powiedział — rzekł baron, przerywając swej wychowanicy — to niewątpliwie prawda. Wyborna myśl, w pokorze uderzam czołem przed pani rozumem i mówię równie jak pani: Gdyby delikatność pana Oliwiera jeszcze tysiąc razy była drażliwszą, nie zdołała się ona oprzeć temu rozumowaniu: wzbraniałeś się pan przyjąć trzy miljony dochodu, przeto delikatność twoja wyższą jest nad wszelkie podejrzenia.
— Nieprawdaż, mój opiekunie — rzekła Ernestyna — że wahanie się pana Oliwiera musi nareszcie ulec wobec takich dowodzeń?
— Niezawodnie, kochana pupilko, ale w każdym razie trzeba będzie pana Oliwiera prędzej lub później uwiadomić o wszystkiem.
— Nie inaczej — odpowiedział margrabia — ja to biorę na siebie. Mam już gotowy plan, tylko musimy się jeszcze w tej mierze rozmówić z sobą, kochany baronie, gdyż zachodzą tu pewne okoliczności materjalne, których młode panienki wcale nie rozumieją, wszakże prawda, moje dzieci? — dodał margrabia z uśmiechem, zwracając się do Ernestyny.
— Rzeczywiście tak jest — odpowiedziała panna de Beaumesnil — i wszystko, co panowie obaj postanowicie, zgóry już potwierdzam.
— Kochany baronie — rzekł margrabia — nie potrzebuję panu zalecać najściślejszego milczenia o wszystkiem, co dotąd zaszło, aż do podpisania aktu ślubnego, co, jeżeli pan za radą moją pójdzie, a mam do tego słuszne powody, nastąpi przed samemi zapowiedziami. Sądzę, że pojutrze akt ten podpiszemy, wszakże to nie jest zbyt prędko. Cóż myślisz, Ernestyno?
— Ah! kochany margrabio, pan odgaduje mą odpowiedź — rzekła dziewica uśmiechając się i rumieniąc zarazem. Poczem dodała skwapliwie — lecz, panie margrabio, wszakże to nie ten jeden tylko akt będzie podpisany. Jeszcze jest i drugi, nieprawdaż, Herminjo?
— Czyliżby to mogło być inaczej? — odpowiedziała księżna. — Pan de Maillefort myśli jak ja, jestem o tem przekonana.
— O! nie inaczej — rzekł garbaty z uśmiechem. — Ale któż się to zajmie tem dosyć trudnem zadaniem? powiedzcie mi teraz moje panie...
— A któżby? także pan — zawołała Ernestyna — Wszakże pan jest tak dobry!
— A potem — dodała Herminja — czyliż to nam pan nie dowiódł, że dla ciebie niema nic trudnego?
— O, co się tyczy pokonanych trudności — odpowiedział margrabia ze wzruszeniem — skoro pomyślę o scenie, jaka się dzisiaj rano u ciebie przytrafiła, wtedy nie powinnaś już o mnie mówić, ale o sobie samej, moje dziecię.
Słysząc taką mowę garbatego, pan de La Rochaigue, wrócił większą, niż dotąd uwagę na obecność Herminji i powiedział:
— Daruj mi, pani, ale wszystko to, co tu zaszło, tak zajęło mą uwagę, że...
— Panie de La Rochaigue — rzekła Ernestyna do swego opiekuna, biorąc Herminję za rękę — przedstawiam panu mą najlepszą przyjaciółkę, albo raczej mą siostrę, gdyż dwie siostry nie mogą się szczerzej kochać, niż my obie.
— Ależ — rzekł baron nadzwyczajnie zdziwiony — jeżeli się nie mylę... to pani jest nauczycielką muzyki... którąśmy wybrali skutkiem jej delikatnego postępku, z powodu owego wynagrodzenia za hrabinę de Beaumesnil?
— Kochany baronie — wtrącił margrabia — pan się jeszcze wielu dziwniejszych rzeczy dowie o pannie Herminji.
— Doprawdy! — zawołał pan de La Rochaigue — i jakież to są te dziwne rzeczy?
— W rozmowie, którą wkrótce odbędziemy z sobą, powiem panu, co w tej mierze na teraz powiedzieć mogę; tymczasem zaś poprzestań pan na tem przynajmniej, że wychowanica twoja niemniej szlachetnie postąpiła w swojej przyjaźni jak w miłości, bo zaprawdę, ta, której mężem będzie pan Oliwier Rajmond, powinna mieć za przyjaciółkę pannę Herminję.
— O! pan de Maillefort ma zupełnie słuszność — rzekła panna de Beaumesnil, zwracając się do młodej artystki — wszystkie szczęścia spotkały mnie jednego i tegoż samego dnia, podczas tego przyjemnego wieczoru u pani Herbaut.
— Podczas przyjemnego wieczoru u pani Herbaut? — powtórzył baron ze zdumieniem — u jakiej pani Herbaut?.
— Moje dziecię kochane — przerwał garbaty, widząc po tych pierwszych słowach Ernestyny, nowe zdziwienie barona — powinnaś być wspaniałomyślną, i nie zadawać już panu de La Rochaigue nowych zagadek do rozwiązania.
— Ja najprzód już czuję się niezdolnym do wszelkich odgadywać — zawołał baron — głowa moja tak jest skołatana, tak zmęczona... tak odurzona, jak gdybym odbył jaką napowietrzną podróż.
— Uspokój się pan, baronie — powiedział margrabia z uśmiechem ja sam wszystko powiem, nie będę już wyobraźni pana na dalsze wystawiał próby.
— Opuszczamy tedy panów — rzekła Ernestyna wesoło, dodając jeszcze — powinnam jednak uwiadomić pana de La Rochaigue, że Herminja i ja uknułyśmy pewien spisek.
— Jakiż to spisek, moja pupilko?
— Ponieważ już jest późno, ja zaś czuję, że z radości możebym rozum utraciła, gdybym miała pozostać sama z mem szczęściem, przeto Herminja zgodziła się pozostać u mnie aż do jutra rana; będziemy tedy obiadowały razem, pan wyobraża sobie zapewne, jak uroczysta, jak powabna będzie nasza biesiada.
— O, moje panie — rzekł baron — to wybornie, gdyż właśnie pani de La Rochaigue i ja nie będziemy w domu na obiedzie. Życzę wam zatem jak najprzyjemniejszego wieczoru.
— Jutro tedy, moje dzieci — powiedział pan de Maillefort pomówimy o rozmaitych rzeczach, które przekonany jestem, będą dla was bardzo miłe.
Obie dziewice zostawiły margrabiego i barona w gabinecie, same zaś pobiegły spiesznie na dół; po krótkim obiedzie, którego zaledwie skosztowały, tak były bowiem wesołe i uradowane, wróciły do sypialnego pokoju Ernestyny, ażeby tam poddać się swobodnie urokowi wspomnień i przyszłych nadziei, rozbierając te wszystkie dziwne wypadki ich doświadczonej już miłości i przyjaźni.
Może w kwadrans potem, samotność dwóch przyjaciółek przerwana została ku wielkiemu ich niezadowoleniu, przybyciem pani Lainé, która zapukawszy lekko weszła do pokoju.
— Czego chcesz, kochana Lainé? — zapytała Ernestyna.
— Mam jednę prośbę do pani.
— Cóż takiego?
— Wiadomo pani, że pan baron i pani baronowa będą na obiedzie w mieście i bardzo późno wrócą do domu...
— Wiem o tem... a więc?
— Panna Helena życzyła sobie, ażeby domownicy nasi skorzystali z nieobecności państwa, dlatego kazała nająć dla nich w teatrze de La Gaité trzy loże, ponieważ dzisiaj właśnie przedstawiają Machabeuszów, dzieło wzięte z pisma świętego.
— I ty chciałabyś widzieć Machabeuszów?
— Jeżeliby mnie pani nie potrzebowała aż do godziny jedenastej...
— Daję ci pozwolenie na cały wieczór dzisiejszy, kochana Lainé, możesz także i Teresę wziąść ze sobą.
— Gdyby jednak pani czego potrzebowała, zanim ja powrócę...
— Niczego mi nie będzie potrzeba, a nawet możesz nie wracać na czas kiedy się spać położę; panna Herminja i ja usłużymy sobie wzajemnie. Idź więc, idź, kochana Lainé, baw się dobrze i zabierz ze sobą Teresę.
— Bardzo pani jest łaskawa, i po tysiąc razy dziękuję za tę jej dobroć, zresztą gdyby pani miała cobądź do rozkazania, niechaj pani tylko zadzwoni do przedpokoju. Panna Helena poleciła Placydzie, ażeby zeszła na dół dla wykonania każdego polecenia, jeżeliby pani miała dzwonić, ponieważ wszyscy inni słudzy wychodzą z pałacu.
— Dobrze, dobrze — rzekła Ernestyna — zadzwonię na Placydę, dobra noc, moja Lainé.
Ochmistrzyni ukłoniła się i wyszła.

I obie dziewice pozostały same w obszernym, opuszczonym gmachu, gdyż równie państwo jak i służba oddalili się z niego, wyjąwszy jedynie pannę Helenę de La Rochaigue i jej pokojówkę Placydę, która z rozkazu swej pani pozostała na rozkazy panny de Beaumesnil i jej przyjaciółki Herminji.

XXX.

Była godzina dziesiąta wieczorem.
Noc była ciemna i burzliwa, szum wiatru przerywał od czasu do czasu głęboką i ponurą ciszę, panującą w pałacu La Rochaigue, w którym cztery tylko znajdowały się osoby: Helena, jej pokojówka Plasyda, panna de Beaumesnil i Herminja.
Obie dziewice już od dwóch godzin bawiły się rozmową o swojej tak smutnej przeszłości i uśmiechającej się do nich przyszłości, a przecież zdawało im się, że rozmowa ta dopiero co się rozpoczęła.
Nagle Ernestyna przestała mówić i nadstawiła ucha ku stronie, w której znajdował się pokój jej ochmistrzyni.
— Co ci jest, Ernestyno? zapytała Herminja.
— Nic, moja droga — odpowiedziała panna de Beaumesnil nic... musiałam się omylić.
— Ale cóżeś słyszała?
— Zdawało mi się, jakobym słyszała jakiś szelest w pokoju mojej ochmistrzyni.
— Oj! ty tchórzu! — rzekła Herminja z uśmiechem — zapewne to wiatr poruszył którą okiennicę, a ty...
Lecz w tej chwili i Herminja uczyniła gest pewnego zdziwienia, spoglądając ku drzwiom prowadzącym z sypialni Ernestyny do przyległego pokoju, i powiedziała:
— To szczególne, Ernestyno, czyś nie uważała?...
— Że te drzwi zamknięto zewnątrz, nieprawdaż?
Nie odpowiedziawszy nic na to, Herminja pobiegła do wspomnianych drzwi.
Niebyło już żadnej’wątpliwości, drzwi zostały zamknięte z drugiej strony.
— Mój Boże! — zawołała Ernestyna, przestraszona — cóż to znaczy? Wszyscy służący wyszli z domu. Ah! na szczęście mamy tu jeszcze Placydę, pokojówkę panny Heleny. Panna de Beaumesnil szybko pobiegła do kominka i zadzwoniła kilka razy.
Teraz dopiero przypomniała sobie Herminja niepokój jaki margrabia okazał tegoż samego dnia po obiedzie, kiedy jej opowiadał o połączeniu się Macreuse‘a z Ravilem...
Lubo księżna była zdjęta jakimś niepojętym strachem, nie chciała przecież powiększać obawy Ernestyny i powiedziała:
— Uspokój się, moja przyjaciółko, osoba, na którąś zadzwoniła, wytłumaczy nam zapewne powody naszej trwogi.
— Ale ona nie przychodzi a dzwoniłam już trzy razy tak silnie, że o mało dzwonka nie urwałam — mówiła panna de Beaumesnil. I drżąc, z przerażenia, dodała cichym głosem pokazując na drzwi, wychodzące, z jej sypialni do pokoju ochmistrzyni — słuchaj... tam... o! mój Boże... słyszę jakieś kroki. — A ponieważ Herminja wyraziła gestem jawną wątpliwość, panna de Beaumesnil powtórnie nadstawiła ucha i z nową zawołała.trwogą — Herminjo, mówię ci, że słyszę jakieś kroki... tu ktoś idzie... słuchaj...
— Zasuńmy prędko zasuwkę, tym sposobem nikt się do nas nie dostanie — zawołała Herminja, biegnąc z pośpiechem do drzwi.
Lecz drzwi te otworzyły się nagle, właśnie w chwili, kiedy dziewica miała, zasunąć rygiel.
I Macreuse ukazał się na progu.
Na jego widok, Herminja wydała przeraźliwy krzyk odskakując od niego, gdy tymczasem pobożny młodzieniec, zwróciwszy się do jakiejś drugiej osoby, która została w cieniu przyległego pokoju, powiedział głosem zdziwionym i zagniewanym:
— Do stu piorunów! to ona nie jest sama, wszystko stracone!
Po tych słowach pokazała się druga postać. Był to de Ravil. Ujrzawszy Herminję, zawołał z równem zdziwieniem i gniewem jak jego wspólnik:
— Nauczycielka muzyki tutaj!
Herminja i Ernestyna usunęły się w głąb pokoju, trzymając się silnie za ręce, jakgdyby sobie chciały wzajemnie udzielić pomocy. Drżąc z przerażenia, niezdolne były ani jednego słowa przemówić, ani najmniejszego przedsięwziąść kroku dla swego, ocalenia.
Zdumieni, potem rozgniewani niespodziewaną obecnością Herminji, która zdawała się niweczyć ich plany, Macreuse i de Ravil pozostali przez chwilę jak przykuci na miejscu, nie mówiąc do siebie wcale i pytając się wzajemnie wzrokiem, co w tym nieprzewidzianym wypadku należało czynić.
Pomimo swego przestrachu dosłyszały obie sieroty ów okrzyk zdziwienia i rozpaczliwego gniewu, jaki się wyrwał Macreusowi i jego wspólnikowi, kiedy ujrzeli, że panna de Beaumesnil nie była samą, jak się tego spodziewali.
Potem dostrzegły także przestraszone dziewice to pomieszanie, jakiem ich widok przejął założyciela towarzystwa świętego Polikarpa i jego nowego przyjaciela.
Spostrzeżenia te przywróciły obu siostrom odwagę; a z odzyskaniem przytomności, uznały, że połączenie czyniło je o tyle silnemi, o ile mogły być słabemi, gdyby je ci dwaj nikczemnicy napadli pojedyńczo.
Wtedy to panna de Beaumesnil, zajęta myślą, że obecność ocali ją z wielkiego niebezpieczeństwa, zawołała dźwięcznym i wzruszonym głosem, którego nawet przestrach i obawa nie zdołały stłumić.
— Widzisz, Herminjo, zawsze cię niebo zsyła, ażebyś była aniołem opiekuńczym twojej Ernestyny. Gdyby nie ty, byłabym zgubiona!
— Nie trać odwagi, moja przyjaciółko — odpowiedziała jej księżna. — Patrz, jak ci nędznicy zdają się być zmieszani.
— Masz słuszność, Herminjo; ten dzień, tak piękny dla nas, nie może się smutnie zakończyć. Teraz mam ślepe zaufanie w naszej szczęśliwej gwieździe.
Ośmielone temi słowy, które pocichu do siebie powiedziały, a mianowicie nadzieją radosnej przyszłości, jaka im się uśmiechała, sieroty uspokoiły się powoli, i Ernestyna, zwracając się do Macreuse’a i jego współwinowajcy, powiedziała pewnym głosem.
— Nie myśl pan wcale, żeś nas przestraszył, nasze pierwsze wzruszenie minęło, teraz zuchwalstwo pana obudzą tylko naszą wzgardę. Służba naszego domu powróci za dwie godziny i będziecie panowie musieli oddalić się równie haniebnie, jakeście tu weszli.
— Prawdą jest, że zmuszone będziemy znosić wasze towarzystwo jakiś czas — dodała Herminja z oburzoną dumą — będą to dwie godziny spędzone w uczuciach największej pogardy i wstrętu. Lecz panna de Beaumesnil i ja zniosłyśmy już nierównie cięższe próby.
— Jakaż to zuchwałość, panie de Macreuse! — rzekła Ernestyna — ażeby z drugim złoczyńcą nachodzić młodą kobietę, ażeby wykonać jakąś nikczemną zemstę, dlatego że pan de Maillefort, który pana zna, obszedł się z panem wobec całego towarzystwa, tak, jak na to zasługujesz!
Macreuse i de Ravil słuchali w milczeniu urągań sierot, rzucając na siebie spojrzeniem.
— Moja kochana Herminjo — mówiła dalej panna de Beaumesnil, której twarz coraz większy zwiastowała spokój, — wydawać ci się będę bardzo nierozsądną, bo rzeczywiście nie wiem, czy tyle szczęścia, ile nas dzisiaj spotkało, nie odejmie wreszcie mi rozumu, lecz krótko powiedziawszy, wszystko to wydaje mi się tak bezecnem, ale jednakże tak śmiesznem, że mam prawie ochotę śmiać się serdecznie, a ty?
— Jeżeli ci mam prawdę wyznać, Ernestyno:, i ja uważam za bardzo komiczne, ponieważ położenie tych panów jest nadzwyczajnie głupie.
— Ich zuchwałość jest... tak niedołężna; — dodała panna de Beaumesnil, śmiejąc się głośno.
— Bezwładna zawziętość tych zdradziecko działających złoczyńców, którzy zamiast obudzić trwogę okrywają się śmiesznością — mówiła dalej Ernestyna równie wesoło — jest rzeczywiście bardzo zabawna!
I w dumie swojej, w śmiałości swego szczęścia, w którem obie sieroty czerpały swą odwagę do stawienia czoła grożącemu niebezpieczeństwu, oddały się wybuchowi rzadkiej wesołości, która była szczerą, niemal konwulsyjną i połączoną z pewnem uczuciem zadowolonej zemsty; szczerą... ponieważ przez chwilę przerażenie złoczyńców, którzy wcale się nie uważali za śmiesznych, rzeczywiście było komiczne; konwulsyjną, ponieważ żywe wzruszenie, spowodowane samą dziwacznością ich położenia, opanowało obie dziewice wraz z uczuciem zemsty, znały bowiem doskonale całą głębokość i siłę ciosów, zadanych dwom napastnikom.
Przez chwilę zmieszani nadspodziewaną obecnością Herminji i niepojętą wesołością sierot, przyszli oni jednak wkrótce do siebie po tem przemijającem wrażeniu.
Macreuse, którego zmienione rysy coraz groźniejszy przybierały wyraz, powiedział swemu towarzyszowi kilka słów do ucha.
Ten poskoczył natychmiast do jedynego okna znajdującego się w pokoju Ernestyny, otoczył antabę zamykającą okno i zarazem wewnętrzną okiennicę stalowym, umyślnie do tego urządzonym łańcuszkiem, i połączył dwa ostatnie jego ogniwa zamkiem, opatrzonym ukrytą jakąś sprężyną.
Tym sposobem było już niepodobieństwem otworzyć okiennice i zawołać o pomoc.
Sieroty znajdowały się więc zupełnie w ręku Macreuse’a i Ravila, ponieważ drzwi, prowadzące do salonu, zamknięte zostały z zewnątrz przez pokojówkę panny Heleny, która równie jak i jej pani, była wspólniczką ucznia księdza Ledoux; nie wiedziały one przecież, że Herminja pozostała u panny de Beaumesnil.
Podczas kiedy de Ravil zajęty był oknem, Macreuse którego rysy wyrażały zapalczywą nienawiść złożył ręce na krzyż i z największym spokojem powiedział do ciągle śmiejących się dziewcząt:
— Z powodu obecności tego przeklętego stworzenia, i spojrzeniem wskazał Herminję, pierwotny mój plan został zniweczony; widzicie, że jestem otwarty! Ale mam głowę przedsiębiorczą, i oddanego mi duszą przyjaciela; obie jesteście w naszej mocy, mamy jeszcze dwie godziny czasu przed sobą, i dowiodę wam, że nie należę do rzędu ludzi, z których długo można się natrząsać.
Głos i wyraz twarzy człowieka, który takie rzucał groźby, cisza, samotność, wszystko to musiało nadawać im okropny charakter; lecz jeżeli już raz jakie bądź wypadki tragiczne uważane będą ze strony komicznej, wtedy wszystko, co zda się, powinnoby tylko pomnażać obawę, służy do podniecenia chęci do śmiechu, którego już później żadną miarą powściągnąć nie można.
Taki też był skutek, jaki wywarły, groźby Macreuse’a na obu sierotach, gdyż na nieszczęście dla swojej tragedji, uczynił on mimowolnie jakieś poruszenie, wskutek którego kapelusz tak mu się w tył przechylił, co jego szerokiej ale groźnej i dzikiej twarzy tak dziwny nadało wyraz, że obie dziewice znowu parsknęły śmiechem.
Nareszcie przyszła kolej na wspólnika Macreusa.
Wzrokiem raczej ciekawym, niż przestraszonym dziewice przyglądały się Ravilowi, który zajęty był umocowaniem swego łańcuszka przy oknie; gdy atoli przyszło do założenia zamka w ostatnie jego ogniwa, nie mógł tego dość spiesznie wykonać, ponieważ miał wzrok bardzo krótki i w niecierpliwości z gniewu silnie tupał nogami.
Przy usposobieniu, w którem znajdowały się obie sieroty, sposób, w jaki de Ravil pracował nad swoim zamkiem i łańcuszkiem, pobudził do tego stopnia konwulsyjne śmiechy i wesołość dwóch sióstr, że Macreuse i jego towarzysz doprowadzeni do wściekłości, jakgdyby ich kto w obecności stu osób wypoliczkował, zupełnie głowę stracili; owładnięci dzikim szałem, rzucili się na młode panienki i gwałtownie pochwycili je za ręce. Wtedy Marcreuse z twarzą wybladłą, wzrokiem obłąkanym, pieniącemi się usty, i kapeluszem jeszcze bardziej na tył głowy przechylonym, zawołał:
— To was chyba zabić trzeba, ażeby w was obudzić jaką trwogę.
— Ah! nie nasza to wina — rzekła Ernestyna, wybuchając śmiechem na widok tego strasznego, a jednak tak komicznego oblicza — widząc panów, doprawdy, można się na śmierć zaśmiać.
I Herminja również śmiać się zaczęła.
W chwili, kiedy dwaj zbrodniarze uniesieni wściekłością, i gniewem najokropniejszych dopuścić się już mieli gwałtów, zamknięte na zewnątrz drzwi salonu otworzyły się niespodzianie.
Pan de Maillefort w towarzystwie Geralda stanął przed nimi i zawołał głosem pełnym trwogi i niepokoju:
— Uspokójcie się, moje dzieci, jesteśmy tutaj.
Łatwo sobie wyobrazić zdumienie margrabiego i Geralda. Obaj byli bladzi i zmieszani, jak ludzie, którzy przybiegają, ażeby kogoś ocalić z najokropniejszego niebezpieczeństwa, i cóż ujrzeli?
Dwie dziewice, których lica okryte były rumieńcem, których oczy jaśniały nadzwyczajnym blaskiem i których piersi kołysały się jeszcze tchnieniem ostatniego śmiechu, gdy tymczasem Macreuse i de Ravil, przerażeni tą nadspodziewaną pomocą, w przestrachu swoim stanęli jak dwa marmurowe posągi.
Przez chwilę margrabia przypisywał ów niepojęty śmiech sierot jakiemuś konwulsyjnemu wzruszeniu, które mogła wywołać gwałtowna trwoga, lecz uspokoił się natychmiast, skoro Ernestyna powiedziała do niego:
— Daruj nam pan, kochany margrabio, tę niewłaściwą wesołość, ale posłuchaj pan, co się przytrafiło; ci ludzie, których pan widzi przed sobą, skorzystali z owych tajemnych schodów, ażeby dostać się do mego mieszkania...
— Tak jest — rzekł margrabia do Herminji — ów klucz dzisiejszy, pamiętasz, moje dziecię. Moje domysły nie zawiodły mnie tym razem.
— Wyznać musimy, że z początku byłyśmy nadzwyczajnie przestraszone — odpowiedziała Herminja — ale zobaczywszy zdziwienie i gniew tych ludzi, którzy spodziewali się zastać Ernestynę samą tylko...
— Położenie ich wydało nam się nadzwyczajnie niedogodnem — dodała panna de Beaumesnil — a potem, będąc obie razem, czułyśmy się tak silnemi, że to, co nam się z początku wydawało zatrważającem...
— Okazało się bardzo śmiesznem — dokończyła Herminja.
— Właśnie w chwili — mówiła dalej Ernestyna — kiedyście panowie przybyli, pan de Macreuse mówił nam, że trzeba nas chyba zabić, ażeby nam odjąć tę chętkę do śmiechu.
Tu margrabia odezwał się do Geralda.
— Jak odważne, jak powabne są te dziewczęta, czyś ty widział co podobnego?
— Podziwiam tę nadzwyczajną odwagę, to ich śmiałe lekceważenie niebezpieczeństwa — odpowiedział Gerald wzruszonym głosem — lecz kiedy pomyślę o podłem zuchwalstwie tych dwóch nędzników, na których nawet patrzeć nie chcę, bo możebym się nie umiał powściągnąć i stratowałbym ich nogami... jak...
— Dajże pokój, mój kochany Geraldzie — rzekł margrabia, przerywając młodemu księciu — nie powinniśmy dotknąć, się tych ludzi, ani nawet nogą, już oni teraz należą do sądu kryminalnego.
I zwracając się do młodego pobożnisia i jego wspólnika, którzy teraz odzyskiwać zaczęli swą bezczelną zuchwałość i zamierzali postawić czoło grożącej burzy, powiedział:
— Panie, od czasu połączenia się twego z tym jegomością, kazałem cię ściśle pilnować przez człowieka zupełnie mi oddanego, wiedziałem bowiem dobrze, do czego obaj jesteście zdolni.
— Więc pan utrzymujesz szpiegów? — rzekł Macreuse szyderczo i z uśmiechem pewnej dumy — nie dziwi mnie to bynajmniej.
— O! zapewne, utrzymuję szpiegów — odpowiedział garbaty — alboż to można inaczej postępować z ludźmi, którzy już raz byli karani za hańbiącą zbrodnię. Doprawdy, położenie pana jest bardzo interesujące, od czasu kiedym cię postawił pod pręgierzem!
— Pewnie pan jesteś sędzią, margrabio? — dodał de Ravil z zimnym szyderstwem — może nawet najwyższym sędzią?
— Najwyższym? nie — odpowiedział garbaty — wymierzam tylko sprawiedliwość, o ile szczupła wielkość mojego ciała pozwala, jak pan widzi, a przypadek znajduje nieraz wielkie upodobanie w niesieniu mi szczególnym jakimś sposobem swej pomocy; tak to dzisiaj rano przypadek pozwolił mi spostrzec pana u pewnego ślusarza, do którego, przyniosłeś jakiś klucz; wznieciło, to moje podejrzenie i podwoiło mą baczność; dzisiaj wieczorem dwóch moich ludzi śledziło pana i jego wspólnika, jeden z nich pozostał przed drzwiami, któreś pan otworzył dorobionym kluczem; drugi zawiadomił mnie o tem z największą skwapliwością, temu też dałem polecenie doniesienia o tem pewnemu urzędnikowi policji, który zapewne już czeka na panów na dole przy owych tajemnych schodach, ażeby panu i, jego zacnemu przyjacielowi dać poznać niektóre przyjemności, na jakie się narażają ludzie, którzy w nocy, przy pomocy podrobionych kluczy, dostają się do cudzych domów.
Na te słowa Macreuse i de Ravil z drżeniem spojrzeli na siebie, twarze ich jeszcze bardziej pobladły.
— Zdaje mi się, że podobna zbrodnia bywa karana mniej więcej galerami — rzekł dalej garbaty — ale pan de Macreuse będzie mógł i tam naśladować św. Wincentego a Paulo, i swojemi chrzęścijańskiemi cnotami nawracać swoich panów towarzyszy w czerwonych czapkach i zjednywać sobie ich uwielbienie.
W tej chwili posłyszano od strony pokoju ochmistrzyńi panny de Beaumesnil jakiś szelest i przyśpieszone kroki.
— Komisarz, widząc zapewne, że panowie nie wracacie — mówił dalej margrabia do dwóch przestraszonych złoczyńców — postanowił sam pofatygować się do was: jakże to grzecznie, z jego strony.
Rzeczywiście drzwi otworzyły się wkrótce i wszedł do pokoju urzędnik w towarzystwie kilku policjantów, mówiąc do Macreuse‘a i Ravil’a:
— W imieniu prawa aresztuję panów, i w waszej obecności spiszę protokół.
— Pójdźmy, moje dzieci — rzekł margrabia do Herminji i Ernestyny — nie będziemy tym panom przeszkadzali w ich zatrudnieniu, tymczasem zaczekamy u pani de La Rochaigue na powrót twego opiekuna.
— Wkrótce będę potrzebował zeznania tych dam, panie margrabio — rzekł urzędnik policyjny — wtedy będę miał zaszczyt przybyć do państwa.




W godzinę potem założyciel Towarzystwa świętego Polikarpa i jego współwinowajca odprowadzeni zostali do więzienia prefektury, obwiniono ich bowiem o zbrodnię wtargnięcia w nocy, przy pomocy podrobionego klucza do domu zamieszkałego i dopuszczenia się w nim gróźb i gwałtu.
Po powrocie państwa de La Rochaigue postanowiono, że Ernestyna i Herminja pozostaną aż do jutra w mieszkaniu baronowej.
Odchodząc stąd, garbaty z zadowoleniem powiedział sierotom:
— W krótkim czasie zdołałem wielu rzeczy dokonać, sprawa aktów ślubnych już załatwiona i jutro o godzinie siódmej wieczorem zostaną one podpisane w mieszkaniu Herminji.
— U mnie! co za szczęście! — zawołała Herminja.
— Wszakże to jest zwyczajem, że kontrakt spisuje się u narzeczonej — rzekł margrabia, uśmiechając się znowu — a ponieważ miłość, łącząca cię z Ernestyną, czyni was prawie siostrami...
— O! Zupełnie siostrami! — przerwała panna de Beaumesnil.
— Zatem, młodsza siostro — dodał garbaty — względy przyzwoitości przy takich okolicznościach wymagają, ażeby kontrakty spisane były u starszej siostry.




Rzeczywiście, nazajutrz Herminja, promieniejąca radością i szczęściem, czyniła w swoim pięknym pokoiku ważne przygotowania, ponieważ w nim zawarte być miały układy przedślubne, najbogatszej dziedziczki we Francji i przybranej córki margrabiego de Maillefort, księcia de Haut-Martel, o której to adoptacji biedna artystka nic jeszcze nie wiedziała.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.