Przejdź do zawartości

Słońce szatana/Straszne skutki wiarochwalstwa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Charszewski
Tytuł Słońce szatana
Wydawca Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Data wyd. 1932
Druk Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Miejsce wyd. Włocławek
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STRASZNE SKUTKI WIAROCHWALSTWA



Któż nie chce dobra? Chyba tylko szatan. Autor jest wrogiem szatana aż do odmówienia mu prawa bytu. Więc bardziej radykalnym, niżeli sam Kościół, nie tylko uznający istnienie, lecz, o zgrozo! — i dopuszczający „spółrządy“ szatana. Niema przeto wątpliwości, że autor chce dobra. Jako „dobry Polak“, chce dobra dla Polski; jako dobry człowiek — dla całej ludzkości. Właśnie dlatego potępił on Kościół. Wszak to najokrutniejszy despota, jaki kiedykolwiek pojawił się pod słońcem. Jeszcze gorszy od bolszewizmu, bo ten, lubo taki sam gwałciciel, dał jednak wolność myśli... bolszewickiej oraz wolną miłość. Tymczasem u stóp Kościoła — „storturowany, martwy, leżał dotąd wielki bóg człowieka: wolna myśl“. No i wolna miłość, wielka bogini. Kiedy to boskie małżeństwo zapanuje nad światem, świat pełną piersią odetchnie i się odrodzi.
Odrodzi się moralnie, czego Kościół przez dwa tysiące lat dokonać nie zdołał. Będąc tylko wiarą, do tego ślepą, dbał tylko o wiarę. Nigdy nie miała związku z moralnością, chyba tylko ujemny: prześladowanie w imię wiary. Świadkami — owa pani z kamienicy i ów pan dyrektor z „Midasowych uszu“.
Rzeczywiście, religijne prostactwo, będące udziałem nie samych tylko mas prostackich, nie dość zdaje sobie sprawę ze związku dogmatu z moralnością. Religijność zakłada ono na praktykach obrządkowych, przypisując im działanie magiczne bez względu na zasługę osobistą.
Typowym przykładem braku transmisji między kołem rozpędowem religji a życiem na gruncie katolickim jest neapolitański kult Madonny Rozbójników — Madonna dei Ladri. Na gruncie schyzmatyckim słynie z tego Rosja. Cała religijność, jak stwierdził ks. Kalinka, polega tam na pokłonach i dzwonach. Na tem tle powstają przedziwne zjawiska.
Gogol opowiada, że raz w domu rozpusty, w Połtawie, zastał popa, odprawiającego molebien na intencję powodzenia na jarmarku w Niżnim Nowgorodzie, na który domek ten się wybierał. Russkoje Słowo, rok 1914, opisywało fakt poświęcenia restoranszantanu z gabinetami (ks. Tokarzewski w „Straży Przedniej“). W swoich przeciekawych Pamiętnikach arcybiskup Feliński opowiada w tym przedmiocie jeszcze bajeczniejsze historje. Inteligenci polscy, wychowani w Rosji, przesiąkli tym nieobyczajem. Nie opuszczą pacierza, lecz bez skrupułu popełniają świństwa wolnomiłosne i gniewają się na kazania moralizatorskie, jako nie mające nic wspólnego z religją. Pod tym względem hołdują wolnej myśli.
Ale kiedy w Cerkwi kazań wogóle brak, to w Kościele kazania moralizatorskie przeważają nawet nad dogmatycznemi. Przeciw niemu też protestantyzm, religijny poprzednik wolnej myśli, oficjalnie zerwał związek między dogmatem a moralnością. Wyrokiem dra Lutra wyrzucił z Pisma List św. Jakóba, jakoby „słomiany“, a to z powodu sformułowanej w nim w sposób klasyczny nauki o martwocie wiary bez dobrych uczynków. Natomiast wszystek nacisk położył na wiarę, że ona usprawiedliwia sama jedna.
Lecz protestantyzm dokonał zato jednej dobrej rzeczy: mocno przetrzebił przedmiot wiary — dogmaty; a w dalszym swoim rozwoju, wziąwszy rozum za jedynego przewodnika po wertepach Objawienia, całkowicie las dogmatów wyciął. Dzięki temu, nauka moralności nie tylko odzyskała swoje prawa, ale i została intronizowana jako religja. Inaczej bowiem nie byłoby wcale religji, a trzeba ją było za wszelką cenę ocalić. Wielkiego tego dzieła dokonali filozofowie protestantyzmu. Tyndall ogłosił, że religja (naturalna, deistyczna) stanowi jedno z moralnością. Religja — orzekł Kant — nie jest niczem więcej, jeno etyką w stosunku do Boga, jako zakonodawcy; czyli że, o ile uznajemy i wykonywamy prawo moralne, jako Boże, jesteśmy religijni. Zresztą, jak znowu orzekł Herder, oddawanie czci Bogu jest niedorzecznością, gdyż Bóg tego nie potrzebuje, ani nie wymaga. Dość wykonywać prawo moralne, odnoszące się do stosunków międzyludzkich.[1]
Wolna myśl ukoronowała ten postęp religijny, uznawszy za zbędny nawet dogmat deistyczny. Bo i na co się może przydać taki lodowiec? Mrozem tylko zieje z zaświata i mógłby zwarzyć wspaniałą florę moralności, wyhodowaną przez wolną myśl, właśnie dzięki odrzuceniu wszelkiego dogmatu. W swoim czasie będziemy ją oglądali i podziwiali.
Nie dziw, że żarliwy nasz moralista jest nieubłagany dla Kościoła, trwającego uporczywie w podkreślaniu doniosłości wiary. „Bez wiary niepodobna spodobać się Bogu“ — uczy wciąż za św. Pawłem, nie bacząc na postęp. Oto zbrodnia! Nic, tylko wiara, byle tylko wiara! Wiara w okrutnego Boga, nakazującego tępienie wolnej myśli, tego wielkiego boga, który jest taki łaskawy, że pozwala myśleć, co się komu podoba, byle się strzec zgubnej myśli o Bogu, oraz uprawiać wolną miłość.
Toteż Kościół zatracił moralność. Mniejsza mu o nią, byle mu się obracało jaknajżywiej jego rozpędowe koło dogmatyczne. Ten system wychowawczy spowodował zerwanie związku między tem kołem a życiem etycznem.
Jakżeto? A taka choćby instytucja spowiedzi, czy przynajmniej ona nie dowodzi, jak dogmat katolicki jest napięty ku celom moralnościowym? Nie, to tylko mechaniczne oczyszczanie się z grzechów, bez żadnych następstw poprawczych. System wiarochwalczy przeniknął i do spowiedzi. Ona tylko grzechy ułatwia. Kiedy się ma pewność ich odpuszczenia, grzeszy się tem swobodniej. Na wzór znanych słów Lutra o wierze, Kościół jakby mówi: grzesz, ile tylko możesz, byleś się tylko spowiadał, a nie zaszkodzą ci setki morderstw i tysiące wszeteczeństw. Spowiedź jest tylko szkołą niemoralności — i dlatego człowiek, dbający o swą moralność, unika jej, jak zarazy.
Ależ — reagujemy — sam Kościół takie pojmowanie spowiedzi potępia! Jeżeli penitenci powracają do tych samych grzechów, to tylko dowód, jak bardzo człowiek jest ułomny, jak bardzo mu zatem potrzeba spowiedzi, lecz pojętej tak, jak uczy Kościół. Spowiedź, tak pojęta i tak praktykowana, to szkoła świętych.
Nie, to środek wychowywania niewolników. Ślepowierscy święci to najdoskonalsi niewolnicy, najżarliwsi wykonawcy programu niewoli i dogmatycznej nienawiści. Najgorsi ludzie pod słońcem!
Gdyby nie wiarochwalstwo katolickie, autor nie miałby potrzeby biadać nad tłumem, że „zbyt wolno wyzwala się ku godnemu człowieczeństwu“ i że „w krótkim czasie zaczątkowej wolności toczy się mętem zbuntowanego chamstwa, gotowy szarpać i rabować swych „panów“. Na domiar boleści autora, ten smutny fakt, będący skutkiem bynajmniej nie ateistycznej agitacji wywrotowej, lecz wyłączności katolickiego wiarochwalstwa, — „panowie“ oraz ich „agenci w sutannach“ wyzyskują przeciw szlachetnemu i uszlachetniającemu ateizmowi.
Z ich winy — masy pojęły prawa człowieka „brzuchem i zdrożną żądzą łupu“.
Zamiast nienawistnie walczyć z dobroczynnym ateizmem, „pany i ksiendzy“ powinni byli przygotować masy do przyjęcia objawienia ateistycznego w sposób etyczny i, następnie, zejść z widowni dziejowej z honorem. Tymczasem, przez swoją głupotę, winni są zbrodni tłumu przeciw samym sobie.
Na szczęście, zło katolickie da się odrobić przez religję ateizmu, usymbolizowaną w malowance, przedstawiającej złociste słońce w czerwonej obwódce.
Ateiści prawdziwi — nie ci fałszywi, jakimi są bolszewicy, ani owi „z mody“, więc zwykłe snoby, kompromitujące ateizm prawdziwy, — jak już wiemy, to ród umysłowych olbrzymów. Ród tensam, który sama Biblja zowie mocarzami i mężami sławnymi, a który wsławił się sprowadzeniem na ziemię potopu. I tensam, który sławi mitologja, jako tytanów, co to przeciw Olimpowi dźwignęli Peljon na Ossę i potrafili ściągnąć na siebie pioruny Jowiszowe. Oczywiście, zmądrzał on dziś jeszcze bardziej. Zbrojny — już nie w skały, lecz w wolnomyślną wiedzę, drwi on z Olimpu.
Dowiedzmy się obecnie, że nasi tytani umysłowi są także i tytanami doskonałości moralnej. Dzięki przebywaniu w słońcu ateizmu, tak zakwitli cnotami, że i pod tym względem zdobyli rekord światowy.





  1. Dr. A Stöckl i Dr. J. Weingärtner: „Historja Filozofji w zarysie“. Przełożył ks. Fr. Kwiatkowski T. J. Dzieło pierwszej klasy, które w krótkim czasie doczekało się już trzech wydań; dlatego jednak, że katolickie, zastało z brutalną tendencyjnością odsądzone od wartości przez profesorów Uniw. Jagiel., pp. Ign. Chrzanowskiego i Wł. Gołębskiego w krak. Kwartalniku Filoz., zesz. I z r. 1931. Umiarkowaną w tonie, lecz druzgocącą w rzeczy odprawę dał im ks. prof. A. Jankowski w Ateneum Kapł., zesz. za czerwiec — lipiec z tegoż roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Charszewski.