Przejdź do zawartości

Słońce szatana/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Charszewski
Tytuł Słońce szatana
Wydawca Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Data wyd. 1932
Druk Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Miejsce wyd. Włocławek
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


X. CHARSZEWSKI




SŁOŃCE SZATANA


„Non, je mourrai avec le regret
de n’avoir pu dire, comment je les
trouve sots!”
Louis Veuillot






WYDAWNICTWO
FIRMY
NEUMAN & TOMASZEWSKI
ZAKŁADY GRAFICZNE WE WŁOCŁAWKU
1932


Neuman & Tomaszewski
ZAKŁADY GRAFICZNE WE WŁOCŁAWKU
ROK ZAŁOŻENIA 1868



X. CHARSZEWSKI






SŁÓWKO WSTĘPNE



„Jest to druga dopiero w Polsce książka, w której mieści się cały traktat ogólnej teorji wolnej myśli,... i to — śmiało rzec można — w skończenie doskonałej postaci...“
„W Polsce, gdzie szkoły opanowane są przez czarną międzynarodówkę, szerzącą najgłupsze przesądy, książka ta powinna przyczynić się poważnie do rozproszenia ciemnoty umysłowej. Z tej racji, dzieło to należałoby odbić w miljonach egzemplarzy i rozrzucić po całym kraju...“
„Musimy zgóry być przygotowani na to, iż kler katolicki wystąpi z robotą inkwizycyjną: będzie zwalczał tę książkę i prześladował tych zwłaszcza, co ją czytają i rozpowszechniają. Wobec takich możliwych zamiarów, ksiądz katolicki w Polsce musi być poskromiony... Jest on dziś jawnym wrogiem ruchu wolnościowego i wolnomyślnego, osobistym nieprzyjacielem każdego światlejszego i lepszego człowieka, patentowanym szerzycielem zgorszenia, jak słusznie powiedział kiedyś Andrzej Niemojewski, i granitową ostoją siedmiu grzechów głównych...“
Tak książkę, która jest ofiarą niniejszej inkwizycji (= badania), rekomenduje patentowany apostoł jedynie prawdziwej oświaty, praktykant siedmiu cnót głównych, obrońca Polski przeciw „najgroźniejszemu jej wrogowi“, t. j. „mafji watykańskiej“ uosobionej w „rezydencie watykańskim“, — tej „największej finansowej potęgi Europy“, — słowem: „Wolnomyśliciel Polski“ — organ zaświatowego Lorda Świata (nr. 14, 1930).
Przyznać trzeba, że owo dzieło rzeczywiście pobiło rekord swego rodzaju. Toteż, pomimo, iż, jako przedstawiciel czarnej międzynarodówki, wytężyłem przeciw niemu wszystkie swe siły inkwizytorskie, widzę się zmuszonym z wielkim jej mistrzem od pióra, Ludwikiem Veuillotem, zawołać:
„Nie, — umrę z żalem, żem nie zdołał wypowiedzieć, jak dalece znajduję ich głupimi!“
Zresztą, w moich oczach inkwizytorskich, także i przewrotnymi djabelsko, do czego trzeba niemałej inteligencji. Dzięki temu, tej akcji inkwizytorskiej mogłem się podjąć. Wszak nie byłoby godnem czarnomafijcy znęcać się nad gołem osielstwem.
A tak, to mogę przynajmniej powiedzieć o nich słowa, jakie mądra Porcja z „Kupca Weneckiego“ Szekspira, która tytułowego bohatera sztuki, Antonja, przed sądem doży ocaliła od szatańskiego zamachu ze strony Szyloka, — rzekła o czarnym księciu marokańskim:

„O światłe głupcy, mędrcy z chorą głową,
Im głębiej wezmą, tem płyciej wybiorą!“

Tuszę też sobie, że, o ile znakomite, lecz, niestety, zbyt ciężkie dzieło mimowolnego sługi szyloków, zachwalane przez innego ich sługę, nie miało prasy, o tyle zdobędzie ją sobie ta inkwizycyjna przeciw niemu broszura.
Wszak chodzi w niej o obronę przeciw klerowi Lorda Świata „największej finansowej potęgi Europy“, a Polska, dzięki temu Lordowi, zubożała tak bardzo...

AUTOR.


ANIOŁ ŚWIATŁOŚCI



Wrodzony człowiekowi instynkt religijny jest tak żywotny, że — nawet kiedy zostanie zatruty jadem jałowego religijnie ateizmu, wyrzuca się na duszy chorobliwemi nowotworami religijnemi. Zabitego postępowo — już nie ordynarnym nożem, lecz prądem elektrycznym łżenaukowej negacji, Boga — zastępuje ubóstwione stworzenie. Poza, bowiem, kategorjami Stwórcy i stworzenia nic więcej ani pomyśleć się nie da. Zatem: umarł Bóg, niech żyje bóg!
Nowoczesne teologje ateistyczne, zapewne, nie przejawiają się już w naiwnych kształtach bałwochwalczych, istota rzeczy atoli pozostaje tasama, t. j.: cześć boska dla stworzenia, tylko że pod nowoczesną formą monistyczną. Skrojony na oko, zręcznie, podbity farbowanemi lisami erudycji, usiany gwiazdami, symbolizującemi boski wszechświat, a zarazem i pewne bractwo, — płaszcz takiej teologji może nawet zaimponować zachodniowcom, co wierzą w Zachód, niby w Rzym, wydający orzeczenia exkatedralne.
Pod wszelki wszakże kult stworzenia widzialnego podszywa się pewne stworzenie, jak i Bóg, niewidzialne. Jako wyższa od człowieka istota rozumna, aspirująca do odbierania czci boskiej, stwór ten dyskontuje na rzecz własną kult stworzenia widzialnego, nadając mu przez to sens istotny. Dlatego, także i w zastosowaniu do nowopogaństwa, odrzekającego się w teorji wszelkich bogów, prawdziwe są słowa psalmisty: „Wszyscy bogowie pogańscy — czarci!“
Temu faktowi, który dochodzi do uświadomienia w sekcie satanistów, a w czarnych mszach posiada swój szczytowy wyraz, nic a nic nie przeszkadza okoliczność przeczenia bytu czystych duchów, wielbienia zaś w szatanie, jakoby jedynie, symbolu ideałów ateistycznych. Przeczenie to akt podmiotowy, od którego nie zginie żaden byt rzeczywisty. Owszem, ciekawy byt zaświatowy, o który chodzi, chętnie gra rolę niebytu, gdyż nie bardzo jest ładny.
Obrazowo, w swoich „Dziejach Chrystusa“, mówi o tem Papini: „Ostatnio, podstęp djabła polega na tem, że rozpowszechnił on wieść o swojej śmierci“.
Im bardziej człowiek zaprzecza Boga, tem większy ma on interes w przeczeniu także i szatana, piętnując również i wiarę w jego istnienie mianem ciemnoty. Jestto wszakże tylko wchodzenie w myśl bluffu szatana o swojej śmierci. Szatan skompromitowałby się wobec człowieka, gdyby się w całej swojej krasie okazał; bezbożnik skompromitowałby swoją sprawę, gdyby uznał rzeczywistość szatana: siłą logiki, musiałby wtedy się przyznać do służby u niego i przedewszystkiem sam sobie grozę i hańbę jej uświadomić, a temsamem stracić upajające złudzenie absolutnej wolności, w imię której Boga odrzucił. Mało kto potrafi tej strasznej prawdzie spojrzeć w oczy i zawrzeć z nią ślub; ale i wówczas jeszcze ukrywa się z nią przed światem.
— Umarłem! — ogłasza więc szatan politycznie.
— Djabeł umarł! — niemniej politycznie powtarzają słudzy jego, jak echo.
Wprawdzie, po ukazaniu się demonologicznej powieści Bernanosa „Pod słońcem Szatana“, — ci sami, wolni od wszelkich zaświatowych panów, panowie ogłosili:
„Od czasu Dantego istnieje piekło, od czasu Bernanosa — djabeł“ („Wiadom. Lit.“).
Ale co z tego, że Bernanos wskrzesił djabła? Oni zaraz zrobili sobie z niego zabawkę artystyczną, która w artystojdach wywołuje — rozkoszne przez swoją niesamowitość, połączoną z poczuciem bezpieczeństwa, — dreszczyki. I złożyli talentowi Bernanosa hołd, że tej zabawce dał życie... artystyczne, jak Dante swemu Piekłu.
Rzeczywisty djabeł umarł bezpowrotnie. Przynajmniej do chwili, w której on sam uzna potrzebę swego zmartwychwstania. Biedak, nie może żyć w atmosferze niewierstwa. Jest dlań zabójcza. I umarł nie dopiero „ostatnio“, jak chce Papini. Już niejednokrotnie z tejże przyczyny umierał. Już w Raju sprawił się tak dobrze, że mógł sobie umrzeć na długie czasy epoki przedchrystusowej. I pocóż byłoby mu żyć? Nie miał nic a nic do roboty. Słudzy jego, z wolnej i nieprzymuszonej woli, czynili jego wolę. Przedziwnie ją odgadywali. „Ostatnio“ nastały dlań takie same złe czasy. Więc znowu wziął i umarł. Biedny bezroboczy!
Natomiast pojawił się zachwycający urodą i genjuszem anioł światłości. Mówi św. Paweł, że to on sam, czarny pan, taką sztukę transfiguracyjną („transfigurat se“) urządza. Nie może jednak czynić tego nikt, kto umarł.
Jestto więc rzetelny anioł światłości. A taki on piękny, łaskawy i mądry, że wolna myśl ogłosiłaby go bogiem, gdyby, niestety, nie obowiązujący ją dogmat ateizmu. Zato, przynajmniej bogiem go nazywa i radosne składa mu hołdy. I apostołuje go żarliwie.
Naturalnie, — stwierdzają to jednomyślnie Papini i Bernanos — anioł ten nienawidzi godnych nienawiści barbarzyńców, co go mają za czarnego teosa, który się oszukańczo charakteryzuje na anioła światłości, by uwodzić ród ludzki. „Sa haine s’est réservé les saints“ — „Jego nienawiść zastrzegła sobie świętych“ („Pod słońcem Szatana“). Tych nędzników bierze on na fortele reakcyjne. Udało mu się nań wziąć bohatera Bernanosa: „świętego z Lumbres“, ks. Donissant, — niedoszłego z tej przyczyny drugiego wydania świętego z Ars, ks. Vianney’a, który, niestety, choć mocno atakowany przez lat 30 przez swego „Grappin’a“, zdołał się mu oprzeć.
Zato, jakże on miłuje swoich czcicieli! Najdoskonalszych ma dziś w bolszewikach, to też dał im zwycięstwo. Zrozumiałe, gdy ci, póki pod caratem byli kandydatami do stryczka, ogłaszali karę śmierci za hańbę cywilizacji 20-go wieku; a kiedy sami zdobyli należną im władzę, to tę hańbę, z bezprzykładnym od czasów Nerona rozmachem, wprowadzili w życie. Taksamo Robespierre, zanim zaczął równać stany z pomocą gilotyny, napisał rozprawę konkursową przeciw karze śmierci i wziął za nią nagrodę. Było to jednakże koniecznym warunkiem zwycięstwa światłości nad ciemnością. Toteż i w tem nawet okazali ludzkość. Karę śmierci nazwali pięknie „karą najwyższą“, a więzienie — „instytutem pozbawienia wolności“. Jakiemi też wzorowemi instytutami tego rodzaju mogą się pochwalić przed gośćmi z zagranicy!
Nic, tylko twarda służba dla wielkiej idei, której patronuje anioł światłości. Dla jej urzeczywistnienia, jej słudzy narażają się na tyfus głodowy miljonów obywateli, nawet sami osobiście padają męczeńską ofiarą niegodziwych zamachów.
A któż im dorówna w łaskawości dla pospolitych złoczyńców? Wyzwoliwszy ich z carskich katorg i otoczywszy aureolą męczeństwa, uczynili ich towarzyszami broni i podzielili się z nimi, krwawo zdobytą, władzą.
Poznał swój swego, złoczyńca niepospolity — złoczyńcę pospolitego?
Nawet ludzie Zachodu, jak Ossendowski, kandydat na Mędrca Syonu, w swoim przesławnym „Leninie“, — pasują ich nie na wielkich oprawców, lecz na wielkich ludzi. Wszak i pospolici katorżnicy, jak świadczy Dostojewskij w „Martwym Domu“, ubierają się w togę ideowości. Cóż dopiero niepospolici! Przecież i rzezańcowaci dziś liberałowie, w swoim pięknym okresie bojowym, umieli na ołtarzu idei składać miłe aniołowi światłości ofiary z obrzydłych klechów i mnichów.
Przyznajmyż, że to prawdziwy anioł światłości, zapalacz słońc jedynie prawdziwej oświaty ateistycznej.
Jedno z takich słońc, i to uświetnione glorją religijną, z natchnienia tego anioła, nad Polską i światem zapalił dr. Leon Świeżawski w wiekopomnem dziele:

Bóg Rozsądek“
Zasady religji wiarygodności,
godnej rozsądnego człowieka“[1]

Jestto owoc 25-letnich badań. Olśniony blaskiem tego słońca, twórca jego wyznaje z pokorą: „Nie idąc utartym torem bojowców nowego ducha ludzkości, uprawiających wyłącznie krytycyzm negatywny, burzący stare błędy i kłamstwa, — najważniejszą sprawę ludzkości postawiłem pozytywnie, t. j. ogłaszam lepszą i doskonalszą, niż dotychczasowe, religję... Przekonałem każdego rozsądnego człowieka“ („Wstęp“).
Jeżeli to religja nie absolutnie doskonała, to tylko wskutek pokornej teorji względności mędrca Einsteina, wyznawanej przez wolną myśl pokornie. W każdym razie, na dziś, jestto religja najdoskonalsza.
Okładkę dzieła zdobi złociste słońce w czerwonej obwódce. Piękny i wymowny symbol!



GRUBA BERTA



Wzorem wschodnich despotów, rozpoczynających panowanie od skrócenia o głowę swoich do tronu rywali, autor, przed objawieniem nam swego słońca, naprzód w perzynę obraca — jak się stale niegramatycznie wyraża — „chrześcijanizm“: naturalnie, ten uprzywilejowany przez Chrystusa szczególną opieką, a nienawiścią przez wszelkie sekciarstwo, t. j. katolicki. Ta burzycielska robota zajmuje mu nawet trzy czwarte jego dzieła: aż 9 na 12 wszystkich rozdziałów.
Bo też to robota nielada! Niczem wobec niej dzieło oczyszczenia stajni Augjaszowych przez Herkulesa. Posługujący się swemi ekspozyturami ziemskiemi Herkul podziemny nie podołał jej wprawdzie przez lat dwa tysiące; no, lecz teraz, lecz taka ekspozytura, jak nasz twórca nowej, zakasowywającej chrystjanizm, religji!...
Autor zastrzega się jednak, że się bynajmniej nie zawziął osobliwie na chrześcijaństwo. Jeżeli zajął się niem wyłącznie, to tylko dlatego, że ono samo osądziło wszystkie religje pozachrześcijańskie jako „kłamstwo i złudę“; jemu więc pozostaje tylko dowieść, że ono samo jest kłamstwem, i to najgorszem, więc i największej nienawiści godnem.
Rzeczywiście, sam jeden tylko chrystjanizm, naturalnie, katolicki, nie ma nic a nic z jasności słońca wolnej myśli, tak, że jeśli również jest słońcem, to czarnem, jak absolutna noc.
Tymczasem, taki nawet obskurancki talmud tyle ma z wolną myślą wspólnego! Sam jego Jahwe jest antychrystem. Dość więc go rozebrać z kompromitującego chałatu zabobonów, a przebrać w smoking filozofji monistycznej, by w wolną się myśl przeistoczył. Co nie dziw, skoro wolna myśl jest bękartem, zrodzonym przez ojca — Rzym cezarów, z matki — Synagogi szatana.
Inne religje pozachrześcijańskie są również antychrystyczne. Na dobrą sprawę — także i heretyckie na gruncie chrześcijańskim, o ile fałszują Chrystusa w Jego Osobie, czy w nauce, wskutek czego stają i one obok wolnej myśli, by uzupełnić powszechny front przeciwkatolicki.
Istotnie zatem autorowi pozostaje tylko zająć się wyłącznie chrystjanizmem, i to tym najokropniejszym — katolickim: tak okropnym, że autor nawet tego imienia jego unika, jak anioł światłości unika wody, której, chociażby była lodowata, czarnoksiężnicy katoliccy swemi gusłami nadają własności ukropu.
Przeciw chcącemu pożreć Andromedę wolnej myśli smokowi katolickiemu nasz nowoczesny Perseusz wybrał się z grubą bertą naukową.
Osobliwa wszakże jest naukowość tej grubej damy. Nastawiona przez wolną myśl ateistycznie, dama ta wali ślepemi ładunkami, sprawiając tylko huk przeraźliwy. Lecz właśnie na przerażenie samym tym hukiem huraganowy jej ogień jest obliczony. Tchórzów bowiem po stronie ostrzeliwanej nie braknie. Zarazem i osłów, bo każdy tchórz jest osłem.
„Siłą bandytów — powiedział Prus w „Dzieciach“ — jest tchórzostwo ich ofiar“. Tchórz, wierząc w broń naukową bandytów ateizmu, tak, jakgdyby nauka rzeczywiście tworzyła jedną olbrzymią przesłankę większą do wniosku ateistycznego, zmyka przed ich ogniem fajerwerkowym i, bez walki, oddaje im placówki naukowe, ratując wiarę z pomocą teorji dualizmu nauki i wiary. A nieraz, podbity pozorną ich potęgą, oddaje się im w niewolę, stwarzając przez to potęgę ich rzeczywistą i tembardziej przed nią się korząc.
— Co za potęga! — podziwiają.
— Co za osły! — podziwiamy zkolei.
Ale i nasz artylerzysta od grubej berty wierzy w rzeczywistość jej potęgi niszczycielskiej wobec wiary w Boga. Tylko że on, jako bertowładca, opancerzony przytem grubą ignorancją teologiczną, ma nadzwyczajną odwagę.
Niepodobieństwem jest iść ślad wślad za zwycięskim autorem i podnosić z fikcyjnych ruin wszystko, co on, w swojem przekonaniu, w ruiny obrócił. Byłoby to nie tylko narażać się na przeciwstawianie mu dwóch tomów po 500 stron każdy, ale i nosić sowy do miasta sowiookiej Atene.
W Atenach Nauki stoją kontrberty, które rzetelnemi pociskami argumentów wniwecz obróciły — złośliwie przez wolną myśl dogmatyzowane hypotezy, orjentujące umysł ku ateizmowi. Teorję samorodztwa obalił Pasteur, który, jak rzekł sam o sobie, wierzył jak Bretończyk, a wierzyłby jak Bretonka, gdyby był jeszcze uczeńszy. Małpoczłowieka, t. j. ogniwa, uznanego za konieczne do sprzęgnięcia gatunku homo sapiens z gatunkiem małp człekokształtnych w jeden łańcuch transformistyczny, jak nie było, tak niema. Neofita wiedeński protestancki, Otto Weininger, w dziele „Geschlecht und Charakter“, lubo nawrócony raczej na europeizm czy okcydentalizm, aniżeli na chrystjanizm, teorję o małpiem pochodzeniu człowieka zowie poprostu „śmieszną“ — „drollig”. Co ważniejsza, stwierdza, że piętnuje ją okoliczność szczególnie gorliwego popierania jej przez żydów, jako tych, którym potrzebne jest bydło z twarzami ludzkiemi. Teorja mitów astralnych, stworzona przez Dupuysa, w. 18, poto, by potraktować Chrystusa na równi z mitologicznemi postaciami greko-rzymskiego politeizmu, wskrzeszona u nas przed wielką wojną przez Andrzeja Niemojewskiego, u nas także znalazła pogromcę w nieklerykalnym zgoła Micińskim („Walka o Chrystusa”, 1911). I t. d.
Rzecz zatem zbędna przeciw grubej bercie autora występować z kontrbertą. Wystarczy karabin maszynowy z kilku taśmami nabojów. Chodzi nam głównie o nowotwór religijny, mający zastąpić chrystjanizm. Krytykę chrystjanizmu, której celem przygotowanie gruntu pod „religję wiarygodności, godną rozsądnego człowieka”, uwzględnimy tylko w charakterystycznych próbkach, wyłowionych na chybił-trafił z morza ateistycznych absurdów, zgromadzonych w dziele dra Św. ze starej i nowej literatury ateistycznej.



DOKTÓR PRZEZ WIELKIE DE



Stanowisko autora „Boga Rozsądku“, jak już wiemy, jest wolnomyślne.
Cechą istotną wolnej myśli, którą ona się chlubi, jest, rzekomo bezwzględny, antydogmatyzm. Rzekomo; w istocie bowiem — czem się już wolna myśl zgoła nie chlubi — jej antydogmatyzm jest nastawiony tendencyjnie a specjalnie przeciw dogmatowi katolickiemu; jeżeli i przeciw innym wyznaniom chrześcijańskim, to otyle, oile i one ten dogmat zachowały; w każdym razie są one na drugim planie w programie bojowym wolnej myśli. Prześladowanie Religji w bolszewickiej Rosji wysunęło Cerkiew na plan pierwszy jedynie siłą faktu — panującego jej tam charakteru. O ileż jednak większą oskomę muszą uczuwać bolszewicy na kraje katolickie, zwłaszcza na Italję, jako kraj, gdzie jest siedziba papieska! Ach, gdybyż się dobrać do Citta del Vaticano!
Czy nie za wielki przeskok myślowy od wolnej myśli do bolszewictwa? Bynajmniej. W krajach niezbolszewizowanych jest ona słusznie uważana za jego forpocztę. Świadczy o tem nie tylko wspólne obojgu nastawienie antychrystyczne, ale i wspólny im również dogmatyzm ateistyczny.
Tak; rzekomo bezwzględnie antydogmatyczna, wolna myśl dogmatyzuje — mianowicie ateizm. Ponieważ zaś, według niej samej, wszelki dogmat to okowy na wolność myślenia, przeto ona nakłada je sama na siebie, czyli nie jest wolną myślą — i to na mocy własnego orzeczenia o wrogim wolności charakterze każdego dogmatu.
W rzeczywistości, wolna myśl jest niewolna z innego powodu, gdyż dogmat prawdziwy to nie okowy, a zdobycz, co światu niesie wolność.
Prawdziwa wolność myśli polega na wolności od błędu. Jedynie błąd, uznany za dogmat, ją odbiera i czyni myśl — jego niewolnicą; gdy prawda wyzwala, stanowiąc przytem zdobycz, która głód umysłowy zaspokaja. Im donioślejszy błąd, tem większa niewola. Ateizm jest błędem nad błędami, źródłem wszelkich błędów. Kto go wyznaje, ten jest niewolnikiem integralnym. Cała jego filozofja, jeżeli tylko jest logiczny, będzie jednym olbrzymim fałszem. Każda jego myśl, logicznie z ateizmu wysnuta, to ogniwo kajdan, które jego umysł zakuwają. Jest na bezwzględną niewolę skazany. Obrazem jej skazaniec, przykuty do muru piwnicy, dokąd nie dochodzi ani promień słońca. Skazaniec przytem obłąkany, który uważa swoją straszliwą niewolę za stan normalny, godny wolnego człowieka; a ludzi, chodzących w słońcu, za niewolników... słońca.
Wolnomyślny antydogmatyzm ma być uzasadniony krytyką dogmatu. Ta wszakże krytyka, kierowana powziętą zgóry, złośliwie ateistyczną, tendencją, nie wytrzymuje krytyki. Jest niedorzeczna taksamo, jak niedorzeczność, której usiłuje dowieść. Będziemy oglądali jej próbki, na których się to okaże.
Istotnym, daremnie przez wolnomyślców ukrywanym i zaprzeczanym, motywem wolnomyślnej krytyki dogmatu jest złość. Jako „zasłonę złości“ już Piotr Apostoł skwalifikował tę wolność, w imię której wolna myśl występuje. Ta złość jest wynikiem skażenia natury ludzkiej. Toteż jako „niewolników skazy“ piętnuje tenże Apostoł tych fałszywych nauczycieli, co obiecują wolność bez Boga. „Obiecujący im wolność, gdy sami są niewolnicy skazy“.
Pod szlachetnem mianem wolności wolna myśl przemyca rozpustę umysłową, obliczoną na uprawnienie rozpusty zmysłowej, zwanej niemniej pięknie wolną miłością.
Autor nie tylko nie jest wolnym myślicielem, ale jest fanatykiem dogmatyzmu ateistycznego, jak zresztą wszyscy „myśliciele“ tego pokroju.
Fanatyzm jego wyraża się nawet i w pisowni. Za przykładem straganiarskiego „Wolnomyśliciela Polskiego“ i zgodnie z rozkazem do drukarń, wydanym przez bolszewickiego komisarza Ciemności, Łunaczarskiego, pisze on Boga przez be małe i jeszcze ujmuje ten najwyższy wyraz słowników całego świata w urągliwe kleszcze cudzysłowów. Natomiast swojego „wielkiego boga, wszechświat”, pomimo, ze wyznaje monizm materjalistyczny, pisze przez wielkie W. B. W. — i bez cudzysłowów.
Łunaczarskij, jak wiadomo, poszedł jeszcze dalej, bo nawet imiona własne, które, bez różnicy osób, sama gramatyka każe pisać przez głoski wielkie, podzielił według swoich uczuć szatańskich. Nakazał więc pisać: chrystus, maryja, gabrjel (archanioł), pius XI („Wolnomyśliciel Pol.“ zowie go „tym panem“) etc.; ale zato: Lucyper, Kain, Cham, „Erzschelm“ Judasz...
Przywilejem wielkogłoskowym Sowiety wyróżniły także Mojżesza i Mahometa, chociaż mozaizm i mahometanizm są to religje monoteistyczne. Na to postanowienie wpłynęły niewątpliwie względy polityczne: wzgląd na mahometan, jako na atut przeciwbrytyjski; na żydów, jako na sprzymierzeńców bolszewickich. Wzgląd drugi, mówiąc okolicznościowo, świadczy ustami samych bolszewików przeciw naciąganej teorji chazarów, mającej na celu osłonić żydów przed odpowiedzialnością za nader gorący, owszem, kierowniczy (przyznaje to i socjalista Beraud w głośnej książce „Com widział w Moskwie?“) ich udział w przewrocie bolszewickim, a podzielanej przez szczęśliwie niedoszłego księdza, Gabrjela Jehudę ibn Ezra, w jego dziele „Chrześcijańskiego żyda wspomnienia, łzy i myśli“.
W uprzywilejowaniu imienia Mojżesza musiał odegrać rolę także i wzgląd religijny na antychrystyzm teizmu talmudycznego, osłanianego grzecznie mianem mozaizmu. Nie przeszkadza temu fakt zamykania w bolszewji także i bożnic. Wymaga tego polityka zachowania pozorów, jakoby ostrze prześladowcze nie było wymierzone osobliwie przeciw chrystjanizmowi. Podobnie scena wyklęcia przez rabinów w Kijowie działaczy bolszewickich, żydów, przedstawiona w „Leninie“ Ossendowskiego, jest tylko listkiem figowym na sromocie żydowskiej. Inaczej, klątwa ta nie uszłaby rabinom na sucho.
Sprzecznością wydać się może obecne, przez ów ukaz, dodatnie wyróżnienie bałwanów wobec dawnego spółszykanowania ich wraz ze świętemi postaciami Chrześcijaństwa w znanych bluźnierczych pochodach. Wówczas chodziło o tem głębsze poniżenie owych postaci. Obecnie jednak bolszewicy snadź lepiej uświadomili sobie, że bałwany to ekspozytury szatana, że więc ich obowiązuje zachowanie wspólnego z niemi frontu.
Czemu autor nie posłuchał tego ukazu w pełni, okaże się później. W każdym razie, zastosował się doń w jego jądrze. Poniżył Najwyższego, a wywyższył swego kosmicznego bałwana. Wart przeto, conajmniej, zostać spadkobiercą zrehabilitowanego już bohatera ucinka Odyńca, — Al. Świętochowskiego, z odpowiednią tylko zmianą co do rodzaju doktoratu:

„Doktór medycyny, tak mądry, jak słyszę,
Że imię Pana Boga przez be małe pisze;
Przyznajcie, czytelnicy, że ma prawo wszelkie,
By imię, mu należne, pisać przez De wielkie!“



OLBRZYMY I KARŁY



Oświeconemu słońcem wolnej myśli autorowi katolicyzm przedstawia się jako ślepowierstwo, a katolicy jako ślepowiercy. W tem zastosowaniu powtarza on te określniki „po wielekroć razy“ (masło maślane) z lubością, tyle w tym smołowym produkcie znajduje sacharynowej słodyczy. Stać go wprawdzie na to, by wiedzieć, że to ślepowierstwo nad ślepowierstwy posiada swoją filozofję. Jestto wszakże filozofja umysłów karlich.
Rozum głupca — rozumuje autor — nie jest w istocie swej inny, niż rozum mędrca. Obadwa jednak różnią się między sobą „olbrzymią skalą siły“, co ma znaczyć: olbrzymio pod względem skali siły. Ślepowiercy, np. Paweł, Augustyn, Tomasz z Akwinu, mają rozum karli; natomiast śleponiewiercy są olbrzymami umysłowymi, jak choćby nasz pogromca Pawłów, Augustynów, Tomaszów. Pogromca wszak musi być mocniejszy od pogromionych.

Niechże wszystkie psy mówią; Aj, mopsik malusi,
Skoro szczeka na słonia, jak silnym być musi![2]

Ale nasz pogromca słoniów nie jest gołosłowny. „Ponieważ — rozumuje on dalej olbrzymio — bez udziału rozumu niema wiary, ani niewiary, przeto wołanie, iż wiara jest czemś wyższem od rozumu, to zła wola, najczęściej zaś głupota“.
Olbrzymie to rozumowanie szwankuje nieco.
Nie dlatego „wołamy“, że wiara, jako narzędzie poznawcze, przewyższa rozum, iż w akcie wiary, zarówno jak i niewiary, uczestniczy rozum. Wołamy tak z powodu wyższości, poznawalnych rozumem, motywów naszej wiary. Pochodzą one z Objawienia, którego autentyczność poznajemy z wiarogodnością oczywistą. Rzecz jasna, że wiara, pochodząca z takiego źródła, przewyższa rozum. Umacnia nas ona w prawdach czysto rozumowych, wspólnych teologji i filozofji, do których dochodzimy rozumem praktycznie z wielkim tylko trudem, lubo w zasadzie możemy do nich dochodzić z absolutną pewnością moralną; wręcz zaś objawia nam prawdy, nie już nadzmysłowe, lecz nadprzyrodzone, dla rozumu całkiem niedostępne. Wogóle zagadnienie sprowadza się do aksjomatu, że rozum boski, w którym uczestniczymy przez wiarę, jest wyższy od ludzkiego. Szczególnie, kiedy rozum ludzki, niby beczka, rozkuta z obręczy, zostanie rozkuty z dogmatów, wskutek czego olej zdrowego sensu zeń wycieknie. I jaka wówczas pociecha z tego, że beczki rozumów wolnomyślnych są olbrzymie, skoro są puste?
Nie nasza wina, że autor, ani w Boga, ani w Objawienie, nie wierzy.
Sądzi on tu logikę naszego twierdzenia o wyższości wiary nad rozumem, logikę zaś każdej nauki należy sądzić z jej własnego stanowiska, w oderwaniu od słuszności tegoż, którą sądzić trzeba osobno. Autor jednak nie zadaje sobie tego, niebezpiecznego dla wolnej myśli, trudu; lecz, ułatwiając sobie zadanie, sądzi naszą logikę ze stanowiska swojej niewiary, uznanej zgóry za absolut mądrości; z takiego stanowiska nasza logika musi wypaść antypodycznie, jako „głupota“. „Głupota“ dlatego, że jakoby na to, by dojść do niewiary, trzeba olbrzymiego rozumu!
Jest tu coś olbrzymiego rzeczywiście, zaszło tylko nieporozumienie co do tego „coś”. Co to takiego, poznać nietrudno nie tylko z dziejów, zwłaszcza dziejów filozofji, ale i z codziennego doświadczenia. Bezwierstwo po wszystkie czasy przejawiało olbrzymią pychę wobec pokory wierzących, biorąc wydęty pychą rozum własny za jego olbrzymiość naturalną, a pokorę rozumu wierzącego za jego karlość. Olbrzymia tu więc jest pycha; a że pycha, jak wiadomo, zaślepia, zatem i ślepota; ślepota zaś umysłowa to głupota, która w przeczeniu Mądrości Najwyższej osiąga swój szczyt.
Z faktu, że rozum jest pośrednikiem zarówno wiary i niewiary, wynika, że wartość jego w obu wypadkach może być równa. Różnice między rozumem wierzącym a niewierzącym leżą w płaszczyźnie moralnej. Jako pośrednik niewiary, rozum, wedle wyrażenia Szekspira, jest stręczycielem pożądliwości. Rola nikczemna, która rozum poniża i obniża, — wszystko jedno, czy to będzie rozum profesorski, czy też Antka z nad Wisły. Bezwierstwo, niezależnie od siły rozumu i wielkości nauki, prowadzi do wiary w Pawłowe „nikczemne“ i Piotrowe „uczone baśnie“. Bezapelacyjnie i bez względu na doktoraty i choćby same nagrody Nobla, Pismo zawyrokowało raz na zawsze: „Rzekł głupi w sercu swojem: niemasz Boga“. Głupi, jeżeli w to największe głupstwo wierzy; bo jeżeli nie, a jednak je głosi, jest raczej szatanem.
Szlachetność roli rozumu, jako pośrednika wiary, przeciwnie, sprawia, że faktycznie największe genjusze ludzkości są wierzące. Wielkiego moralnie rozumu trzeba, by wierzyć rozumnie.
Wilk z bajki Fedrusa, który, stojąc powyżej biegu strumienia, oskarżał stojącego poniżej baranka o mącenie mu wody, powiedział wierutne głupstwo. Gdy mu to baranek okazał, wilk chwytał się wymysłów coraz głupszych, aż w końcu ukoronował je głupstwem piramidalnem, lubo perwersyjnem, ujawniającem więc rozum:

Już mi się twoja uprzykrzyła kleć!
Zawiniłeś tem choćby, że chce mi się żreć!

Tak! Wszystkie rozsądne retorsje baranka to kleć, ostateczna zaś wina jego w apetycie wilczym na jego mięso. Oto obraz mądrości wolnej myśli.
Zresztą, nasze rodzime wilki należą do odmiany zachodniej i srożą się przeciw swoim kolegom wschodnim; owcom zaś obiecują, że nie będą ich pożerały dziko, lecz, że będą je spożywały z zachowaniem przepisów cywilizacji Zachodu. O tem, szczegółowo, potem. Tu jeszcze słówko à propos olbrzymów i karłów.
O św. Augustynie, którego 1500-lecie świat katolicki obchodził w r. 1930, rzekł Leibnitz: „Vir sane magnus et stupendi ingenii“ — „Mąż zaiste wielki i zdumiewającego umysłu“. Nie dziwno. Sam Leibnitz, lubo protestant i do kościoła wcale nie chodził, był karłem. Jakże? Zadawał się z karłem Bossuetem...



DON KICHOT I SANCHO PANSA



Nic łatwiejszego, niż z wolnościowemi przywilejami wolnej myśli, jak nieuctwo religijne i rozpętanie logiczne, odnosić zwycięstwa nad stadami owiec, wziętemi za oddziały zbrojnych rycerzy. Przedstawiają one jednak i poważne niebezpieczeństwa dla wolnomyślnych rycerzy furjackiego oblicza, gdy pchają ich do boju z rozmachanemi wiatrakami.
Oto parę obrazków takiej walki na polu biblijnem.
Na str. 200—201 autor daje tabliczkę zestawień tego, co o stworzeniu świata mówi Biblja, z tem, co mówi wiedza. Pod punktem I-ym czytamy:

Biblja Wiedza
1. Na początku stworzył bóg niebo i ziemię. 1. Przed początkiem ziemi istniały liczne miljony ziem starszych, wiele razy doskonalszych i nieporównanie większych, niż nasza mała ziemia.

To ma być sprzeczność! Ależ między temi tekstami istnieje najpiękniejsza harmonja! Jeżeli na początku stworzył Bóg — naprzód niebo, t. j. gwiaździsty wszechświat, czyli „miljony ziem starszych“, a potem ziemię, to przed początkiem ziemi stworzył „miljony ziem starszych“, czyli biblijne niebo. Ale jedno i drugie, choć w odpowiedniej kolei, stworzył Bóg na początku, boć wszystko musiało mieć początek. Takie to proste! Ale nasz błędny rycerz z wolnomyślnej La Manchy[3], kiedy chodzi o wiarę, nigdy nie widzi tego, co jest rzeczywiście, a zawsze widzi to, co widzieć pragnie, a z czem mógłby staczać bohaterskie boje.
Ta chciwość walki z urojeniami, która prowadzi do niebezpiecznych ataków na niewinne wiatraki, występuje we wszystkich 12-tu punktach owej tablicy. Przytoczmy jeszcze jeden, zkolei drugi.

Biblja Wiedza
2. Ziemię oblewały wody i otaczały ciemności. 2. Ziemia nasza była szóstą ognistą kulą, oderwaną z dawno istniejącego, gorejącego słońca. Była więc gorejącą i bezwodną.

— Donie mój! — wołamy, wziąwszy na siebie rolę trzeźwego Sancho Pansy. — Rozmijasz się z Biblją. Ona mówi o innej fazie rozwoju ziemi, ty o innej. Ty o wcześniejszej, ona o późniejszej. Chciałbyś może, by ona wyczerpująco przedstawiła wszystkie fazy rozwoju nieba i ziemi? Ale nie do niej należy uczyć nas przyrody. Jeżeli się wdała w kosmogonję, to żeby stwierdzić dogmat stworzenia, który jest już poza przyrodą i nauką o niej. Dlatego przedstawia rozwój wszechświata, a przedewszystkiem ziemi, tylko ramowo, pozostawiając wypełnienie tych ram dociekaniom naukowym. Co jednak szczególnie ciekawe, to że Biblja stwierdza wyraźnie, iż świat powstał w sposób rozwojowy, wówczas gdy największy mędrzec świata, Arystoteles, wyobrażał go sobie jednakowym odwiecznie. No, i świat bez początku musiałby być doskonałym odrazu.
Ale nasz Don Kichot, pełen zapału bojowego w imię Dulcynei wolnej myśli, ordynarnej wprawdzie dziewki, lecz, w jego wzniosłych oczach, ideału doskonałości, — wcale nie zwraca uwagi na nasze przekładania, rusza do nowego ataku i rąbie:
— Biblja podała nieomylnie, że „bóg“ stworzył centrum świata, t.j. kwadratowo-płaską ziemię, by swemi bogactwy służyła człowiekowi! W swojej ślepej pysze, zarazem służalczości względem okrutnego „boga“, twierdzi nawet, że cały wszechświat stworzył „bóg“ dla człowieka. Oto zaś nauka dowiodła, że ziemia jest okrągła i kulista; że na miljonach ziem, doskonalszych od naszej, żyją miljardy istot, doskonalszych od człowieka; że celowość w przyrodzie jest ślepowierskiem głupstwem. Taki obskurantyzm w wieku 20-ym jest niedozniesienia! Rach-ciach! Raz trzeba mu koniec położyć!
— Donie, donie! — wołamy, pełni obawy o jego klepki. — Biblja nie ma nic wspólnego z twierdzeniami o kosmicznej centralności ziemi oraz o jej kształcie kwadratowym i płaskim. Są to niewinne wiatraczki z dawnych, pogańskich jeszcze czasów, o które nawet i pogan winić nie można, bo nauka była wtedy w pieluszkach. Biblja patrzy na wszechświat z praktycznego, właściwego ludziom i dziś jeszcze, punktu widzenia, z którego nasza kochana ziemia przedstawia się nam niepokonalnie, jako środek wszechświata. Taksamo i na kształt ziemi. Ale i z tego nawet stanowiska ten kształt przedstawia się wcale nie jako kwadrat, lecz jako okręg. Toteż Biblja mówi o „okręgu ziemi” (ks. Mądr.), nie zamierzając przez to rozwiązywać kwestji geognostycznej.
— Uważ dalej, wielmożny donie, że ziemia jest rzeczywiście dla człowieka, a nie dla czerwiów mogilnych, pasących się jego trupem. Mówi to i najprostszy rozum. Olbrzymi twój rozum poszedł nawet jeszcze dalej, niż zdolen jest zajść karli rozumek ślepowiercy. Obaliwszy Boga, uczynił on ziemię niezależnem od Niego dziedzictwem człowieka. Czy więc nie ty sam, donie, jesteś geo — i antropocen-trykiem, co samego Boga wytrykał z Jego centralnego metafizycznie stanowiska we wszechświecie, na benefis ludzki?
— A miljony ziem innych?
— Ks. Secchi przypuszczał, że wśród zamieszkujących je istot niema tak doskonałych, jak ty, któreby miały odwagę zaprzeczać bytu i rozumu Temu, któremu same są winne byt i rozum. Ale niech sobie mają — te słońca i te ziemie, — jakie chcą, cele bezpośrednie; niech sobie te słońca świecą tym ziemiom i mieszkającym na nich mirjadom istot rozumnych, byle nie rozumniejszych od ciebie; niech sobie nawet i nasze słońce świeci okropnym marsjanom Wellsa na Marsie! Nie przeszkadza to wcale, by miljony słońc zdobiły człowiekowi firmament nocny, dostarczały mu głębokich wzruszeń naukowych i upojeń poetyckich i opowiadały mu chwałę Stwórcy.
— Nie można, oświecony donie, zaprzeczać celowości w przyrodzie bez pozbawienia nauk przyrodniczych wszelkiego sensu. Idea celowości to ich dusza. Celowość rzuca się w oczy nawet prostakom. Jeżeli prostakami oświeconość twa gardzi, to nie zaliczy do nich Kopernika, Galileusza, Keplera, Bakona, Kartezjusza, Newtona, Leibnitza, Liebiga, tych królów nauki, których idea celowości wiodła do wiekopomnych odkryć, niby Gwiazda betleemska Trzech Mędrców do Stajenki. Za ich przykładem, pytaj nie tylko już gwiazd, ale — jak wzywa Hijob — „pytaj bydła, a nauczy cię, i ptactwa, a okażeć; mów do ziemi, a odpowie tobie, i będąć powiadać ryby morskie: któż nie wie, że to wszystko ręka Pańska uczyniła?“ Tak zdumiewająco celowy w każdym szczególe jest bowiem ich ustrój!
— To też nawet i filozofowie bezbożni, jak Hartman oraz „nasz“ Marburg, uznawali w przyrodzie celowość; tylko że, nie chcąc przypisać jej Stwórcy, jak nakazuje to masonerja i do czego ona przywiązała glorję postępowości, orzekli, że ta celowość jest bezwiedna. Lecz byłby to cud rozumu bez przyczyny rozumnej. Jeżeli bowiem, donie, zechcesz za żydkiem francuskim, Bergsonem, przypisać celowy ustrój świata swemu „Bogu Wszechświatu“, no to sam przecież orzekłeś, że słowo „bóg“ to słowo puste. I masz w tem słuszność. Ono istotnie jest puste, puściuteńkie, o ile nie odnosi się do jedynego prawdziwego Boga. Korzysta z tego czarny jegomość i czyni sobie z tej pustej łupiny przybytek, by boga udawać i mędrców do siebie przyciągać.
Zapatrzony w niezgłębioną studnię swojej jaźni, don puścił wszystko mimo uszu. Nagle ryknął:
— Cha-cha-cha! Geneza mówi, że Adam był człowiekiem rasy białej i że był semitą. Zatem święte i nieomylne pismo nic nie wie o istniejących spółcześnie rasach kolorowych: czerwonej, żółtej i czarnej. Cha-cha-cha!
— Donie, donie, donie, pohamuj swe bojowe zapały! Twój znakomity poprzednik, Andrzej Niemojewski, co równie dzielnie walczył z wiatrakami i wiele chwalebnych guzów od nich oberwał, w tejże Genezie wyczytał, że Adam był „Czerwieńcem“ i że nazywał się „panem Glinką“. Na przekór Chińczykom, którzy sądzą, że rasa żółta jest najdoskonalsza, bo w miarę wypalona z gliny, uważał on, że Adam został nieco przepalony, a ty, że niedopalony. Kto z was ma słuszność? Należałoby pomyśleć o uzgodnieniu wolnomyślnego wytrycha do otwierania sensu Biblji... Zresztą, donie mój, pan Andrzej nie wart czyścić tobie butów. Nie zdobył się on na wspaniałe odkrycie, jakiegoś ty dokonał, że, według Biblji, Adam był semitą. Świat bowiem był dotąd przekonany, że ojcem semitów był dopiero jeden z trzech synów Noego, że zaś Adam był, poprostu, pierwszy człowiek. Naturalnie, Biblja nie mogła wiedzieć o spółistnieniu z Adamem innych ras ludzkich, odkrytem dopiero przez wolną myśl. Jednakże pozwól, donie, sobie powiedzieć, że za biblijnem jednorodztwem rodu ludzkiego (monogenizm) oświadczyli się: Linneusz, Cuvier, Buffon, Owan, Peschel, Baer, Quatrefages, Leyll, Humboldt, Virchow...[4]
— Ha, jezuity! Jak to wykrętnie teraz tłomaczą kosmogoniczne dni biblijne! Kiedy wolna myśl przyparła ich do muru, rozciągnęli je w olbrzymie epoki! Albo i to ślepowierskie „Słońce, stań!“ Jozuego, o które potknęła się nieomylność ich nieomylnika! Tak robią oni zawsze, „wielekroć razy” (!) wolna myśl wykaże im ich głupotę. Krok za krokiem, cofają się przed zwycięską ofensywą wolnej myśli ze swoich ślepowierskich stanowisk. Ale chytrze tają to przed tłumem, ufając, że tłum nie zna teologji. Ho-ho! lecz ja znam ją na wylot. Przeniknąłem więc te ich karle podstępy i w pole wywieść się nie dam. Hejże na jezuitów! Sancho Pansa, podaj mi mego Rosynanta!
— W te pędy, nieomylny donie! Jedno tylko zapytanie: czemu to wolna myśl, taksamo jak i Biblja, nie znała teorji słońcośrodkowej, dopóki jej nie ogłosił ślepowierca Kopernik?
— Ha, zdrajco! Giń!
— Zawszem mówił, że mój don skończy u Czubków!



KOCHAJĄCE WILCZKI



Wilczki wolnomyślne są ogromnie kochające, nie mogą przeto znieść ducha nienawiści, jaki przenika Pismo Starego Zakonu. Nie oni pierwsi, zresztą. Mają licznych przodków. Już manichejczycy uważali Jehowę za Boga złego, Boga nienawiści, i przeciwstawiali Go Bogu Nowego Zakonu. Podobnie, wedle albigensów, świat został stworzony przez Boga ciemności, którym jest Jehowa. Podobnie katarowie orzekli, że Stary Testament to ustawa djabelska. Słowem, stara tradycja... masońska.
Więc zasadnicza sprzeczność rozrywa księgi Zakonu Starego od ksiąg Nowego. Tam panuje nienawistny duch okrucieństwa i niewoli, tu — miłościwy duch łaski i wolności, chociaż jedne i drugie księgi mają być słowem Bożem, więc prawdą bezwzględną! Jehowa jest nie do pogodzenia z Chrystusem, zresztą mityczno-astralnym.
Coprawda, przepaść pomiędzy temi duchami nie jest zbyt przepaścista. Tasama sprzeczność wewnętrzna rozsadza także i pismo Z. N., wzięte osobno.
Chrystjanizm, jak wiadomo, powstał bez Chrystusa historycznego, jak i świat powstał bez Boga. Owszem, chrystjanizmów, walczących o panowanie nad światem, było wiele; był i żydowski — i ten zwyciężył. Tym sposobem odnalazł się w nim duch Jehowy i stało się, że sprzeczne duchy — Stary i Nowy — splotły się w Nowym w splot sprzeczności: splot nienawiści i miłości, klątw i błogosławieństw.
W historycznym wyniku tarć między temi duchami, chrystjanizm wcale nie jest religją miłości. Dość obiecujący, póki był prześladowany, okazał się najsroższym tyranem, odkąd wyszedł z katakumb. Stąd prosty wniosek, że, aby był dobrym, należy go dobrze uciskać. Będzie zaś doskonałym, kiedy zniknie z oblicza ziemi. Pełna wolnej miłości religja wolnej myśli wtedy go zastąpi i spełni zadania, których on, pomimo stałego a dobrego uciskania go, przez dwa tysiące lat spełnić nie zdołał.
Dla nas, choceśmy ślepowierskie barany, jest jasne, że prawda, bezwzględnie pewna, nie oznacza jeszcze prawdy doskonałej. W Starym Zakonie jest ona w stanie przygotowawczym, w Nowym została dopełniona; niemniej, w obu jest pewna jako słowo Boże, co stwierdził i anatemą podkreślił sobór Trydencki. Dla wolnomyślnych wszakże wilczków jest to tylko karygodne mącenie kryształowych wód wolnej myśli, z których one piją.
„Kościół, pod naporem krytyki naukowej, drogą jezuityzmu, jak zwykle, cofa się i już dziś gołosłownie ogłasza, że stary testament nie jest słowem boga, lecz tylko powolnem, ułomnem przygotowaniem ludzkości do przyjęcia bezwzględnej i niezmiennej prawdy boga syna“.
Ta zmiana frontu w Kościele wobec Biblji St. Z., której mocą przeciwstawił się on nietylko św. Augustynowi, zwalczającemu manichejczyków, ale samemu nawet Chrystusowi, który przeciw faryzeuszom wskazywał, że nie przyszedł burzyć Zakonu, ale go jedynie dopełnić, ta zmiana, której mocą Kościół wpadł we własną klątwę, rzuconą nieopatrznie na soborze Trydenckim, — nastąpiła na przełomie wieków 19 i 20. Stało się to cicho, cichutko, po jezuicku, tak, iż nie tylko my, którzy w Kościele żyjemy, ruszamy się i jesteśmy, nic a nic o tem nie słyszeliśmy, ale nawet i sam rewelator owego skandalu ani dokładniejszej nieco daty jego, ani też żadnego z najnowszych teologów na jego potwierdzenie podać nie mógł.
Rozumiemy, że wszelki odwrót zwykło się maskować i wykonywać go jaknajciszej. Czyżby jednak nieprzyjaciel, ponieważ jako lew ryczący krąży dookoła nas, szukając, kogoby pożarł, jak mówi św. Piotr o jego patronie zaświatowym, — lepiej od nas samych mógł wiedzieć, co się u nas dzieje? Przenigdy! Swoim zwyczajem, podrzucił on nam tylko swój własny fabrykat.
Przyjrzyjmy się mu.
Kto dobrze rozróżnia, ten dobrze dowodzi. Tak, wprawdzie, mawiali scholastycy, lecz wolna myśl, jako wróg mąciwodztwa, winna by chętnie na to przystać.
Zatem rozcinamy ów splot sprzeczności mieczem rozróżnienia między dobrem a złem. To jest przeciwieństwo rzeczywiste. Rzecz jasna, że dobro należy kochać, a zła nienawidzieć. Nienawiść względem zła jest dobra.
Oto jest źródło klątw i błogosławieństw w Piśmie — i to obu Zakonów. Z tą tylko różnicą, że w Starym nienawiść względem zła samego w sobie, wcale nie większa, niż w Nowym, — ze względu na szczególną surowość przedmiotu oddziaływania wychowawczego, t. j. żydów biblijnych, w stosunku do tegoż musiała występować surowiej.
Na rzeczywistość moralnego zła i dobra istnieje powszechna zgoda rodu ludzkiego, nie wyłączając satanistów, którzy tylko — pojęcia te odwracają nawspak, mianując zło dobrem, a dobro złem. (Nietzscheański nihilizm moralny jest tylko środkiem taktycznym do takiego odwrócenia tych pojęć w opinji powszechnej). Konsekwentnie, zgoda taka istnieje również i na zasadę nienawiści zła, a miłości dobra. Jeżeli więc biblijne pojmowanie zła i dobra jest słuszne, to całe Pismo ze swemi klątwami i błogosławieństwami jest usprawiedliwione.
Na nieszczęście, w tem pojmowaniu tkwi sęk dogmatyczny, gdyż opiera się ono na dogmacie. Ogromna miłość wilcza rozsadza jego obręcz. Chce ona miłować bez ograniczeń, jakie stawia dogmat. Kocha ona tak szeroko i tak potężnie, że nie tylko wyzwala zbrodniarzy z kajdan, a wesołe córy Koryntu — z hańby, lecz jeszcze — tamtych sadza na fotelach ministerjalnych, a te na ołtarzach (swego rodzaju kanonizacja). Te zaś nie tylko w roli bogini Rozumu, jak Maillard w Notre Dame de Paris i jej koleżanki na prowincji we Francji, lecz także w djabelsko świętokradzkiej roli portatylu w czarnych mszach, jak świadczy Huysmans w okropnem „Là Bas“.
Jestto dużo więcej, niż owo, co uczynił Chrystus, ratujący od ukamienowania i rozgrzeszający jawnogrzesznicę, oraz modlący się na krzyżu za swymi katami. Ułaskawiać praktykantkę wolnej miłości, prosić o łaskę dla sędziów i wykonawców najsłuszniejszego w dziejach Wyroku — toć śmiertelna obraza wolnej myśli i niewysłowionej godności wolnego człowieka.
Albo znowu, cóż to za bezgraniczna miłość, kiedy p. M. J. Wielopolska, protestując w Kur. Por. przeciw mnie, jako rewelatorowi, w Expresie Por., sensu tajemniczych dat historycznych, przeklinanych przez satanistów, tłomaczy tychże, iż przeklinają je oni wcale nie dlatego, że są to daty ich klęsk w walce z Bogiem, lecz dlatego, bo je uważają za „tragiczne dni zagłady bliźnich“ — i to bliźnich, wśród których byli „i księża katoliccy, wychwalani obecnie, z okazji filmu Atlantic, jako wzór cnoty“?![5].
Sataniści, zatem, żałobą obchodzą rocznice katastrofalnej śmierci cnotliwych księży, a inny ksiądz, imieniem Boga, na nią ich skazuje!! Sataniści są przytem tak skromni, że się z tym swoim klerykalizmem ukrywają. Szczęściem dla świata, mają opiekunkę, która ich zdekonspirowała. Wiemy teraz, że za swą miłość bez granic godni są podobnej miłości.
Takie się otrzymuje efekty, jedynie dzięki usunięciu dogmatu — okrutnego dogmatu Boga!
Górą więc miłość wilcza! Bo, że i ona ma swoją nienawiść, to nic słuszniejszego, skoro kieruje ją przeciw krnąbrnym a głupim baranom, wyjeżdżającym wciąż z rogami sprzeciwu, że ten, kto stoi poniżej biegu strumienia, żadną miarą nie może mącić wody stojącemu powyżej, a że jest całkiem odwrotnie.
Wszakże i ta nienawiść jest właściwie tylko odmienną formą miłości. Czy to nie miłość, kiedy się wilk zjednoczy z lubym barankiem tak ściśle, że go przeistoczy w samego siebie? Zresztą, z pewną... resztą, co już jednak nie zależy od jego najwolniejszej i najmiłościwszej woli.
Jakże okrutna, w porównaniu, jest tasama forma miłości, oile się wyraża w piekielnym dogmacie piekła, a którą karzeł Dante sławi, zowiąc piekło dziełem Miłości Pierworodnej! Ofiarom dogmatu, potępiającego bezwzględnie rzekome zło, pozostawia ona dobrodziejstwo bytu. No, niechby. Renan przekładał piekło nad unicestwienie. Ale ma ona szczególne upodobanie w kochających wilkach. Takaż to za ich miłość nagroda?
... A kiedy, dzięki miłości wilczej, nie stanie już rogatych dogmatem baranów, wówczas... o, wówczas! — w wolnem od nich społeczeństwie wilczem nastanie raj miłości. W uściskach miłosnych wilki poczną się przeistaczać w siebie nawzajem, aż zabraknie ich samych, prócz pewnej wilczej reszty...



WROGOWIE RODZAJU LUDZKIEGO



Chrystus zapowiedział, że imię Jego wyznawców będzie wyrzucane ze społeczeństw, jakoby złe. Wyrzucali je, rzeczywiście, poganie starzy, wyrzucają poganie nowi. Imię chrześcijan jest złe dla pogan wszystkich czasów, no i, rozumie się, dla żydów. Ci, odkąd zdradzili ideę mesjanizmu, zamiast, jak przedtem, z pogany wojować, żarliwie pracują nad spoganieniem społeczeństw chrześcijańskich, aby wspólnemi siły wyrzucić to „złe“ imię z globu ziemskiego ze szczętem.
Może trochę dziwić, że poganie nowocześni poniekąd sympatyzują z chrześcijaństwem pierwotnem przeciw cezarom, skoro sami czynią to samo, co oni, lub do tego samego dążą. Tłumaczy się to jednakże łatwo tem, że Kościołowi wolność nie służy. Służy na zdrowie wszystkim, jemu jednemu tylko — nie. W atmosferze wolności on zaraz wyrodnieje.
Żeby to okazać, dość wyjechać z muzealną, wielokrotnie zdemontowaną w jej fanatycznem przedstawieniu liberalnem, armatą inkwizycji, zwłaszcza hiszpańskiej. Co z tego, że muzealna? To tylko dzięki kontrinkwizycjom liberalnym, radykalnym, socjalistycznym, bolszewickim, wolnomyślnym, wogóle żydomasońskim. Ponieważ jest torturowany, sam torturować nie może. Niechby tylko jednak wszechwładzę odzyskał! W kozi róg zapędziłby Meksyk i bolszewję. Są w nim rekordowe możliwości prześladowcze względem głosicieli haseł wolności, równości, braterstwa, urzeczywistnianych przez nich, gdzie tylko mogą, z anielską dobrocią i raj ziemski dających w wyniku.
Barbarzyńska surowość natur średniowiecznych? Jezuityzm! Średniowiecze powinno było być wiekiem 20-ym, który stanął na wyżynach miłości... w wojnie światowej, w rewolucji bolszewickiej, w stosunkach dyplomatycznych Zachodu z sowieckimi satanicznymi zbirami, dla miłych, choć tak zawodnych, zysków handlowych, zamiast barbarzyńskiej, średniowiecznej krucjaty.
Właściwie, to należy mówić nie o zwyrodnieniu Kościoła wskutek wolności, lecz o jego złości zasadniczej, która się tylko, dzięki kontrinkwizycji, dawniej cezarjańskiej, dziś demokratycznej, nie mogła lub nie może ujawnić. Wszak bowiem samo Pismo zawiera naukę nienawiści bliźniego, uzasadniającą tortury inkwizycyjne. Podobnie i pisma Ojców Kościoła.
Autor zasypuje nas siekańcem skandalicznych rzeczywiście cytat. Przytoczymy z nich kilka na próbę, pomijając te, których przytoczenie przez autora świadczy jedynie o nieuznawaniu przezeń dobrej nienawiści zła, kiedy to zło określa nasza wiara. Jedno tylko zauważmy pierwej.
Autor przyznaje, że w Piśmie Z. N. są także i teksty charytatywne, lecz unicestwia ich wartość, dowodząc, że nie są one żadną nowością. Już na długo przed Chrystusem głosili miłość bliźniego Platon i „Kon-Fu-Tse“ (właściwie Khung Fu-Tse — Konfucjusz).
Niby tak. Tylko że mędrzec grecki jakoś tam godził miłość bliźniego z niewolnictwem, niestety, od pogaństwa nieodłącznem. Słuszne zresztą jest oburzenie autora przeciw św. Pawłowi, że zalecał niewolnikom posłuszeństwo względem panów. Chociaż bowiem, dzięki jego metodzie, sami panowie wyzwalali niewolników dobrowolnie, jednak była to metoda hodowania ducha niewolnictwa, o ileż niższa od metody walkoklasowej, wszczepiającej w duszę robotnika poczucie, że jest panem, a pogardę dla panów. Dzięki temu walka klasowa trwa bez końca, a robotnik rozpala się w niej do czerwoności, tak, że przed tym czerwonym panem drży ród burżujów.
Co do mędrca chińskiego, to naukę jego moralną podziwiali jezuici, tak dalece, iż przypuszczali, że zaczerpnął ją on z Objawienia St. Z. Ale samo już to przypuszczenie stwierdza, że się on nie wzniósł ponad St. Z. W rzeczywistości zaś — nawet doń nie dorósł. Jego nauka moralna jest czysto naturalistyczna. Ideałem jej nie jest, jak w St. Z., człowiek święty, lecz tylko człowiek po ziemsku szlachetny. Brak też boskiego autorytetu sprawił, że dzieło reformatorskie Konfucjusza stoczyło się na niziny bałwochwalstwa i pustych form obrzędowych — z powrotem.
Są to wszakże okoliczności tak małej wagi, że nawet nie warto o nich mówić; toteż i autor o nich milczy. Natomiast warto podkreślić, że szczytem nauki ewangelicznej jest: „Kochaj bliźniego, jak siebie samego. Ponadto niema wyższego przykazania“.
Słowem, tam się przesadziło, tu niedosadziło, — i cudownie nastąpiło zrównanie Chrystusa z Platonem i Konfucjuszem. Czego się niedosadziło? Nic, taki sobie drobiazg. Chrystus właściwie powiedział: „Będziesz miłował Pana Boga swego ze wszystkiego serca swego i... Toć jest największe i pierwsze przykazanie. A wtóre podobne jest temu: będziesz miłował bliźniego swego, jak...“
Ale bo i poco tu miłość jakiegoś Boga? Niech sobie drwi karzeł Mickiewicz:

„Mówisz: niech sobie ludzie nie kochają Boga,
Byle im była cnota i ojczyzna droga!
Głupiec mówi: niech sobie źródło wyschnie w górach,
Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach!“

Bóg jest niczem, a z niczego nic nigdy wypłynąć nie może. Odcinając prawo miłości bliźniego od prawa miłości Boga, autor odciął je raczej od źródła nienawiści, jakiem jest sama idea Boga. Za to dał im źródło prawdziwe, t. j. przepełnione wolną miłością serce bezbożnickie, wysterylizowane z wrażych rodzajowi ludzkiemu zarazków teistycznych. Miłość bliźniego została przez to wywyższona: zajęła miejsce miłości Boga.
Słowem, autor nie tylko nie sfałszował chrześcijańskiego prawa miłości, ale je raczej, na korzyść chrystjanizmu, poprawił. Ale, chociaż i tak poprawione, cóż ono znaczy wobec tekstów, owemu przeciwnych, wręcz nakazujących nienawiść? Resztki włosów, jeżeli jeszcze je ma choć na potylicy (podobizna autora na czele jego książki imponuje okazałym łychem), jeżą się autorowi, kiedy przytacza:
„Paweł ap.: „Bez przelewu krwi niema odpuszczenia“. Piotr ap.: „Jeżeli nieprzyjaciel twój łaknie, nakarm go, jeżeli pragnie, napój go, bo to czyniąc, węgle rozpalone zgarniasz na głowę jego“. Jan ew.: „Jeżeli do domu waszego wchodzi, który nie wyznaje Chrystusa, nie przyjmujcie go w próg“.
A z Ojców, np. Augustyn: „wierzyć możemy bez miłości“.
Wystarczy. Rozważmy te teksty pokolei.
W pierwszym św. Paweł (do Żydów, 9.22) mówi o usprawiedliwieniu zakonnem, czysto legalnem, przez krew żertw, składanych Bogu w świątyni jerozolimskiej, którym następnie, jako figurycznym tylko, przeciwstawia, jedynie skuteczną, Ofiarę Z. N. Tymczasem autor, bez żadnego względu na kontekst, bierze ów tekst absolutnie, zatruwa go jadem tendencji antychrystycznej, czyni zeń nakaz w duchu Torquemady i, tak spreparowany, wkłada w usta twórcy najwspanialszego hymnu miłości bratniej, jaki kiedykolwiek wyśpiewała dusza ludzka! (I do Kor. 13).
Bunt przeciw Bogu niewątpliwie zasługuje na karę śmierci. Nieskończona jednak Miłość — na przebłaganie sprawiedliwego Gniewu obmyśliła Ofiarę zastępczą z Najniewinniejszej Krwi Baranka Bożego, którą, do chwili dokonania jej, wyobrażały w St. Z. ofiary z bydląt, osobliwie — paschalnego baranka bez zmazy. I w tem jest wyższość nawet St. Z. nad pogaństwem, składającem ofiary z ludzi, jak zwłaszcza Molochowi — z dzieci. Podjerozolimską dolinę Geennom, na której zarażeni kultem molochicznym żydzi składali Molochowi takie ofiary, wierni Bogu rodacy ich przezwali Tophet — Obrzydzenie; później sama nazwa tej doliny stała się symbolem piekła; my dziś samo piekło zowiemy wprost gehenną.
Ale płaski Diderot osądził, że żaden dobry ojciec nie oddałby, za przykładem Boga Ojca, swego syna na śmierć za... ukochaną ludzkość. A nasz twórca nowej religji, którą sam zowie religją miłości, uważa już Boga za Molocha, żądającego niewinnej krwi... heretyków i bezbożników. Postęp!
Drugi z kolei tekst należy nie do Piotra, lecz również do Pawła (do Rzym. 12. 20). Ten jest jasny sam w sobie. Jednak i w tej jasnej nauce płacenia dobrem za złe autor dopatrzył się nauki zemsty. Aha! — łapie Apostoła Narodów za jego obrazowe słowa. — „Rozpalone węgle!“ Nieprzyjacielowi, zawstydzonemu pozorną dobrocią przeciwnika, krew buchnie do głowy i rozpali ją, jakbyś na nią nagarnął węgli gorejących. Co za wyrafinowana mściwość! Nie dziw, że autorowi krew oburzenia bucha do głowy. Jak można tak torturować człowieka? Lepiej się już mścić po staremu, szczerze, za przykładem bogów, dla których zemsta jest rozkoszą. Przez to pozwala się i przeciwnikowi użyć boskiej rozkoszy zemsty, zamiast pozwalać sobie sypać gorejące węgle na głowę, szczególnie kiedy głowa łysa. Zemsta na zemstę, na zemstę zemsta — bez końca, — bogowie! Morze rozkoszy!
Tekst trzeci (List św. Jana, w. 10) został przez autora sfałszowany. U Wujka brzmi on tak: „Jeśli kto przychodzi do was, a tej (Chrystusowej) nauki nie przynosi, nie przyjmujcie go do domu“.
Rzecz jasna, że nie chodzi tu o stosunki chrześcijan z poganami. Wobec ówczesnego stanu pomieszania chrześcijan z poganami, — jak stwierdza św. Paweł, — trzeba byłoby „wyjść ze świata“, gdyby chcieć owych stosunków uniknąć. Chodzi tu o zabezpieczenie wiernych od łazików, obnoszących nauki heretyckie. Że się to wolnym duchom nie podoba, pojmujemy. Ale i my chcemy być wolni.
Wreszcie św. Augustyn, w oskarżonych przez autora słowach, występuje przeciw chrześcijanom, którzy wierzą, a nie miłują. Stwierdza on możliwość zjawiska wiary bez miłości, lecz je gani, w myśl św. Pawła; „Chociażbym miał wszystką wiarę, tak, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, nicem nie jest!“ Autor zaś zrozumiał Augustyna tak, jakgdyby on uczył, że wierzyć bez miłości jest obowiązkiem, a przynajmniej rzeczą godziwą. Jego, który powiedział, że kocha dusze rozumne nawet w zbójcach. Jego, którego protestant Leibnitz podziwiał, jako męża wielkiego i zdumiewającego genjuszu: „vir sane magnus et stupendi ingenii“, gdy myśl, przypisana mu przez autora, jest godna matołka.
A przecież w pismach biskupa z Hippony jest coś, co się doskonale nadaje do zrobienia wolnomyślnego skandalu. Powiedział on: „Miłujcie nieprzyjacioły, zabijajcie błędy!“ Zabijać błędy? Toć najstraszniejsza zbrodnia przeciw wolnej myśli! Niema żadnych błędów, gdyż niema żadnych prawdziwych dogmatów, godnych wiary rozsądnego człowieka. Istnieją tylko urojenia dogmatyczne, w imię których zwalcza się najświętsze prawo wolności myślenia.
Cóż to za zbrodnicze urojenie o jakiejś mistycznej śmierci, które podyktowało Augustynowi takie straszne słowa: „Quae est enim pejor mors animae quam libertas erroris?“ „Jakaż jest gorsza śmierć duszy nad wolność błędu?“ Najcudniejsze owoce wolnej myśli, w następstwie tego urojenia, traktuje się jakby jaką dżumę, cholerę, tyfus, ospę, przeciw której należy urządzać krucjaty! Pardon! Nantejskie „noyades“ Carriera.
A gdyby błędy istniały rzeczywiście, to jakże to je zabijać bez krzywdzenia człowieka? Przecież one nie latają, po platońsku, w powietrzu, lecz żyją w człowieku. Więc zabijać błądzących? Więzić ich i torturować?
Co za barbarzyństwo! Podobne do tego, jakie popełnia rzeźnik ciała ludzkiego, zwany chirurgiem, kiedy kraje żywe ciało pacjenta. Bohater powieści „Im Westen nichts Neues“ słusznie się zamachnął, by wyrżnąć swego oprawcę w okulary. Żałować też trzeba, że zamach jego został udaremniony przez współoprawcę w osobie t. zw. sanitarjusza i że bohater, zagrożony kaftanem bezpieczeństwa, się ukorzył.
Tu widzi się w pełni grozę dogmatu!
Słowem, rzecz dowiedziona: ślepowiercy to wrogowie rodzaju ludzkiego, których należy wytępić. „Ecrasez l’infâme!“



MIDASOWE USZY



Rzecz, w dziele, mającem uroszczenia naukowe, osobliwa: autor „Boga Rozsądku“ nigdy nie podaje miejsc, w których siedzą przytaczane przezeń teksty biblijne. Już zgóry, we „Wstępie“, tłomaczy on to zbędnością stosowania tej karności naukowej, ponieważ teksty, które przytacza, są „powszechnie znane każdemu znawcy pisma św.“ Atoli, gdyby nawet dla takich znawców było to zbędne, co wcale tak nie jest, — nie dla nich przecież autor swoją księgę napisał. Rzekoma zbędność jest tylko wybiegiem, mającym osłonić znawstwo biblistyczne samego autora. Daremnie się on oburza na złośliwość swoich „krytyków“ (cudzysłowy ironiczne autora), zwłaszcza duchownych, którzy — „zdawna przyuczeni do intryganckiej gry słów, oszczerczo zwykli głosić, że autor datę lub cytat przekręcił, rozmyślnie fałszuje, jest płytkim napastnikiem, oszustem i t.d.“
Jak okazaliśmy, autor rzeczywiście Pismo fałszuje: jużto i słowa jego i sens, jużto sam sens tylko. Ten drugi rodzaj fałszerstwa jest nawet gorszy od pierwszego, jak wogóle gorsze jest zło utajone, niżeli jawne. Istnieją utajone germanizmy językowe. Np., na Górnym Szląsku lud nazywa tatarkę (grykę) „poganką“. Wyraz, sam w sobie, polski, lubo nie rdzennie; w danem jednak zastosowaniu jest on germanizmem, gdyż stanowi tłomaczenie z niemieckiego „Heidekorn“ — ziarno pogańskie. Otóż autor popełnia utajone poganizmy, wkładając sens pogański w teksty święte.
Nie upieramy się jednak przy twierdzeniu, żeby jego poganizmy przeciwbiblijne — utajone, czy jawne — były owocem świadomego bezwzględnie fałszerstwa. Czerpie on je, jak widać ze stylu podawanych przez niego przytoczeń, z drugiej ręki — i to obcojęzycznej. Co sfałszowała ta ręka, on jeszcze „poprawia“ nieudolnym, a nastrojonym złośliwie, przekładem. Ale, w takim razie, jego bibljoznawstwo jest horendalne. Bodaj, czy miał on choćby w ręku egzemplarz Pisma, które tak bez pardonu sądzi!
Równie znakomite jest jego dogmatoznawstwo. Oto próbka, jedna z ciekawszych:
„Słowo ku wszechwiedzącym ślepowiercom:
„Czyliż chrześcijanizm (!) spełnił swą zasadniczą obietnicę, t. j. dał po śmierci niebieską wieczną szczęśliwość bogobojnie zmarłym przodkom???
„Czy pokarał grzeszników piekłem???
„Nie!!!
„Albowiem, mocą obecnej faktycznej wiedzy, do fantazyjnego nieba lub piekła, z powodu nieistnienia (czego?), nikt dostać się nie może!“
Wiadomo, że obecnie, spędziwszy zeń nietylko ślepowierstwo, ale i samego Boga, na stolcu wszechwiedzy zasiadła wolna myśl. Nic więc dziwnego, że z pomocą lunet i świdrów spenetrowała ona głębie niebios i ziemi i, nie znalazłszy ni nieba, ni piekła, orzekła, iż są to ślepowierskie bajdy. Orzeczenie to jest taksamo poważne jak i owo, że niema duszy duchowej i nieśmiertelnej, ponieważ żaden skalpel nie wykrył jej w żadnym trupie.
Żeby taki wynik osiągnąć, trzeba było wprawdzie przenieść zagadnienie teologiczne na grunt astronomji, względnie geognozji, i zastosować doń ich metody, — od czego jednak wolność wolnej myśli? Ślepowiercy mieli obowiązek wylegitymować się ze swej nauki o niebie i piekle mapami tych krain zaświatowych. Ponieważ tego nie uczynili, słusznie, razem z tą swoją nauką, zostali wyśmiani.
Zastanawia nas jednak pretensja autora do chrystjanizmu (czytaj: Kościoła), że nie spełnił ani obietnic, ani gróźb pośmiertnych. Jako żywo bowiem, on ani ich nie objawił, ani też nie rości sobie prawa do ich wykonywania. On tylko je głosi, jako boskie. Rzecz inna, że niema także i Boga, któryby mógł je objawić i wykonywać. Z tego tytułu wolno oskarżać ślepowierstwo o głoszenie wiary w Boga i w Jego Objawienie; ale, jeżeli wolną myśl obowiązuje jakakolwiek logika, to i jej nawet nie wolno oskarżać go o niespełnienie obietnic, czy gróźb, nie swoich. Czyniąc to na jej rachunek, sam autor ją ośmieszył.
Jeszcze przykładzik dogmatoznawstwa.
Pewna kobieta, pokąsana przez psa, przyszła do autora, jako lekarza, po poradę. Lękała się poronienia, by przez to nie oddała niewinnej duszy dziecka na zatracenie i męki piekielne.
Takich okropności naucza i niemi ogłupia Kościół — wnioskuje autor, uważając poczciwą, lecz ciemną kobiecinę za autentyczne źródło jego nauki. Rozumiejąc atoli, że ten, kto ich naucza, nie będzie ich zwalczał, autor zwraca swoje oburzenie przeciw inteligencji świeckiej, że tego nie czyni, lecz oportunistycznie milczy, grożąc jej zato hasłem Lenina: „Dałoj, gramotnyje!“
Autor z pewnością nie miał w ręku, odpowiedniego, choćby w przybliżeniu, do swego wzrostu umysłowego, katechizmu. Gdyby go był miał, wiedziałby, że nauka Kościoła o losie dzieci, zmarłych bez chrztu, nie jest wcale taka okropna. Dzieci takie, jako te, z których nie została zmyta, zaciągnięta bez ich winy osobistej, plama grzechu pierworodnego i w których duszy nie zostało przez chrzest zaszczepione, bez ich zasługi, życie nadprzyrodzone, nie mogą dostąpić szczęścia nadprzyrodzonego: są do niego niezdolne. Nie znaczy to jednak bynajmniej, aby miały być skazywane na piekło; przeciwnie, dostępują szczęścia naturalnego. Ponieważ jednak szczęście nadprzyrodzone jest dobrem dla człowieka najwyższem, przeto Kościół usilnie dba o to, by przynajmniej żadne dziecko chrześcijańskie nie zostało go pozbawione.
O tej nauce Kościoła można się dowiedzieć choćby z dantejskiego Piekła, pieśń IV. Lecz autor zapewne nie czytał ślepowierskiej Boskiej Komedji.
Niewątpliwie bo i ta również nauka jest ślepowierstwem, któremu należy się sprzeciwiać w imię dobra dzieci, takiego, jakie stało się godnym zazdrości udziałem miljonów wolnych dzieci w bolszewji. Nie pobłażanie jednak ślepowierstwu, lecz pobłażanie bezbożnictwu przez gramotnych Rosji sprowadziło na nich bicz gramotnego Lenina. Rozumie to coraz lepiej ogół naszych piśmienników i, dlatego, pogróżka Leninem może w nich wywołać odruch raczej przeciwny w stosunku do tego, na jaki autor ją obliczył.
Uważając naszą inteligencję za ślepowierską, autor i ją również traktuje jako źródło autentycznej nauki katolickiej.
Pewien dyrektor fabryki — opowiada on — miłujących go serdecznie, dzięki apostolstwu socjalistycznemu, robotników — w czambuł nazwał bandytami; a kiedy ktoś zwrócił mu uwagę, że to rzecz niereligijna krzywdzić w ten sposób ubogich ludzi pracy, odparł zdumiony: „A co to ma wspólnego z religją!“ Podobnie jakaś pani z kamienicy, z innej okazji, orzekła, że religja (katolicka) nie ma nic wspólnego z moralnością.
Zobaczymy później, jak bardzo takie świadectwo jest autorowi potrzebne. Tu chodzi o podkreślenie źródeł, z których autor czerpie znajomość naszej wiary, i, konsekwentnie, jego wiaroznawstwa. Stoi ono głęboko poniżej muzykoznawstwa króla Midasa, który przełożył flet Pana, bożka pastuchów, ponad lirę boga Muz, Apollina. Wiadomo, jakie to piękne uszy dostał on zato w nagrodę.
Zważmy przytem obciążającą dla autora okoliczność.
Kościół pierwotny prowadził politykę tak zwanej „disciplina arcani“ (karność tajemnicy). Ochraniał on przez nią swoje święte tajemnice wiary przed bluźnierczemi pociskami ze strony pogan. Zabezpieczając je wszakże w ten sposób, wystawiał sam siebie na takie zarzuty, jak, że czci osła i uprawia praktykę pożerania dzieci. Czasy te dawno przeminęły. Dziś tajemnice wiary nie są okrywane zasłoną tajemnicy. Przeciwnie, Kościół pragnie raczej, by jego nauka, niepoznana, nie została odrzucona. Mimo to jednak, ośle przeciw niej zarzuty są na porządku dziennym w obozie wolnomyślnych Midasów.



PYRRUSOWE ZWYCIĘSTWA



Wiemy już o tem, że Kościół, pod naporem wolnej myśli, razwraz odstępuje od własnej, tradycyjnej nauki i, w ten sposób, stopniowo dokonywa autolikwidacji.
Biblję to już nawet zlikwidował na czysto. Dowodem tego wywiad autora z jakimś misjonarzem. Wedle tego wywiadu, Kościół porzuca już Pismo obojga Zakonów, by oprzeć się wyłącznie na Tradycji, albowiem już i w jego oczach okazało się ono pełne sprzeczności wewnętrznych oraz niezgodności z nauką, czyli sprzeczności zewnętrznych.
Osobliwy byłby to misjonarz, któryby nie wiedział, że Kościół od początku opiera się na Tradycji, a że Pismo jest dlań źródłem wiary wtórnem, które, przynajmniej nowozakonne, już na łonie jego wytrysło, gdy starozakonne przyjął na mocy powagi Tradycji synagogalnej. Toteż wolimy przypuścić, że autor narzucił misjonarzowi swoją własną niewiedzę i usłyszał odeń, co usłyszeć chciał. Tosamo trzeba powiedzieć o pochodzącej rzekomo z ust tegoż misjonarza wiadomości o porzuceniu Pisma przez Kościół — i to w epoce niebywałego rozkwitu badań biblijnych, entuzjastycznych potwierdzeń wykopaliskowych lub przyrodniczych na historyczne twierdzenia biblijne i zwycięskich wyjaśnień ciemniejszych, albo trudnych do wiary, miejsc Biblji.
Nauka poważna, nie wolnomyślna, mnóstwo już faktów biblijnych potwierdziła i wciąż coraz nowe potwierdza. Daliśmy tu już tego przykłady w rozdz. „Don Kichot i Sancho Pansa“. Oto jeszcze ich para. Manna i, połknięty przez „wielką rybę“, Jonasz.
Wyprawa naukowa hebrajskiego uniwersytetu w Jerozolimie, zarządzona w r. 1927, na pustynię Synaicką, wykazała, że manna jest słodką, o smaku miodu, wydzieliną owadów z rodziny Coccidae, znaną gdzieindziej pod mianem rosy miodnej (Honigtau). Przedtem uważano ją za porosty roślinne, lub wydzieliny jakichś roślin. („Przyroda i Technika“, Lwów, 1931, nr. 5.)
A więc manna biblijna jest faktem. Nie nadprzyrodzonym wprawdzie, jak jeszcze dawniej mniemano, ale, bądź co bądź, opatrznościowym, zważywszy na olbrzymie jej ilości codziennie przez lat 40. Bibliści, nie skrępowani żadnym, pod tym względem, dogmatem, z radością to wyjaśnienie przyjmują. Ileż więc jest perfidji w wolnej myśli, kiedy je chwyta, jako zdobycz własną, i symuluje swój tryumf nad Kościołem, a jego cofanie się przed nią!
I to wówczas, gdy lwią część tych zdobyczy zawdzięcza świat uczonym katolickim.
W r. 1891, w lutym, kierownik wyprawy na wieloryby, niejaki Fox, Anglik, miał takie zdarzenie.
Było to w pobliżu wysp Falklandzkich. Duże specjalne łodzie ścigały olbrzymiego wieloryba, puszczając weń harpun za harpunem. Nagle wieloryb jednym ruchem ogona łódź wywrócił, przyczem jeden z marynarzy zginął. Wieloryb ostatecznie został zabity i poćwiartowany. Olbrzymi jego żołądek rozwieszono nazajutrz na pokładzie. Wtem spostrzeżono, że ten żołądek wykonywa jakieś ruchy. Ostrożnie go tedy rozcięto i... wydobyto zeń żywego jeszcze, choć nieprzytomnego, marynarza, który był zginął. Przywrócony do przytomności, opowiedział, że było mu tam przestronno, niby w chacie, powietrza mu nie brakło, dręczył go tylko nieznośny upał, który, wraz ze zrozumiałem przerażeniem, pozbawił go przytomności.
Fox opowiedział przygodę tego marynarza niejakiemu Hennowi z Birminghamu. Ten opowieść tę przytoczył przeciw pewnemu duchownemu anglikańskiemu, jako autorowi książki biblistycznej, w której on podał w wątpliwość przygodę Jonaszową. Henn przytem dodaje: kiedy, przed laty 25, wystawiono w Birminghamie szkielet wieloryba, był on jednym z 12 ludzi, którzy weszli do jego paszczy i następnie przełykiem dostali się do miejsca, gdzie był przedtem żołądek. Było im tam, niby w pokoju średniej wielkości.
Tego niewątpliwie żaden wolnomyśliciel nie powtórzy. Natomiast, również niewątpliwie, każdy będzie przy sposobności drwił ze ślepowierców, wierzących w możliwość przygody Jonasza. Temwięcej, że jest ona figurą zmartwychwstania Chrystusa w dniu trzecim z grobowej wnętrzności ziemi; Chrystusa, który, według dogmatu wolnomyślnego, nigdy się przecież nie narodził.
Ale podobno także i na polu Tradycji Kościół cofa się całym frontem z utraconych na rzecz wolnej myśli placówek. Oto lawina dowodów.
Dziś już i my, ślepowiercy, uznajemy, że i zwierzę i kobieta posiada duszę; że „Bóg (przez wielkie Be!) szatan, cudy czyniący i groźny rywal teologicznego boga (be małe!) ongi w kościele potężny spółrządca dusz, zanika doszczętnie“; że dziś „teologowie rozsadzają prawdziwą bezwzględnie spoistość trójcy św. (te małe!) „w jednej osobie“ (sic! cudzysłowy autora), a to w skutku krytyki, która zmusiła teologów do odmówienia boskiej wartości okrutnemu i niemoralnemu bogu starego testamentu“; że „dziś tak zwaną inteligencję prosi się tylko o fizyczną przynależność do kościoła, jakkolwiek, wedle boskiej prawdy, każdy wątpiący (!) popada w klątwę i winien być ścigany pod grzechem“; że dziś samo „słowo chrześcijanizm (istotnie brzydkie!) w Rzymie się wycofuje na rzecz niezrozumiałego (!) słowa katolicyzm.“ I t. d. Słowem, Kościół już bankrut. Przynajmniej w pożądającej jego bankructwa wyobraźni naszego Pyrrusa wolnej myśli. Wszak wiadomo, jakie cuda wiary sprawia pożądanie. Aż żal, że musimy rozomamić autora z omamu, jaki ono nań rzuciło. Leży to jednak i w jego interesie. Samowładny rządca dusz wolnomyślnych — bóg Szatan — może być bardzo niezadowolony z oddawania się swoich czcicieli, usposabiającym kwietystycznie, złudzeniom zbyt różowego optymizmu.
Niech nam autor wskaże dogmatyczne orzeczenie Kościoła, odmawiające duszy kobiecie na równi ze zwierzęciem!
Co innego — opinje filozofów, zależne od stanu nauk przyrodniczych. Kartezjusz uważał zwierzę za żywą maszynę. Lecz śmiał się z niego już Lafontaine w przyrodniczej bajce o sowie, co złowionym myszom odgryzała nogi, by nie mogły jej uciec, i tuczyła je dla siebie:

„Puis, qu’un cartésien s’obstine
A traiter ce hibou comme montre et de la machine!“
Niechaj kartezjanin teraz się upiera
Traktować tę sowę, jak maszynę, zegar!

O odmówieniu duszy kobiecie choćby tylko przez myślicieli katolickich szkoda mówić. Już i Stary Zakon był wyższy ponad ten absurd. Sam jeden kult N. Panny, w Starym Zakonie proroczy, w Nowym urzeczywistniony, odrzuca tę banialukę poza sferę Objawienia i idącego z niem w parze myślicielstwa. Takie banialuczenie należy niepodzielnie do filozofji pogańskiej, starej czy nowej, wolnej od dogmatu. Wprawdzie nowa, smagnięta postępową konkurencją katolicką, nibyto ją przewyższyła, nie tylko równając, ale i utożsamiając duchowo kobietę z mężczyzną; ale co z tego, kiedy zarazem człowieka wogóle zrównała ze zwierzęty, przyznając im duszę takożsamą z duszą ludzką? Niedaleko stąd do wniosku sensualisty Lamettrie’go, że sam człowiek jest tylko maszyną i rośliną.
W miarę postępu oświaty, będącej wspólną własnością cywilizacji, a bynajmniej nie monopolem wolnej myśli, — sfera „działania spółrządcy dusz w kościele“, awansowanego przez wolną myśl na pełnoprawnego rządcę w jej własnym obozie, została istotnie, w pojmowaniu katolickiem, ograniczona. Od tego wszakże do zaniku szatana w wierze Kościoła tak daleko, jak od błędnego pomiaru do zaprzeczenia zasad Euklidesa. Toteż dziś trzysta tysięcy księży całego świata, z rozkazu Leona XIII, codziennie odmawia modlitwę do pogromcy szatana, św. Michała Archanioła, by „wszystkie złe duchy, co po świecie krążą,... strącił do piekieł”. Motywem tego nakazu było rozpętanie się satanizmu, nazwane wolnością przez „braci bez Boga, bez programu, bez idei, miłujących jeno wiatr i skandal”, — jak mówi cynicznie żyd Erenburg w „Niezwykłych przygodach Julja Jurenity i jego uczniów”. Jak zaś był on słuszny, to — po rewelacjach satanistycznych w r. 30 w Warszawie — mógł zrozumieć już i u nas najgłupszy nawet katolik. Wymowa ich tak jest dobitna, że jej nie zniweczą próby ośmieszenia ich przez panie Wielopolskie i panów Tuwimów, dość zgodnych z sobą na tej płaszczyźnie, pomimo, że p. Wielopolska wyklęła p. Tuwima w swoim manifeście p. n. „W blokadzie zaprzańców”.
Jeszcze zaś bardziej dobitna jest krwawa wymowa prześladowania religji w bolszewji. To też, z rozkazu Piusa XI, owa przeciwdjabelska modlitwa została skierowana wprost przeciw rządom sowieckim.
Oślej łąki godne jest podsuwanie Kościołowi nauki o Trójcy św. w „jednej osobie“. Wolnomyśliciel Polski, parodjując Kieszonkowy Słownik Teologiczny Holbacha, mówi pod wyrazem „Chrześcijanin“, że ten wierzy, m. in., iż trójka równa się jedynce. Ambo meliores!
Kościół nie tylko „prosi się“, ale, z nakazu św. Pawła, i każe i łaje, by ludzie nie słuchali „zwodzicielów, a najwięcej tych, którzy są z obrzezania“[6], lecz trzymali się go dla własnego dobra. Nie lekceważy on też choćby i fizycznej tylko jeszcze przynależności do niego, świadczącej o tem, że odstępstwo jeszcze nie dojrzało, że więc istnieje jeszcze nadzieja uratowania danego członka. Toteż trzciny nadłamanej nie dołamuje, ani tlejącego się knota nie dogasza klątwą. Łamać i dołamywać, gasić i dogaszać — to zadanie starego kłamcy i zwodziciela, występującego pod hasłami postępu i oświaty.
Już w pierwszych wiekach Kościoła, kiedy poczęły wyrastać chwasty heretyckie, podszywające się pod miano chrześcijańskie, polityka jego własna kazała mu przybrać sobie dodatkowo miano katolickiego. Jest on bowiem zawsze zwolennikiem jasnego stawiania sprawy i wspaniałego wyodrębniania się od wszelkiego sekciarstwa.
Nie leży to w interesie tegoż. Gniewa je mącenie mu przez to jego planów penetracyjnych. Trudno jednak wymagać, by Kościół w swoich sprawach kierował się jego interesem i swoje miano katolickiego, jakoby niezrozumiałe, porzucał. Żeby jednak, dla tego miana dodatkowego, miał on dobrowolnie porzucać swoje miano pierwotne i podstawowe, to rewelacja, która się tłómaczy potrzebą ostatecznego dowodu na to, jakoby uznał się on pobitym przez wolną myśl na całym froncie tak dalece, że samego już nawet miana chrześcijańskiego się wyrzeka.
Pyrrus, król Epiru, był wielkim wodzem i wygrywał bitwy z Rzymianami. Po bitwie wszakże pod Asculum, kiedy jego generałowie winszowali mu zwycięstwa, odparł: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a jestem zgubiony!“ Zwycięstwa naszego Pyrrusa wolnej myśli są o wiele kosztowniejsze. Osiąga on je kosztem zdrowego rozsądku, który ubóstwił. Już jest więc zgubiony.



SZATAN WYRZUCA SZATANA



Kościół to jest stare próchno, które jeszcze się trzyma kupy — tylko powierzchnią swojej litery dogmatycznej. Autor jednak wróży mu jeszcze trzymanie się przez jedno stulecie.
Takie instytucje, niestety, nie upadają zbyt łatwo. Możnaby wprawdzie przyśpieszyć upadek Kościoła przez przypuszczenie doń szturmu generalnego, lecz to metoda bolszewicka, autor zaś jest śmiertelnym bolszewizmu wrogiem.
Nie żarty! Jest on wszak twórcą pierwszej prawdziwej religji miłości, która zastąpi chrystjanizm, godną nienawiści religję nienawiści. Toteż przekłada on metodę wyludniania Kościoła przez miłosne wyzwalanie jego członków z jego tyrańskiego jarzma. To zaś wymaga dłuższego nieco czasu; przytem unika się niebezpieczeństwa robienia męczenników, których krew — djabli nadali! — jest nasieniem chrześcijan.
Po pełnych nienawiści antychrystycznej wylewach autora, wrogie ustosunkowanie się jego do bolszewictwa jest dość niespodziankowe. Poniekąd i oryginalne.
Wszelkiemu złu, zawsze i wszędzie, winien krwiożerczy dogmat teistyczny wszelkich odmian. Bolszewizm jest dogmatyczny — i to teistycznie, dlatego też przedstawia sam sobą „typowy warjant zbrodni panowania wiary, natomiast nieuznawania najwyższej wartości religji“. (Nie zdumiewajmy się, a przyjmijmy do wiadomości, tymczasem bez wyjaśnień, koncepcję religji bez wiary, zresztą, nie nową!) Ateizm bolszewicki jest fałszem. „Fanfaronada rzekomego ateizmu bolszewji, obok mordu, jest tem samem, co mord w imię boga“. Obu tym zwyrodnieniom zupełny brak religji. Bolszewizm, taksamo jak każda inna ślepa wiara, tworzy „boga“, tylko innej formy; zatem tworzy dogmat i dyktaturę. Jako jeno formą i pozorem odmienna typowa wiara, bolszewizm ponownie wykazuje, że każda wiara w dogmat jest „zawadą, szkodnikiem ludzkości i wrogiem religji“ (419). Obecna Rosja jest „w swoim rodzaju katolicką“.
W tem ujęciu zagadnienia dogmatyzmu jest szczypta słuszności. Każdy dogmat, istotnie, posiada dynamikę apostolską i jest nietolerancyjny względem dogmatów odmiennych. Wszakże dogmat wogóle jest postulatem rozumu. Świadczą o tem nietylko dzieje cywilizacji, które pod tym kątem przedstawiają się jako nieustająca walka o dogmat, lecz także i wszelkie próby bezdogmatyzmu, kończące się nieuchronnie postawieniem nowych gmachów, czy kleconek, dogmatycznych, chociażby z szyldem „Bez Dogmatu“.
Bezdogmatyzm wolnomyślny jest tylko konspiracyjną mistyfikacją, obliczoną na zniszczenie dogmatu chrześcijańskiego, by, zamiast niego, postawić dogmat antychrystyczny. Idealiści bezdogmatyzmu w rodzaju naszego autora mistyfikują sami siebie i są doskonałem w ręku Spisku narzędziem.
Z drugiej strony, jeżeli dogmat wogóle jest wymagalnikiem (Trentowski) rozumu, to poszczególne systemy dogmatyczne nie są sobie równe i różnice między niemi to nie „frazesy“. O frazesy nie walczy się lat tysiące, by w końcu z nich skwitować. Rodzaj ludzki nie mógł być aż dotąd warjatem i, będąc warjatem, wydać wreszcie genjusza rozsądku w osobie naszego twórcy nowej religji, rzekomo bezdogmatycznej, oszukującej zaś głód dogmatyczny rzeczywistemi frazesami, jak: bóg człowiek, bóg wszechświat, bóg rozsądek i t. p. — przez głoski wielkie.
Znużenie walkami religijnemi, do tego zbrojnemi, może spowodować tylko przejściowe nastroje sceptyczne. Tak w drugiej połowie wieku XVII-go, na gruncie protestanckim w Anglji zaprzeczyło ono chrystjanizmowi i przeciwstawiło mu religję „naturalną“ pod postacią lodowatego deizmu (Herbert, Tyndall, Chubb). Wszakże i na takich nastrojach żeruje niezmordowany Spisek antychrystyczny i konsekwentnie prowadzi dzieło zniszczenia coraz dalej. Angielski deizm był wszak początkiem wolnomyślicielstwa, a dokądże ono dzisiaj dochodzi?! Żeby radykalnie zaprzeczyć Chrystusa, trzeba zaprzeczyć Boga. Powstaje więc ateizm. Lecz w przeczeniu Boga tkwią zarodki nienawiści Boga. Jest więc antyteizm — satanizm.
Słowem, pod hasłem bezwzględnej walki z dogmatem, jakoby ze zgubnym frazesem, cykliczny obieg od protestu przeciw supernaturalizmowi zbożnemu do supernaturalizmu satanicznego. Od dogmatu do dogmatu!
Stara historja. Zaczęła się już w Raju pod drzewem Śmierci. Tam bezpośrednio i osobiście szatan wszczął ofensywę przeciw Bogu. Zmontował i puścił w ruch piekielną machinę walki z Bogiem. Obsługiwana przez synów szatana, toczy się ona od onej pory przez wieki, szerząc obrzydliwość spustoszeń moralnych i materjalnych.
Nie przyjąć wyzwania, rzuconego Bogu, byłoby najhaniebniejszą i najgłupszą w świecie dezercją, oddającą szatanowi zwycięstwo bez walki, by stać się ofiarą jego archityranji. Leży to jednak w interesie archityrana. Syreniemi głosami śpiewa się więc zdemoralizowanemu nieustającą walką z Bogiem światu kołysanki pacyfistyczne. Bóg jest tyranem. On żąda walki. Precz z Nim! a nastanie upragniony pokój religijny. Pacyfizm polityczny według serca braci herbu Trójkąt to dziecko tego pacyfizmu metafizycznego o charakterze demonicznym.
Przemęczenie walką z Bogiem to metoda. Metoda w zasadzie tasama, jaką względem więźniów politycznych praktykuje G. P. U., doprowadzając nią swoje ofjary do obłędu. Zalecają ją protokuły Mędrców Syjonu na gruncie politycznym, czemu tak sprzyja rewolucyjna demokracja parlamentarna.
Jasną tę sprawę wolna myśl zamąca koncepcją tyranji dogmatu teistycznego wogóle. Autor miesza Boga z łżebogami. „Koledzy“ — bluźni. Bolszewizm „tworzy boga“ innej tylko formy.
W rzeczywistości, bóg bolszewicki przybiera formę podobną. Jest on „małpą Boga“ (Tertuljan), bogokształtną Jego parodją. Natomiast, nie mówiąc już o nieskończoności różnicy metafizycznej między Bogiem a tym łżebogiem, treść jego moralna jest bezwzględnie antychrystyczna w stosunku do Boga.
Demoniczny pseudoteizm — oto treść teologji bolszewickiej. Satanicznie tyrańska dyktatura jest koniecznem następstwem bolszewickiego dogmatu. Stwierdzając to, autor ma słuszność. Znowu jednak bluźni, stawiając ten czarny dogmat na równi z białym dogmatem chrześcijańskim i przypisując także i chrześcijańskiemu tendencje tyrańskie.
Między katolicyzmem a bolszewizmem, między „kościołem-bogiem“, jak autor zowie Kościół Boży, a Synagogą Szatana (Pius IX), istnieją rzeczywiście podobieństwa. Są one wszakże czysto formalne, a wynikają z faktu wiary, niezależnie od jej treści. Podziwu godna jest u bolszewików nietolerancja dogmatyczna, konsekwencja czynu, bojowość, karność, rygoryzm, organizacja i t. d., wogóle wolność od rozkładczego liberalizmu. Te właściwości czynią z Moskwy istny Rzym djabelski. Stanowią one siłę bolszewji. Same w sobie, w oderwaniu od djabelskiego dogmatu, są one przestrogą dla zarażonych rozwiązłością liberalno-demokratyczną katolików, torującą drogi bolszewizmowi.
Dla autora wszakże jestto straszliwy kamień obrazy. Nic to, że katolicyzm jest w swej treści maksymalną antytezą bolszewizmu, jak Bóg wobec szatana. Bóg i szatan, zatem katolicyzm i bolszewizm, są to „koledzy“!
Koledzy? Ejże! Czy nie są kolegami raczej „prawdziwy“ ateizm autora i „fałszywy“ ateizm bolszewików? Nie łączyż ich wspólna nienawiść przeciw Bogu i Chrystusowi, no i wogóle wyznawstwo wolnej miłości?
Ot, szatan w dwojakiej postaci: zachodniej i wschodniej. Mistrz! Umie on przystosować się do warunków cywilizacyjnych i rozumie, że ostatecznie wszystkie drogi ateistyczne prowadzą do jego czerwonego carstwa.
Nie rozumieją tego niepojętni uczniowie jego z Zachodu i chcą szatanem wyrzucać szatana.
Ach, jak on z nich w kułak chichocze!



STRASZNE SKUTKI WIAROCHWALSTWA



Któż nie chce dobra? Chyba tylko szatan. Autor jest wrogiem szatana aż do odmówienia mu prawa bytu. Więc bardziej radykalnym, niżeli sam Kościół, nie tylko uznający istnienie, lecz, o zgrozo! — i dopuszczający „spółrządy“ szatana. Niema przeto wątpliwości, że autor chce dobra. Jako „dobry Polak“, chce dobra dla Polski; jako dobry człowiek — dla całej ludzkości. Właśnie dlatego potępił on Kościół. Wszak to najokrutniejszy despota, jaki kiedykolwiek pojawił się pod słońcem. Jeszcze gorszy od bolszewizmu, bo ten, lubo taki sam gwałciciel, dał jednak wolność myśli... bolszewickiej oraz wolną miłość. Tymczasem u stóp Kościoła — „storturowany, martwy, leżał dotąd wielki bóg człowieka: wolna myśl“. No i wolna miłość, wielka bogini. Kiedy to boskie małżeństwo zapanuje nad światem, świat pełną piersią odetchnie i się odrodzi.
Odrodzi się moralnie, czego Kościół przez dwa tysiące lat dokonać nie zdołał. Będąc tylko wiarą, do tego ślepą, dbał tylko o wiarę. Nigdy nie miała związku z moralnością, chyba tylko ujemny: prześladowanie w imię wiary. Świadkami — owa pani z kamienicy i ów pan dyrektor z „Midasowych uszu“.
Rzeczywiście, religijne prostactwo, będące udziałem nie samych tylko mas prostackich, nie dość zdaje sobie sprawę ze związku dogmatu z moralnością. Religijność zakłada ono na praktykach obrządkowych, przypisując im działanie magiczne bez względu na zasługę osobistą.
Typowym przykładem braku transmisji między kołem rozpędowem religji a życiem na gruncie katolickim jest neapolitański kult Madonny Rozbójników — Madonna dei Ladri. Na gruncie schyzmatyckim słynie z tego Rosja. Cała religijność, jak stwierdził ks. Kalinka, polega tam na pokłonach i dzwonach. Na tem tle powstają przedziwne zjawiska.
Gogol opowiada, że raz w domu rozpusty, w Połtawie, zastał popa, odprawiającego molebien na intencję powodzenia na jarmarku w Niżnim Nowgorodzie, na który domek ten się wybierał. Russkoje Słowo, rok 1914, opisywało fakt poświęcenia restoranszantanu z gabinetami (ks. Tokarzewski w „Straży Przedniej“). W swoich przeciekawych Pamiętnikach arcybiskup Feliński opowiada w tym przedmiocie jeszcze bajeczniejsze historje. Inteligenci polscy, wychowani w Rosji, przesiąkli tym nieobyczajem. Nie opuszczą pacierza, lecz bez skrupułu popełniają świństwa wolnomiłosne i gniewają się na kazania moralizatorskie, jako nie mające nic wspólnego z religją. Pod tym względem hołdują wolnej myśli.
Ale kiedy w Cerkwi kazań wogóle brak, to w Kościele kazania moralizatorskie przeważają nawet nad dogmatycznemi. Przeciw niemu też protestantyzm, religijny poprzednik wolnej myśli, oficjalnie zerwał związek między dogmatem a moralnością. Wyrokiem dra Lutra wyrzucił z Pisma List św. Jakóba, jakoby „słomiany“, a to z powodu sformułowanej w nim w sposób klasyczny nauki o martwocie wiary bez dobrych uczynków. Natomiast wszystek nacisk położył na wiarę, że ona usprawiedliwia sama jedna.
Lecz protestantyzm dokonał zato jednej dobrej rzeczy: mocno przetrzebił przedmiot wiary — dogmaty; a w dalszym swoim rozwoju, wziąwszy rozum za jedynego przewodnika po wertepach Objawienia, całkowicie las dogmatów wyciął. Dzięki temu, nauka moralności nie tylko odzyskała swoje prawa, ale i została intronizowana jako religja. Inaczej bowiem nie byłoby wcale religji, a trzeba ją było za wszelką cenę ocalić. Wielkiego tego dzieła dokonali filozofowie protestantyzmu. Tyndall ogłosił, że religja (naturalna, deistyczna) stanowi jedno z moralnością. Religja — orzekł Kant — nie jest niczem więcej, jeno etyką w stosunku do Boga, jako zakonodawcy; czyli że, o ile uznajemy i wykonywamy prawo moralne, jako Boże, jesteśmy religijni. Zresztą, jak znowu orzekł Herder, oddawanie czci Bogu jest niedorzecznością, gdyż Bóg tego nie potrzebuje, ani nie wymaga. Dość wykonywać prawo moralne, odnoszące się do stosunków międzyludzkich.[7]
Wolna myśl ukoronowała ten postęp religijny, uznawszy za zbędny nawet dogmat deistyczny. Bo i na co się może przydać taki lodowiec? Mrozem tylko zieje z zaświata i mógłby zwarzyć wspaniałą florę moralności, wyhodowaną przez wolną myśl, właśnie dzięki odrzuceniu wszelkiego dogmatu. W swoim czasie będziemy ją oglądali i podziwiali.
Nie dziw, że żarliwy nasz moralista jest nieubłagany dla Kościoła, trwającego uporczywie w podkreślaniu doniosłości wiary. „Bez wiary niepodobna spodobać się Bogu“ — uczy wciąż za św. Pawłem, nie bacząc na postęp. Oto zbrodnia! Nic, tylko wiara, byle tylko wiara! Wiara w okrutnego Boga, nakazującego tępienie wolnej myśli, tego wielkiego boga, który jest taki łaskawy, że pozwala myśleć, co się komu podoba, byle się strzec zgubnej myśli o Bogu, oraz uprawiać wolną miłość.
Toteż Kościół zatracił moralność. Mniejsza mu o nią, byle mu się obracało jaknajżywiej jego rozpędowe koło dogmatyczne. Ten system wychowawczy spowodował zerwanie związku między tem kołem a życiem etycznem.
Jakżeto? A taka choćby instytucja spowiedzi, czy przynajmniej ona nie dowodzi, jak dogmat katolicki jest napięty ku celom moralnościowym? Nie, to tylko mechaniczne oczyszczanie się z grzechów, bez żadnych następstw poprawczych. System wiarochwalczy przeniknął i do spowiedzi. Ona tylko grzechy ułatwia. Kiedy się ma pewność ich odpuszczenia, grzeszy się tem swobodniej. Na wzór znanych słów Lutra o wierze, Kościół jakby mówi: grzesz, ile tylko możesz, byleś się tylko spowiadał, a nie zaszkodzą ci setki morderstw i tysiące wszeteczeństw. Spowiedź jest tylko szkołą niemoralności — i dlatego człowiek, dbający o swą moralność, unika jej, jak zarazy.
Ależ — reagujemy — sam Kościół takie pojmowanie spowiedzi potępia! Jeżeli penitenci powracają do tych samych grzechów, to tylko dowód, jak bardzo człowiek jest ułomny, jak bardzo mu zatem potrzeba spowiedzi, lecz pojętej tak, jak uczy Kościół. Spowiedź, tak pojęta i tak praktykowana, to szkoła świętych.
Nie, to środek wychowywania niewolników. Ślepowierscy święci to najdoskonalsi niewolnicy, najżarliwsi wykonawcy programu niewoli i dogmatycznej nienawiści. Najgorsi ludzie pod słońcem!
Gdyby nie wiarochwalstwo katolickie, autor nie miałby potrzeby biadać nad tłumem, że „zbyt wolno wyzwala się ku godnemu człowieczeństwu“ i że „w krótkim czasie zaczątkowej wolności toczy się mętem zbuntowanego chamstwa, gotowy szarpać i rabować swych „panów“. Na domiar boleści autora, ten smutny fakt, będący skutkiem bynajmniej nie ateistycznej agitacji wywrotowej, lecz wyłączności katolickiego wiarochwalstwa, — „panowie“ oraz ich „agenci w sutannach“ wyzyskują przeciw szlachetnemu i uszlachetniającemu ateizmowi.
Z ich winy — masy pojęły prawa człowieka „brzuchem i zdrożną żądzą łupu“.
Zamiast nienawistnie walczyć z dobroczynnym ateizmem, „pany i ksiendzy“ powinni byli przygotować masy do przyjęcia objawienia ateistycznego w sposób etyczny i, następnie, zejść z widowni dziejowej z honorem. Tymczasem, przez swoją głupotę, winni są zbrodni tłumu przeciw samym sobie.
Na szczęście, zło katolickie da się odrobić przez religję ateizmu, usymbolizowaną w malowance, przedstawiającej złociste słońce w czerwonej obwódce.
Ateiści prawdziwi — nie ci fałszywi, jakimi są bolszewicy, ani owi „z mody“, więc zwykłe snoby, kompromitujące ateizm prawdziwy, — jak już wiemy, to ród umysłowych olbrzymów. Ród tensam, który sama Biblja zowie mocarzami i mężami sławnymi, a który wsławił się sprowadzeniem na ziemię potopu. I tensam, który sławi mitologja, jako tytanów, co to przeciw Olimpowi dźwignęli Peljon na Ossę i potrafili ściągnąć na siebie pioruny Jowiszowe. Oczywiście, zmądrzał on dziś jeszcze bardziej. Zbrojny — już nie w skały, lecz w wolnomyślną wiedzę, drwi on z Olimpu.
Dowiedzmy się obecnie, że nasi tytani umysłowi są także i tytanami doskonałości moralnej. Dzięki przebywaniu w słońcu ateizmu, tak zakwitli cnotami, że i pod tym względem zdobyli rekord światowy.



NAJMORALNIEJSI POD SŁOŃCEM



Świat ślepowierczy oskarża ateistów o szerzenie demoralizacji. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zdaje się to potwierdzać fakt, iż gdziekolwiek się pokażą i zaczną ludzi umoralniać, tam zaraz moralność upada i, jak muchomory po deszczu, mnożą się zbrodnie. Sam djabeł widocznie psuje im robotę. Ale przynajmniej oni osobiście są najmoralniejszymi ludźmi pod słońcem.
Na dowód tego autor przytacza „świeżo ogłoszoną statystykę kryminalną Niemiec“. („Świeżo“ — to znaczy zapewne w r. 1929, w którym wyszła książka „Bóg Rozsądek“; tem pewniej, że tę statystyką, lubo dla niego tak ważną, autor podał w dopisku, 425.) Oto ona:

Na 100.000  katolików wypadło  416  przestępstw
protestantów  „ 318
żydów 212
bezwyzn. ateistów 084

Wymarzone dla bezbożników cyfry! Rzekłbyś, sam Belzebub je układał. Nie mam możności ich sprawdzić, mam zaś powody do powątpiewania o ich wiarogodności. Gdyby były prawdziwe, nie omieszkałaby ich otrąbić prasa żydobezwyznaniowa całego świata i wybuchłaby dokoła nich burza polemiczna. Przypuśćmy jednak, że one są autentyczne. W pewnych warunkach jest to nawet możliwe. Postarajmy się je zatem prześwietlić.
Statystyka niemiecka — to znaczy statystyka głównie pruska. W Prusach, tym rekinie wśród szczupaków i płotek Rzeszy, katolicy są upośledzeni politycznie i, wślad za tem, także gospodarczo, wskutek czego najsilniej są wystawieni na pokusy. Wprawdzie konstytucja wajmarska zniosła uprzywilejowanie protestantyzmu, stało się to jednak tymczasem jeszcze tylko na papierze.
Protestantyzm jest rzeczą bardzo złą, lecz o wiele jeszcze gorszą jest jego rozkład. Na jego rozkładającym się trupie rozmnożyły się bakcyle socjalizmu i komunizmu, zwłaszcza po przegranej wojnie. Na skrajnej lewicy Niemcy są zbolszewizowane, na skrajnej prawicy — shittleryzowane, co wychodzi prawie na jedno, skoro „les extrèmes se touchent“. Pośrodku między temi skrajami, bolszewizm i hittleryzm znajduje się w stanie różnoprocentowego rozcieńczenia. Miarą stosunków pod tym względem jest wrześniowe z r. 1930 zwycięstwo wyborcze dzikich hittlerowców, wzrost siły komunistów, utrzymanie się socjalistów, z małym tylko uszczerbkiem, na stanowisku najsilniejszego w Rzeszy stronnictwa.
Sprawdziły się na Niemczech słowa Szyllera z tragedji „Wallenstein“: „Das ist der Fluch der bösen Tat, dass sie fortwährend Böses muss gebären“.
W tych warunkach, także i powojenny katolicyzm niemiecki uległ dewaluacji. Stwierdził to zjazd katolików niemieckich we Wrocławiu, w r. 1929. Na zjeździe tym padły słowa alarmu, że zanosi się na to, iż Kościołowi w Niemczech zostaną się oficerowie bez wojska.[8]
Wielu katolików zostało bezwyznaniowcami, a noszą jeszcze urzędownie markę katolicką, wskutek czego występki ich idą na rachunek katolicki. Jeszcze większa ich liczba to trzciny nadłamane — nadłamane celowo przez propagandę ateistyczną, co sam nasz autor stwierdza w ogólności i z tryumfem ogłasza. Wiadomo zaś, że corruptio optimi pessima. Zepsuty tort jest stokroć wstrętniejszy od zepsutego chleba.
Protestanci, jak i katolicy, podlegają rozkładowym wpływom ateistycznym, i to otyle silniej, oile protestantyzm słabiej ich od nich zabezpiecza. Lecz zato są faktycznie uprzywilejowani politycznie i gospodarczo. Nie bez zasady Dmowski wróży Niemcom upadek polityczny z powodu protestantyzmu.
Żydzi — no, wiadomo! — jak mistrzują w wystawianiu chrześcijan na sztych kryminalny, ukrywaniu zaś samych siebie za ich plecami, w obchodzeniu prawa, w przekupstwie i tym podobnych cnotach talmudycznych.
W Nowym Jorku potrafili usunąć z urzędu naczelnika policji zato, że zbyt głośno mówił o zbyt wysokim procencie przestępstw wśród żydów.
Byłoby nieprawdopodobnym cudem, gdyby etyka talmudyczna, która, jedyna pod słońcem, uprawnia i wręcz nakazuje zbrodnie, o ile się frontem zwraca w stronę akumów, gdyby ta etyka nie wydawała najwyższych na świecie odsetków zbrodniczości wśród swoich wyznawców. Tak antyetycznej etyki nie posiadają nawet zulusi i hotentoci. Toteż najwyższym interesem żydowskim jest nie tylko — z pomocą wszelkich możliwych machinacyj — tuszować przestępstwa żydowskie, lecz, nadto, by jeszcze lepiej się zabezpieczyć, z właściwą tej rasie czelnością, z infernalną zgoła perwersją, ubierać się w płaszcz osobliwej cnotliwości.
Jakich to zaś sprężyn i jakich piekieł świat żydowski nie porusza, kiedy jaka zbrodnia żydowska wyjdzie na jaw i stanie przed kratkami sądowemi, nieśmiertelnym świadkiem drajfusjada, ukoronowana nie tylko pełną rehabilitacją zesłanego na wyspę Djabelską zdrajcy, ale i jego awansem.
A zacieranie dowiedzionych historycznie zbrodni rytualnych, posuwające się aż do oskarżania oskarżycieli, bądź o zabobonną wiarę w nieistniejący rzekomo, krwawy zabobon żydowski, bądź o zbrodnię fałszowania faktów, celem zbrodniczego podjudzania przeciw ludowi wybranemu!! Bej-lisy!
W przeciwieństwie do zewnętrznego, życie wewnętrzne żydów jest względnie niezłe. Bywa ono nawet lepsze od życia chrześcijan, których trzeba dziś ponownie nawracać do chrześcijaństwa. Do żydów, wyjątkowo, nie da się zastosować to, co Tygrys francuski w swych „Blaskach i nędzach zwycięstwa“ powiedział o Niemcach: „Niemiec ogromnie się myli, jeśli sądzi, że zdoła oprzeć życie wewnętrzne swego kraju na zasadach prawości, szafując kłamstwem w stosunkach międzynarodowych“. Żyd posiada sztukę zarażania narodów, a chronienia od zarazy samego siebie. Wieczny Tułacz musi być żywotny i jest żywotny.
Zło żydowskie jest wytwarzane na wywóz i, gdy żydzi są w stosunku do samych siebie zachowawcami, to myśmy, za ich sprawą, postępowi samomarnotrawcy.
Niemniej, także i wewnętrzne życie żydowskie nie jest wolne od przestępstw, lecz żydzi sądzą je sami między sobą i, dzięki temu, uchylają się one od statystyk państwowych.
A bracia syjamscy narodu wybranego — ateiści nasi rodzimi? Zarejestrowani formalnie, jako tacy, stanowią oni elitę intelektualną, tem mniej wystawioną na niebezpieczeństwo spotkania się z kodeksem karnym, że ateizm w republikach nie tylko jest protegowany, ale i sam gra rolę protektora i, oczywiście, proteguje ludzi swoich. Pozatem, także i ci sztuczni żydzi posiadają sztukę chowania końców w wodę i kryminalizowania w rękawiczkach, zabezpieczających od ścigania prawnego z pomocą daktyloskopji moralnej, — tem łatwiej, że rozporządzają wpływami. Jako panowie świata, mogą oni, razem z bezwyznaniowymi żydami, w statystyce kryminalnej stać na, w tym razie zaszczytnem, miejscu najniższem, niżej nawet od masy żydowskiej.
To jedna serja uwag, prześwietlających ciemne same przez się cyfry. Oto druga.
Cyfry są z natury demokratyczne. Kiedy chodzi o kryminał, równają one zbrodnie rekinów giełdowych z kradzieżą głodową, morderstwo premedytowane z zabójstwem afektacyjnem, nożowiectwo (autor pisze po reportersku: „nożownictwo“!) z tak zwaną pyskówką.
A ileż to bąków kryminalnych przebija się przez pajęczynę prawa, gdy muchy w niej więzną! Ciekawą rzeczą byłoby sprawdzić, jakiego to wyznania bywają bąki, a jakiego muchy? Ale bezwyznaniowcy, zasadniczo, nie lubią różnic wyznaniowych...
Dodajmy do tego sprawiedliwość prusko-luterską. Dość przypomnieć morderstwo sądowe, dokonane na Jakubowskim, ułaskawienie zaś następne istotnego mordercy i zarazem fałszywego oskarżyciela ofiary: — Nogensa. Skazano na śmierć niewinnego Polaka-katolika, ułaskawiono zbrodniarza Niemco-lutra, którego zbrodnia woła o pomstę do Boga stokroć głośniej od zbrodni biblijnego Kaina.
A te setki, jeśli nie tysiące, zbrodni przeciwpolskich, puszczanych przez tę „sprawiedliwość“ płazem! Jak w hyperskandalicznym wypadku gdańskim z marynarzem polskim, Jeżykiem! Pokrajany przez hittlerowców i jeszcze skazany przez sąd gdański na więzienie, gdy zbrodniarze uszli bezkarnie!
Dalej. Mnóstwo dzieje się przestępstw, które są przestępstwami jedynie w obliczu etyki chrześcijańskiej, a których nowoczesne kodeksy karne nie przewidują, gdy wobec wolnej myśli uchodzą one za rzecz godziwą i, konsekwentnie, popełniane są z reguły przez jej hołdowników.
Z drugiej strony, istnieją przestępstwa specjalnie katolickie, spełniane w nadmiarze szlachetnego oburzenia na istotne, a tolerowane przez sądy, występki. Należą tu słynne „gwałty“ ks. Betleema w Paryżu i pewnego barona, katolika, na jakiejś stacji kolejowej w Niemczech, wykonane na pupilce wolnej myśli — pornografji.
Osobno podkreślić tu należy rozstrzygnięcia sądowe w Wiedniu, rok 1925, w sprawie Bettauer — Rothstock. „Dr.“ Bettauer, żyd, zalewał stolicę Habsburgów wyuzdaną pornografją, przyczem, z nią w związku, rajfurzył w nierządzie, z jawnym celem zbydlęcenia społeczeństwa chrześcijańskiego. Sąd przysięgłych uwolnił go od winy. Oburzony tym wyrokiem, zapewniającym bezkarność propagandy zgnilizny moralnej, młody wiedeńczyk, Rothstock, zastrzelił bezecnego żyda. No i, naturalnie, sąd uznał go winnym. Winnym zaniedbanego przez sąd sprzątnięcia kanalji. Albowiem duch wolnej myśli ceni wyżej podłe życie fizyczne moralnego truciciela miljonów, niżeli życie moralne tych miljonów, niżeli ich moralność, ostoję bytu społecznego — narodowego i państwowego.
Dodajmy tu jeszcze niecne praktyki, stosowane szczególnie we Francji w okresie ostrego tam kursu księżożerczego, kiedy to premjerzył osławiony wywłoka Combes, przez wolnomyślnych Tartuffów, a polegające na podrzucaniu księżom zbrodni własnych — istotnych, lub tylko inscenizowanych na ich malefis, jak się inscenizuje przedstawienia dla teatrów świetlnych.
W taki to sposób rosną pozycje kryminalne chrześcijan, przedewszystkiem katolików, maleją zaś żydów oraz ich pobratymców z ducha. Osiągane temi drogami wyniki statystyczne, zadające bezczelnie kłam przeciwnemu im bezwzględnie doświadczeniu wszystkich wieków na całym globie ziemskim, przedziwnie odpowiadają konspiracyjnej tendencji wolnej myśli do pogromu chrześcijaństwa na polu moralności przez rzekome wykazanie moralnej bezsiły jego dogmatu, w przeciwieństwie do rzekomych sukcesów ateizmu.
Rekord etyczny bezbożnictwa! Szatańskiej, zaiste, trzeba bezczelności, aby z podobną tezą występować już nie tylko wobec przeszłości, lecz wobec aktualnej olbrzymiej lekcji poglądowej, jaką spółczesnemu światu dają Sowiety, a która tak jaskrawo poświadcza pewnik historjozoficzny o ścisłym związku przyczynowym bezbożnictwa z rozprzężeniem moralnem. 30.000 rocznie samych tylko zarejestrowanych przez sądy sowieckie zbrodni, popełnionych przez nieletnich w wieku od lat 10-u, nie licząc przestępstw płciowych, nieuznawanych tam jako takie! Gdzie jest indziej taka przerażająca statystyka? Ale bo Sowiety pobiły światowy rekord bezbożnictwa!
Oto jego rekord moralny. Jego również zasługą jest upadek moralności wśród innych społeczeństw chrześcijańskich. Zwalanie go na odpowiedzialność dogmatu chrześcijańskiego, napiętego z nadludzką potęgą ku świętości, jest tak oczywistym absurdem, że tylko przypuszczeniem djabelskiej złośliwości jego tendencji można ten sąd ocalić od zarzutu idjotyzmu.
Z powodu skandalu rodzinnego w rodzinie chłopskiej, wiernej Kościołowi, gorszyły się chłopy wyzwoleńce:
— Oto, do czego prowadzi religja! Oto, co wyrabia (nieśmiertelna!) ósemka!
Jak te chłopy sprytnie utrafiły w myśl wolnej myśli! Niemniej na dnie tego sprytu jest absurd, jakoby czwarte przykazanie Dekalogu brzmiało: Bij ojca swego i matkę swoją!
Jedyny pozór słuszności tego sądu stanowi zdarzająca się wyjątkowo cnotliwość ateuszów. Nie chodzi wszakże o to, jak postępują poszczególni ateiści, lecz jak musieliby postępować, gdyby chcieli być logiczni: do czego prze logika bezbożnictwa. Jak z nadużycia rzeczy dobrej nie wynika potępienie tejże, tak z uczciwości niektórych ateuszów nie wynika, że ateizm do niej prowadzi. Zdarza się wyjątkowo ateizm bezinteresowny moralnie, czysto umysłowy. Połączony z wrodzoną osobistą skłonnością do cnoty, przy spółdziałaniu wpływów kultury chrześcijańskiej, taki ateizm może znaleźć się w zgodzie z uczciwością. Ze wstrętem odrzuci on nawet i wolną miłość, jako uświęconą przez wolną myśl prostytucję powszechną. Takim ateistą był Littré, uczeń Comte’a. Zwano go świętym, nie wierzącym w Boga. Świętym, jużcić, bynajmniej nie w znaczeniu nadprzyrodzonem, katolickiem. Ale też on na łożu śmiertelnem przyjął zarówno pierwszy (chrzest), jak i „ostatnie“ sakramenty.
Wszakże masa bezbożnicka zawsze była, jest i do końca świata będzie trzodą Epikura. Ten przecież jest cel ateizmu, ten jego twórczy bodziec: wolność życia obyczajem nierogacizny. Jedynie chrześcijaństwo sprawia, że ta nierogacizna jest zbrojna w rogi szatana. Konieczność walki z chrystjanizmem uduchawia, choć po szatańsku, przynajmniej przywódców trzody epikurejskiej. Zmusza ich do wysiłków umysłowych i moralnych. Ale niechby jej tylko tego wielkiego przeciwnika zabrakło!
Żeby dowieść, że ateizm wiedzie do najwyższej moralności, nie wystarcza wykazanie się jego najniższym odsetkiem kryminalnym. To dopiero miara od zera moralności w dół, miara negatywna. Żeby ocenić popędową siłę etyczną danego credo (non credo wolnej myśli także jest credo!), trzeba sięgnąć wzrokiem ponad owo zero i stwierdzić, jak też wysoko jest ono zdolne rtęć zdolności etycznych swego wyznawcy popędzić.
Na dowód, że ateizm („prawdziwy“!) popędza je najwyżej, autor — z bezgraniczną naiwnością — podaje swoją własną ofiarność na rzecz kultury rolnej wśród włościan, przeciwstawiając ją ich sobkostwu.
Niestety, zbyt łatwo jest być lepszym od wyznawanego przez siebie, nihilistycznego etycznie, ateizmu, zwłaszcza, gdy się ma wyższą kulturę, a gorszym od wymagającego maximum moralności katolicyzmu, gdy, do tego, chodzi o pierwotniaków i to rozwydrzonych propagandą bezwierstwa. Autor jest urodzonym idealistą. Rozsłonecznia nawet ciemności ateistyczne. Ludzie tego typu są zwykle lepsi od zjadaczów chleba, bez względu na wyznanie. Jeżeli, rzecz prosta, z dziedziny etyki usunąć stosunek do Boga. Wreszcie autor ujawnia właściwą prozelitom, no i wskazaną przez rywalizację z chrystjanizmem, dążność do okazania na samym sobie wartości moralnej swego credo. Stąd płynie jego złudzenie, jakoby poziom swego uspołecznienia zawdzięczał ateizmowi.
Ale co znaczy jego przykładzik? Co znaczy choćby sam Littré, mimo nawet że był on wolny od djabelskiej nienawiści Boga, jaką pała autor?
Niech świat ateistyczny — jeśli nie wschodni, to zachodni, wyda Wincentego a Paulo, Jana de la Salle, Jana Bosco, Boduena, a powiemy, że szatan zwyciężył Boga! Lecz szatan materjalizmu może tylko przybierać postać anioła, darzyć idealizmem czysto ziemskim, osiągać nawet pewne powodzenia na polu rywalizacji z Bogiem, rozdymając je sztucznie, a jednocześnie pracując nad zburzeniem moralności chrześcijańskiej, przemilczając najwyższe zasługi cywilizacyjne Kościoła, natomiast go oczerniając, by w końcu to własne swoje dzieło przypisać Kościołowi i samemu Bogu. Kiedy jednakże gdziebądź sam na placu boju zostanie, wówczas — marzycielom ateizmu, zdumionym obrzydliwością spustoszeń moralnych i fizycznych, przezeń sprowadzonych, powie, jak szatan dantejski:

„A tyś myślał, żem ja jest nielogiczny?!“

Oto, rozświecająca sprawę kropa nad ślepem „i“ niemieckich cyfr statystycznych, okazujących nam ateistów, jako najmoralniejszych ludzi pod słońcem.
Tak, tak! Wolna myśl umie operować także i statystyką. W roku 1913, w pewnym departamencie francuskim, którego ludność odznacza się wysoką religijnością, stwierdzono, że w ciągu poprzedzającego ową datę całorocza nie zdarzyło się tam ani jedno przestępstwo. Z tego powodu prasa antyklerykalna oświadczyła, że to bynajmniej nie dowodzi wysokiego poziomu moralnego tej, tak religijnej, ludności, czyli, że procent przestępstw wcale nie jest tego poziomu miernikiem!
Ale owa statystyka niemiecka posiada jeden, bardzo ważny, brak. Domaga się ona gwałtem postawienia na jej czele, z najwyższym odsetkiem kryminalnym, — duchowieństwa. Jeżeli bowiem najniemoralniejsi, według niej, są katolicy, a najmoralniejsi — żydzi i ateiści, to duchowieństwo katolickie, jako przewodnicy swoich wiernych, powinnoby im przecież na drodze do kryminału przodować.
Niestety, w obliczu kodeksów spółczesnych, jakkolwiek liberalnych, kler ten okazuje się jeszcze stanem społecznym najmoralniejszym. Dzięki jednak „Bogu Rozsądkowi“, istnieje już i na Zachodzie dążność do skodyfikowania przestępstw na wzór kodeksu bolszewickiego, tak, aby księża mogli być wreszcie ukazani światu jako najwięksi pod słońcem zbrodniarze; praktyki prokuratorskie à là Krylenko z powodzeniem do tej wspaniałej rewelacji się przyczynią. Tymczasem zaś można śmiało poprzestać na sumiennej, beznamiętnej opinji najcnotliwszych pod słońcem bezbożników, wedle której kler jest „granitową ostoją siedmiu grzechów głównych“ — z powołania.
Natomiast, w tych samych przyszłych kodeksokarnych zwierciadłach moralności bezbożnicy całego świata sprezentują się w całej pełni, mąż w męża, jako święci, albowiem wszystko, co etyka ślepowierska uznaje za zbrodnię, będzie zrehabilitowane i uznane za cnotę.
Zwłaszcza t. zw. bluźnierstwo, za które okrutny Jehowa kazał karać śmiercią. (Choć nawiasowo, zauważyć tu warto, że Rousseau, w swej Umowie Społecznej, skazuje na śmierć wyznawców „jedynie prawdziwej“ religji deistycznej, którzy według niej nie postępują. Tak to się broni tego, co się uważa za prawdę!)
Dzięki „Bogu Rozsądkowi“, lubo paragrafy przeciwbluźniercze pokutują jeszcze w kodeksach, coraz częściej pozostają one martwą literą w zastosowaniu praktycznem. Lecz tego jeszcze niedość. Ten skandal papierowy musi być wyskrobany do czysta, by dać miejsce artykułom, biorącym w należytą obronę świętości bezbożnickie. Słusznie przeto i nasz wielki doktór Synagogi Szatana, — chociaż bluźni bezkarnie, jednak ze świętem oburzeniem napada na paragrafy przeciwbluźniercze obowiązującego dotąd u nas trójkodeksu. Kołaczcie, a będzie wam otworzono!
W projekcie zunifikowanego kodeksu karnego, sporządzonym przez naszą polską Komisję kodyfikacyjną, jeszcze się bierze Boga w obronę przeciw bezbożnikom. Ale wszak nieodrazu Kraków zbudowany. Duży to już postęp w kierunku wolnomyślnym, że projekt, zamiast, jak dotąd, o Bogu w Trójcy jedynym, mówi o Bogu ogólnikowo, równouprawniając przez to Boga chrześcijan z nienawidzącym Chrystusa Jehową talmudu i z wrogim temuż Bogu Allahem. W myśl takiego ujęcia sprawy, bluźnierstwo przeciw Trójcy św. i Chrystusowi byłoby niekaralne, a, przy dobrej woli, jako bluźnierstwo mogłyby być poczytane bodaj nawet słowa Apokalipsy, mianujące żydów „bóżnicą szatańską“ (2. 9), czyli że stalmudyzowany Jehowa jest w istocie szatanem. Przed kilku laty u nas żydzi wytoczyli o to sprawę pewnej gazecie krakowskiej; niestety, stary kodeks austrjacki takich strasznych bluźnierstw nie przewidział.
Znowu, stosownie do 165 art. projektu, znieważenie, np., mateczki Kozłowskiej podlegałoby tej samej karze, co i znieważenie N. Maryi Panny.
Ano, równouprawnienie słuszne! Jeżeli bowiem czelnością było mianowanie mateczki Kozłowskiej, przez głowę kozłowitów, małżonką Chrystusa, to niemniej czelnym okazuje się Kościół, skoro, jak donosi znakomity prof. uniwersytetu warsz., p. Kotarbiński, zmierza on do ogłoszenia dogmatu równości Matki Boskiej z Trójcą świętą!!
Słowem, projekt kodeksu zapowiada wolnej myśli poważne korzyści i daje bezbożnikom nadzieję, że niedaleki jest dzień ich chwały, kiedy zostaną uznani za najmoralniejszych ludzi pod słońcem.


Dopisek pod maszyną. W głośnej książce „Myśl w obcęgach“, tak wybornie samym już tym swoim nagłówkiem chwytającej w obcęgi istotne dążności obcęgowe wolnej myśli, autor tejże, p. Mackiewicz, objawia ciekawe zjawisko moralne życia publicznego w Sowietach, mające ścisły związek z rozważaniami, zawartemi w tym rozdziale.
Oto, wbrew utartym o tem życiu poglądom, p. M. stwierdza wysoki jego poziom moralny, i to nawet na deskach scenicznych, nawet w strojach i tańcach baletnic, — i bierze stąd pochop do moralizowania zgniłego istotnie Zachodu. (W ultrapesymistycznej „Atlantydzie — Europie“ Mereżkowskij przedstawia go jako jedną wielką Sodomę, której wróży los Atlantydy, jakkolwiek nie przez fale oceanu, lecz przez fale wojny i rewolucji światowej.)
Jeżeli tak, jeżeli to nie jest tylko patiomkinada dla cudzoziemców, to jest to moralność na rozkaz, jak podczas wielkorewolucyjnego Teroru we Francji na rozkaz był śmiech, — i świadczyłoby to jedynie o złośliwej dążności ateistycznej do choćby tylko pozornego okazania możliwości i nawet wyższości etyki bez Boga.
W istocie bowiem, jeśli chodzi o moralność płciową, to w Sowietach mogła zniknąć prostytucja jednostkowa i prywatna, ponieważ stała się ona powszechną i publiczną przez ich łżemałżeńskie ustawodawstwo, będące ulegalizowaną wolną miłością.
Zupełnie tak samo jest z moralnością wogóle. Tak było już podczas rewolucji francuskiej. Pisze o tem w swoich Pamiętnikach księżna d’Abrantes, dama dworu z czasów I Cesarstwa:
„Ludzie, pragnący usprawiedliwić tę straszną epokę, powiadają, że w żadnej innej nie było tak małej liczby prywatnych przestępstw kryminalnych. Ależ, wielki Boże! Na cóż miano mordować w cieniu, z narażeniem się na walkę z napadniętym i odpowiedzialność sądową, gdy wszyscy bandyci i zwyrodniałe natury znajdywały ujście dla swych krwiożerczych instynktów w mordach publicznych i nakazanych, za które ich jeszcze nagradzano i honorowano. Rabunki także nie były potrzebne, gdyż dla ujęcia sobie motłochu rozrzucano całemi masami asygnaty, w celu wywoływania lub tłumienia rozruchów.
„Pewnego dnia Danton rzekł do mera miasta Paryża:
„— Potrzeba mi na jutro rozruchów!
„— Niepodobna, obywatelu, nie mam pieniędzy!
„— Masz tu 300.000 franków; myślę, że będzie dosyć.
„Nazajutrz Paryż stał się widownią rozruchów w najlepszym gatunku.“
Tak wspaniała jest zawsze moralność bez Boga!



MAG DZIWY CZYNIĄCY



W czasach epokowego przesilenia, kiedy Kościół, na życie i śmierć, zmaga się z dochodzącą do szczytu potęgi Synagogą Szatana, kiedy szatan w bolszewji jawnie wysunął już rogi, jak kot pazury, — przypomina się podobne do dzisiejszego zjawisko dziejowe walenia gór odpowiedzialności na Kościół za upadek starego Rzymu.
Stary Rzym zawalił się pod ciosami barbarzyńców. Nie wytrzymał ich, bo zmarniał moralnie i fizycznie wskutek rozpustnego kultu zrozpustniałych bogów. Zmarniał tak dalece, że kiedy, w czasie drugiej wojny punickiej, było Rzymian 22 miljony, to w czasie upadku imperjum — 5 miljonów! Swoisty wolterjanizm, który przyszedł ten kult rozłożyć, nic lepszego wzamian nie dał; przeciwnie, odebrał społeczeństwu i to, co w tym kulcie pozostało jeszcze zdrowego, i — z nim solidarnie — wystąpił przeciw Chrześcijaństwu, w którem był ratunek. Rzym przeto padł z winy własnej. W swem atoli zaślepieniu pogańskiem, winę swego upadku zwalił na Chrześcijaństwo. Swojem zwycięstwem nad bogami sprowadziło ono rzekomo ich gniew w postaci najazdów.
Świder tego zarzutu, o tyle nędznego umysłowo i moralnie, o ile i potężnego doniosłością skutków dziejowych, wkręciwszy się w genjalny mózg Augustyna, wyzwolił zeń gejzer myśli historjozoficznej, który wybuchnął wiekopomnem dziełem „De Civitate Dei“. Wielki i ciężki zarzut upadł, a dalsze dzieje zatwierdziły jego upadek. Runęła Civitas Mundi, zwyciężyła Civitas Dei, podbiwszy barbarzyńców, wobec których tamta uległa.
Lecz, oto, hydra poganizmu odżyła i łeb owego zarzutu znowu podniosła. Nibyto, wraz z nami, potępia dawny kult bogów; lecz, solidarnie z tymże, zająwszy stanowisko ateistyczne, jeszcze mocniej potępia nas, dawnych owego kultu zwycięsców, jakoby spotężnienie zła politeistycznego przez zło monoteistyczne, jako zło autokratyczne, bardziej przeciwne demokracji, wzmocnione w dodatku przez „żydowskość“ chrystjanizmu, tak antypatyczną osobliwie zżydziałym Arjom.
Teraz, pod międzynarodowem hasłem: żadnych bogów! — świta jakoby nowa era: era wyzwolenia od duszącej świat zmory Bóstwa, era szczęsnej, życiodajnej, radosnotwórczej wolności antropokratycznej, człekowładczej. Człowiek staje się wreszcie Człowiekiem. O nie, bynajmniej nie bogiem! Słowo „bóg“ to „słowo puste“. Wolna myśl wyrzuciła zeń treść jego z pogardą, chociaż lubi go dla własnej dekoracji używać i przez wielkie Be, dla własnej niepróżnej chwały, je pisać.
Świat coraz jaśniej pojmuje, że Chrześcijaństwo, które, na nieszczęście rodu ludzkiego, panoszyło się przez lat dwa tysiące, jest, w gruncie rzeczy, umysłową nicością. Cóż o niem, kiedy się w krwawej męce rodziło na Golgocie, wiedział świat ówczesny, greko-łaciński? Jakieś nikłe tylko wzmianeczki pozostawili: Tacyt, Swetonjusz, Plinjusz, Józef Flawjusz — wielcy tego świata.
Obecnie zaś nauka, oddana całkowicie na usługi wolnej myśli, odkryła dziw jeszcze większy.
„Dziwnym zbiegiem okoliczności, w czasie, gdy rzekomy Jezus Chrystus przebłyska tylko legendarnie, — historyczną jest ówczesna zabawa (praktykowana już przedtem w Babilonji) palestyńskiej załogi rzymskich legjonistów, zwana „mimus“, polegająca na corocznem prowadzeniu ulicami miast złoczyńcy, jako króla żydowskiego, w koronie cierniowej, płaszczu szkarłatnym, z trzciną w ręku. Lecz rzeczywisty Chrystus w szkarłatnym płaszczu i cierniowej koronie, na zawsze istnieje jako legenda! (Rzeczywisty — legenda!) Co za dziw! Kulminacyjne wydarzenie świata: — uczłowieczenie się „boga“, jako ofiara dla odkupienia ludzi, — to logiczna próżnia!!! Dziw!“
Dziw rzeczywiście niesłychany, godny nie trzech, lecz tysiąca wykrzykników, że próżnia sprawiła taki olbrzymi przewrót dziejowy, jaki sprawiło Chrześcijaństwo. Mógł się on stać tylko w przypuszczeniu, że ród ludzki był przez dwa tysiące lat obrany z rozumu; no i jest jeszcze dotąd i beznadziejnie zapowiada się nadal — i to również w osobach mężów nauki i genjuszu. Chyba już łatwiej to przypuścić o garści tych, co się wyrzekli wszelkiego dogmatu, ileże każdy dogmat, bądź co bądź, jest tworem rozumu. Ale właśnie odrzucają oni wszelki dogmat dlatego tylko, aby, razem z tysiącem błędnych, odrzucić i jedyny prawdziwy. Przez to rzeczywiście wytwarzają próżnię, lecz jedynie we własnych umysłach. Niechże się jej dziwują dowoli, myśląc, że to próżnia historyczna, której odkrycie przewróci przewrót, dokonany przez Chrześcijaństwo, i zapoczątkuje nową erę świata.
My zaś zdyskontujmy dziwy naszego maga.
Historyczna, prorocza w swoim rodzaju, zabawa „mimus“ jest tylko potwierdzeniem tego, co Ewangelja opowiada o Chrystusie, naigrawanym jako „król żydowski“. Kohorta rzymska nic nowego w tym wypadku nie wymyśliła, jeno starodawną zabawę doroczną zastosowała do Chrystusa, spełniając bezwiednie samoproroctwo Jego, iż „będzie wydan poganom i będzie naigrawan“.
Nie żaden dziw także, iż u historyków świeckich — pogańskich, lub schlebiających pogaństwu, jak Józef Flawjusz, Żydowin, szczytowe wydarzenie świata znalazło echo tak słabe.
Gdybyśmy chcieli wnioskować o Kościele ze spółczesnej nam, obojętniackiej względem niego, literatury, dowiedzielibyśmy się z niej o nim, że to jakaś obskurancka sekta, o której nie warto i mówić, chyba z pogardą. A z wrogiej, że to już półtrup, choć przeciw temu półtrupowi montuje się 500-stronicowe kolubryny typograficzne i znajduje się na nie nakładców w czasach książkowstrętu i powszechnego zubożenia. Tymczasem Kościół tętni pełnią wielostronnego życia i dokonywa wciąż nowych podbojów nie tylko wśród irokiezów i botokudosów, ale i wśród cywilizowanych, najwyższej miary umysłowej, przeciwników.
Kiedy to piszę, prasa katolicka ogłasza „testament duchowy“ znakomitego pisarza hiszpańskiego, Palacio Valdesa. Przekazał on w nim Hiszpanji i światu owoc swojego uświadomienia religijnego, który dojrzał po przejściu przezeń przez śmiertelną chorobę ateizmu i po krytycznem zbadaniu religij świata. Jestto przeświadczenie ostateczne, że najwyższą w świecie religją jest chrystjanizm, a wśród wielorakich jego odłamów i odłamków — katolicyzm. Trwałość tegoż, mimo ustawicznych a wyjątkowych prześladowań, krwawych i bezkrwawych, jakie go spotykają, oraz czystość i niezmienność doktrynalną, mimo wciąż ponawianych prób infiltrowania weń, coraz nowych, zarazków błędnowierczych, Palacio Valdes uznał za cud nieustający.
Przed laty przybyłem do Ljonu z zamiarem zrobienia stamtąd wycieczki do Ars. Rządca pierwszorzędnego hotelu, obowiązany wszak umieć dawać gościom informacje turystyczne, dotyczące miasta i jego okolic, zapytany o środki komunikacji, stropił się. Połapawszy się w końcu, wyraził zdziwienie, czegoby gość, cudzoziemiec, mógł szukać w bardziej jeszcze, niż Betleem, podłej wioszczynie. Dopiero też od tego gościa się dowiedział, że, położone w jego ojczystej Francji, odległe o 5 mil od jego rodzinnego Ljonu, Ars cieszy się sławą światową, tylko że wśród uświadomionych katolików.
O Lourdes, no, to wiedzą i niewiercy, lecz tylko dlatego, że pisał o niem żyd Zola; w konsekwencji — tyle i tak, jak żyd Zola.
A iluż to jest katolików, którzy ze zdumieniem się dowiadują, albo by się dowiedzieli, o istnieniu przebogatej literatury religijnej katolickiej!
Z waszej winy i na wasze nieszczęście, Miasto Boże jest dla was, śleponiewierców, leżącym w gruzach i zasypanym Babilonem. Rzekomo samiście je zburzyli, by dziwować się jego nędzy, wy, pyszna fałszywemi blaskami, skazana na zagładę przez najazd barbarzyńców ze Wschodu, przez was samych wywoływany, — Civitas Mundi, odwieczny Ciemnogród szatana!
W starożytnem echu życia i śmierci Chrystusa nie to jest dziwne, że było ono tak słabe, lecz raczej to, że jednak się odezwało. Toteż apolegeci powołują się na nie, jako na świecki dokument historyczności Chrystusa. Owi świadkowie byli zbyt ślepi na światową i wiekotrwałą doniosłość Jego żywota i śmierci, by mogli chcieć uciekać się do przedziwnej teorji dziwów dla znicowania istotnego Dziwu dokonanego przezeń Dzieła, które dopiero Dziwem swego rozwoju miało się rzucić w oczy świata. Toteż św. Jan Ewangelista stwierdził: „Na świecie był, a świat jest przezeń uczynion, a świat Go nie poznał“.
Zato nowopoganizm ma interes w stwarzaniu sztucznych a marnych dziwów przeciw Dziwowi. Nic one jednak przeciw niemu nie poradzą. I jeżeli Civitas Mundi znowu sprowadzi na siebie barbarzyńców i pod ciosami ich legnie, — Civitas Dei, znowu obarczona odpowiedzialnością za najazd, znowu ich podbije i znowu świat odrodzi.
Ale, ale! A świadectwo talmudu o historyczności Chrystusa? Jest ono, coprawda, arcybluźniercze, lecz ten jego charakter moralny — tylko podkreśla rzeczywistość tego boskiego Przedmiotu nienawiści żydowskiej. Nie nienawidzi się — i to tak trwale i żywiołowo — fikcji. Że też wolna myśl przeoczą świadectwo z tak bliskiego sobie i tak pewnego źródła! Dziw!



POKÓJ ŚMIERCI



„Jakiekolwiek będą w przyszłości zmiany światopoglądu, — zapewnia autor — do ślepowierskiego wysnucia samowolnej osoby boga ludzkość nigdy już nie powróci.“ Niewątpliwie też skasuje ona raz na zawsze erę chrześcijańską, a wprowadzi nową, jeżeli nie bolszewicką, to od daty objawienia się „Boga Rozsądku“. Będzie to era „radosnej twórczości religijnej“, której owocem będą miljony nowych religij. Albowiem, — powiedział ktoś już przed naszym autorem — jak każdy człowiek ma własną swoją twarz, podobnie każdy będzie posiadał własną religję. Każdy dopasuje ją sobie do siebie, jak starożytni Grecy dopasowali do siebie swoich bogów. Właśnie nawspak „samowolnemu“ Bogu, żądającemu dopasowania się do Niego, jako do pierwowzoru doskonałości.
Nieładnie mówi o tem Papini: „Grecy, mistrze umysłowości i wykwintu, nie mają w swej mitologji miejsca na szatana. Wszyscy bowiem ich bogowie, gdy im się przyjrzeć zbliska, z pod wieńców wawrzynu i winogradu ukazują rogi szatańskie. Djabelską ma naturę tęgi i lubieżny Jowisz, Wenera cudzołożna, Apollo zdzierający skalpy, Mars mężobójca, pijacki Dionizos“ — i — dodajmy — złodziej Hermes (u Rzymian Merkury). „Owi bogowie Grecji są tak przebiegli, że rozdają ludowi napoje miłosne i wonne kadzidła, aby nie czuć było odoru zła, które zalewa ziemię“.
Wiadomo jednak, że autor obiecujących „Pamiętników Pana Boga“ jest brzydkim apostatą wolnej myśli, a ślepowierskim recydywistą, więc także i skarlałym olbrzymem. Takie recydywy muszą się jeszcze do czasu pojawiać, jako smutny wynik atawizmu. Niechaj się ślepowiercy pocieszają jadowitym po chrześcijańsku ucinkiem karła, Adama Mickiewicza, o „Bogu emigrancie“ przeciw niosącym światu wyzwolenie ateistyczne wolnym duchom:

„Wygnaliśmy z serc Boga, weźmiem dobra po Nim,
Gadać o Nim i pisać do Niego zabronim,
Mamy Nań sto gąb brzmiących i piór ostrych krocie,
A ten zbrodniarz emigrant myśli o powrocie!“

Lecz przyjdzie w końcu Dzień! Żyjące doniedawna jeszcze po lat 20 (dr. Stockmann), jeszcze onegdaj po lat 3 (Ibsen: „normalna prawda żyje trzy lata“), a dziś, w wieku radja, już tylko po pół roku i nawet po dni kilka, prawdeńki wolnomyślne grzebią, każda pokolei, dwutysiącletnią Prawdę chrześcijańską. Nic z tego, że same te „hominum commenta delet dies“, że dzień uśmierca te zmyślenia ludzkie, jak też i dzień je stworzył. Wielka ich masa w końcu pogrzebie ową Prawdę całkowicie i raz na zawsze.
Słońce wolnej myśli w czerwonym nimbusie zaleje wtedy cały świat i w każdym mikrokosmosie ludzkim załamie się inaczej, stosownie do każdego rzeźby osobniczej. A raczej, każdy osobnik będzie je nosił sam w sobie, sam będzie słońcem dla siebie, każdy odmiennem, a jednak zasadniczo takiem samem — ateistycznem, z nieodmienną czerwoną obwódką.
Słowem, słońc religijnych będą miljony. I nikomu, ani niczemu, to nie zaszkodzi, byle była szczerość w wyznawaniu słońca, jakie kto sam w sobie zapali; a właśnie szczerość możliwa jest tylko w atmosferze wolności absolutnej, jaką wolna myśl zapewnia. Każdy będzie szczerze swoją religję wyznawał, jako swoją własną; tem szczerzej, że zarazem będzie ona niesłychanie wygodna.
Miłość własna to alchemik, co głupstwo przemienia w mądrość. Dlatego nikt nie powie, że najszczerzej wyznaje się głupstwo, spłodzone przez samego siebie; tembardziej, że byłoby to już niebezpiecznem, ślepowierskiem dogmatyzowaniem. Dogmatyzować można i trzeba, lecz tylko przeciw ślepowierstwu, jako wrogowi wolności. Byle religja była oparta na ateizmie, a temsamem będzie mądra. Nie zarzuci też jeden drugiemu wolnomyślny religjant chytrości w dopasowywaniu religji do własnego smaku i apetytu, bo przecież wolność jest naczelnem prawem wolnej myśli.
Zróżniczkowanie się religji na miljony odmian nie tylko nikomu, ani niczemu, nie zaszkodzi, ale, przeciwnie, ono dopiero sprowadzi dobrodziejstwo pokoju religijnego. Zamiast obrażającego godność ludzką zjednoczenia się ludzkości na dogmatycznej płaszczyźnie religijnej, narzuconej przez „samowolnego boga“, ludzkość zjednoczy się na łonie powszechnego ateizmu. On stanie się związką powszechnego braterstwa duchów wolnych, pomimo że rozstrzelonych przez wolną twórczość religijną. I stanie się jedna koźlarnia i jeden pastuch: niewidzialny — rogaty, widzialny — w jarmułce.
Jaki niepojętny ślepowierca mógłby zarzucić, że zasada bezdogmatyzmu już sama przez się ogranicza wolność na wspaniałem podłożu radosnej twórczości religijnej. Nie mówiąc już bowiem o czyjejkolwiek chęci powrotu do t. z. prawdziwego Boga, uznanego za najnieprawdziwszego, bardziej nieprawdziwego, niż Baale, Molochy, Jowisze, Thoty, Brahmy, Buddy, Allahy i t. d., nie pozwala ona na szukanie boga lepszego, niż ten, odrzucony raz na zawsze, a który, konsekwentnie, musiałby być Jego przeciwieństwem.
Takiego właśnie boga znalazła już bolszewja. Sam autor słusznie zauważył, że jej ateizm nie jest prawdziwy, jestto bowiem również swoisty teizm. Tylko że to ten z lewicy. Jakiem jednak prawem autor ogranicza wolność „bogoiskatielstwa“ także i w lewym kierunku? Jak wolność, to wolność!
— Nie, — odpowiada autor. — Raczej: jak ateizm, to ateizm! „Prawdziwy (t. zn. rzeczywisty) bowiem ateizm niesie z sobą ideę wolnego i samodzielnego człowieczeństwa“ — wolnego od wszelkich bogów, tak z prawa, jak z lewa.
— No więc? — podchwytuje uparty ślepowierca. — Więc dogmat „prawdziwego“ ateizmu, który wprawdzie zdejmuje z człowieka jarzmo „samowoli“ Boga, lecz zarazem zakuwa go w kajdany swoje własne. Zakutej w nie myśli nie wolno uznać ni Boga, ni żadnych bogów cudzych, tak samo, jak wierzącemu w Boga nie wolno być bałwochwalcą.
Ale ów dogmat w istocie jest fikcją. Fanatyczna nienawiść autora względem Boga wskazuje, że jego ateizm odnosi się wyłącznie do Niego. Taki też tylko ateizm jest rzeczywiście rzeczywisty. Lecz taki właśnie orjentuje myśl ku bogu lewemu, jako przeciwieństwu Prawego, występującemu na widowni pospolicie w rozmaitych ekspozyturach. Logika pcha ku niemu przemocnie. Dzieje religij poświadczają to jej działanie na każdym kroku.
I czemu autor opiera się jej parciu? Przecież bóg lewy to łaskawy Pan świata, jakiego wolna myśl pożąda. Myśli ona po jego myśli i wolę jego pełni jaknajchętniej. Niema się też co wstydzić wiary w szatana, skoro weń wierzą i go wielbią francuskie Gide’y[9] i różnonarodowe wielkie żydy, nadające ton opinji publicznej.
Nie! Idealny, wolny od wszelkiego pana zaświatowego, ateizm jest tylko oszukiwaniem samego siebie. I poza nim stoi szatan, jeno politycznie ukryty. Bolszewizm jest logiczniejszy i szczerszy, oile godzi się zwać szczerością czelność i bezwstyd.
Przyznajemy zresztą możliwość pokoju wśród miljonów indywidualnych religij bezbożnickich. Miłościwy Pan świata dał w dziejach jeden szczególnie klasyczny tego przykład.
W Rzymie cezarów wszystkie bogi cudze, które on sprowadzał do siebie, żyły w przykładnej zgodzie nie tylko między sobą, ale i z bogami jego ojczystymi. Właściwie bowiem nie były one cudze. Łatwo się porozumiały zarówno między sobą, jak i z penatami, jako różne tylko formy jednego pana, starego Pana świata. Jedynie Bóg prawdziwy był wyjęty z pod prawa. Rzym cezarów, niechcący, sam przez to wskazywał na Jego wyłączną prawdziwość. Broniąc się jednak przeciw Niemu w imię bogów cudzych i własnych, sprowadził na siebie... pokój śmierci. Pokój jeszcze gorszy od tego, jaki Tacyt w Żywocie Agrykoli, przez usta kaledończyka Galgakusa, napiętnował przeciw Rzymianom: „ubi solitudinem faciunt, pacem appellant“. Bieda tylko z tymi recydywistami, którzy niepotrzebnie opóźniają nadejście tego pokoju. Taki oto, np., Leopold Staff kaje się w „Uchu igielnem“:

„Wszystko się śmieje ze mnie, że Twą chwałę
Pragnąc poniżyć, rozwiać w ułud dymie,
Pisałem z głupią pychą przez b małe
Wielkie, potężne Twoje Boga Imię!“



RELIGJA ROZSĄDKU POZA ROZSĄDKIEM



Zapowiadając miljony religij, — zapowiedź nie nowa! — jako owoc wolności religjotwórczej, autor ogłasza religję własną i wzywa duchy pobratymcze do jej apostołowania. Jakże to? Więc narzucanie, za przykładem „samowolnego boga“? Co robić atoli! Zakute w dogmat ateizmu, jednym i tym samym stemplem jego nacechowane, miljony religij musiałyby być bliźniaczo do siebie podobne. Mniejsza więc o to. Przypuśćmy, że autor daje szablon, i przyjrzyjmy się mu.
Jeżeli religja, chociażby fałszywa, ma być religją, to odrzucony kult Stwórcy musi być zastąpiony kultem stworzenia, awansowanego na boga. Bez pojęcia Bóstwa nie może być ani mowy o religji, gdyż, jak sam słoworód tego wyrazu wskazuje, religja to związek człowieka z Bóstwem, a przynajmniej z czemś, za Bóstwo poczytanem.
Autor chce mieć koniecznie religję, jużto jako postulat natury ludzkiej, jużto jako postulat życia społecznego. Zjawia się przeto „prawdziwy Bóg Wszechświat“, a, jako jego „współczynnik“, — „tkwiący w nim bezpośrednio człowiek, jednostkowo zindywidualizowany Bóg Wszechświat“ — „deus minor“ scholastyków, ubóstwiony mikrokosm (mały świat) Greków.
Lecz oto szkopuł! Aspiracje religijne autora każą mu uznać we wszechświecie „prawdziwego Boga“, i to z taką mocą, że nietylko zowie go bogiem prawdziwym i wielkim, ale i zaszczyca go pisownią wielkogłoskową, oraz otacza nimbem mistycznym, jako emanacją własnej religijnej duszy. Z drugiej strony atoli, jego poczucie naukowo-przyrodnicze nie pozwala mu uznać w materjalnym wszechświecie boga osobowego, świadomego siebie i mającego swoją boską wolę. Uznać go takim byłoby to powrócić do idei „samowolnego boga“, pod inną tylko formą, i to bałwochwalczą, na co nie pozwala znowu „prawdziwy“ ateizm. Słowo „bóg“ wogóle to słowo puste, musi więc pustem pozostać także i w zastosowaniu do wszechświata. Więc wszechświat nie jest bogiem osobowym. Jestto bóg ślepy i głuchy, który nie ma ni oczu, ni uszu, bodaj na pokaz, jak mają zwykłe bałwany. Stąd i modlitwa do niego — stwierdza melancholijnie autor — daremna. By go ocknąć, nie pomogłyby nawet strzały armatnie, nie tylko, zżute w ustach, kulki papierowe, jakiemi buddyści plują w posąg Buddy. Okrutnie twardy, — jest on „absolutnie nieustępliwy w skutkach przyczyny i nie ulegnie modlitwie“. Czyli, sam jest skutkiem bez przyczyny oraz ślepem i okrutnem prawem bez prawodawcy, a mimoto — wielkim i prawdziwym „Bogiem“.[10]
Jak widzimy, są to przeciwieństwa nie do pogodzenia. Należałoby wybrać jedno z dwojga: albo religję „Boga-Wszechświata“, albo wogóle o żadnej religji nie majaczyć. Autorowi wszakże ten majak religijny jest potrzebny, zatem go podtrzymuje razem z przyrodniczem jego przeczeniem, nie troszcząc się zgoła o ich pogodzenie, zamykając oczy na rzucającą się w nie sprzeczność. I snuje religję swą dalej.
W małym bogu człowieku, rozumianym przez autora, rzecz prosta, bynajmniej nie w sensie scholastycznym, jako uosobione podobieństwo Boga, — wielki bóg wszechświat nie tylko się streszcza, ale i dochodzi do świadomości. Zapłodniony przezeń rozum ludzki rodzi swoistą teologję kosmiczną, która się zowie Oświatą, a która nie jest niczem innem, jak tylko wiedzą o wszechświecie, lecz prześwietloną „prawdziwym“ ateizmem. Tak prześwietlona wiedza to dopiero światłość, która ma, zamiast Światłości Chrystusowej, oświecać wszelkiego człowieka, na ten świat przychodzącego, — wszelką duszę, jak słońce fizyczne oświeca wszelkie ciało.
„Niema złej lub dobrej oświaty“. Istnieje jedynie oświata i ciemnota. „W środowisku niezmienności dogmatu niema oświaty“. Jest ona wyłącznie w środowisku ateizmu, który wprawdzie, w istocie swojej, jest także niezmienny, lecz zato zmienny kameleonowo w swoich miljonowych emanacjach religijnych, zawsze prawdziwych, chociażby między sobą niezgodnych, bo szczerych.
Zkolei oświata ateistyczna rodzi prawdziwą, oświeconą moralność. Oświecony ateista tworzy ją również sam sobie, jak i religję. Oczywiście, nie żałuje sobie rozkosznych więzów moralnych, ale, że czyni to z własnej woli, zatem zachowuje swą wolność. Tu z całą oczywistością okazuje się niewolniczość ślepowierców, noszących „obrożę“ okrutnego Boga. Jeżeli przyjmują ją oni i noszą dobrowolnie, to tylko dowód tem większego ich służalstwa i upodlenia.
Tak, w zarysach, przedstawia się religja wiarygodności, godna rozsądnego człowieka, czyli, mówiąc krótko, religja rozsądku, a — jak chce autor — „Boga Rozsądku“.
Mówiąc naprawdę rozsądnie, skoro słowo bóg to słowo puste, tedy i religja z pustym bogiem jest pusta. A że z pustego nie naleje nawet i wolnomyślny Salomon, przeto pustym sobiebogiem i samoprawodawcą jest i wyznawca takiej religji.
Rzeczywistą, posiadającą właściwe składniki, a z ducha arystokratyczną religją jest stworzona przez Comte’a religja Ludzkości. Również religją — z ducha demokratyczną — jest socjalizm, czy komunizm. Tu i tam bowiem się dogmatyzuje i około określonych jąder dogmatycznych mistycyzuje.
U Comte’a istotą najwyższą jest Ludzkość, zorganizowana hierarchicznie, z wielkimi ludźmi na czele, w których boskość tej istoty przejawia się najpełniej („nos dieux sont les grands hommes“), wyłączająca jednak pasorzytów ludzkich (więc chyba cały naród żydowski!), a zato włączająca pożyteczne zwierzęta. Religja ta odpowiada, mniej więcej, starożytnej herolatrji, kultowi bohaterów, i jest najwyższą formą politeistyczną.
W socjaliźmie do znaczenia bożyszcza urasta proletarjat, toteż dokoła niego tańczy z nabożeństwem demagogja i pali mu kadzidła. Zwykły to wprawdzie bałwan z długiemi uszami i cielęcemi oczami; staje się on wszelako niesamowicie groźnym, kiedy w jego próżnię wchodzi szatan dyktatury bez Boga.
Natomiast religja bez dogmatu jest poza logiką, jest fikcją.
Na szczęście, religja Rozsądku w rzeczywistości dogmat posiada. Twierdzenie jej twórcy o pustości słowa „bóg“ jest tylko, istotnie pustym, frazesem; jest podstępnym ogólnikiem, mającym zamaskować tezę istotną o pustości słowa „Bóg“ przez Be wielkie — w naszem jego zrozumieniu. Natomiast nie jest czczym tylko frazesem „Wielki Bóg Wszechświat“ w ustach autora. Toteż, zgodnie z logiką, wymagającą dogmatu, jako istotnego składnika religji oraz jako podstawy i tworzywa moralności, autor wysnuwa swoją etykę ze swego „Boga Wszechświata“.
Cóż to jednak za bóstwo, do którego modły są daremne? Są one daremne wobec wszelkich bóstw fałszywych, lecz wiara ich wyznawców pozwala im do nich się modlić; autor zaś zgóry modlitwę do swego bóstwa wyłącza. Jest to z jego strony bardzo rozsądne; wszakże jego religja rozsądku znajduje się z tego powodu poza rozsądkiem.



RUMAK WOLNEJ MIŁOŚCI.



Z „Boga Wszechświata“, czyli, mówiąc trzeźwo, z przyrody — można wysnuć tylko etykę przyrodniczą, zwierzęcą, dość już osławioną w okresie panowania grubego materjalizmu. Dziś kurs inny, idealistyczny, a więc idealizuje i autor. I cóż wyidealizował? Czy choćby godną człowieka etykę przyrodzoną — przyrodzoną naturze ludzkiej, wyrytą w niej przez jej Stwórcę? Albowiem, chociaż idea Stwórcy została odrzucona, jednak ślady rylca Bożego na duszy ludzkiej pozostały, a wolna myśl chce wszak zakasować chrystjanizm swoją moralnością, no i wierzy w dogmat russeański o wrodzonej dobroci natury ludzkiej.
Naturalnie, wolna myśl musiała przekreślić prawa moralne, obejmujące obowiązki człowieka względem Boga. Nie może być żadnych obowiązków względem pustego słowa. Wprawdzie są to przykazania podstawowe, na których wspierają się te, co regulują stosunki międzyludzkie; ale moralność bez Boga, właśnie dlatego że bez Boga, ma się na tem polu pokazać. No i pokazuje się pięknie.
Na czele idzie przykazanie:
„Walka o dobro ciała jest jasnem prawem Boga Wszechświata. Każde inne rozumowanie jest mrzonką i frazesem. Jak swego ducha, człowiek winien użyć i ciała w pełnej sile swych zmysłów“.
Wspaniale! Tego, tylko tego, należało oczekiwać od boga-wszechświata.
„Religja wiarygodności nie zabrania żadnej uciechy ciała, chociażby szału zmysłów“.
Jeszcze wspanialej!
„Miłość płciowa jest poza wszelką etyką“.
Cudownie! Prościutka, jak strzelił, droga do ideału Mędrców Syonu, wedle którego bydlęta z twarzami ludzkiemi są przeznaczone do zaszczytnej służby ludowi wybranemu. Poco tu tylko gadać o jakimś duchu? Czy to nie mrzonka i frazes wobec tak nieograniczonych praw ciała?
No, nie zupełnie. Olśniwszy czytelnika szczodrobliwością boga-wszechświata i zarazem swoją własną wolnomyślnością, autor, jakby się zląkł skutków tego jasnego prawa, stawia wolności ciała pewne granice:
„Wolno ci, człowieku, wszystko, aż do granic swawoli i zła — grzechu. Wolność użycia ciała da ci najmocniejszą pewność, że wolności ciała nie nadużyjesz. Nagość tępi wrażliwość wobec nagości. Przysłowia są mądrością narodów, a przysłowie mówi, że owoc zakazany smakuje najlepiej“.
Gdyby szło o walkę na przysłowia, można byłoby zasypać autora dziesiątkami takich, które wyrażają wiarę w Boga, gdy autor nie miałby się czem odstrzelić. Lecz i przysłowia są różnej wartości, a także różnych kategoryj. Obok wyrażających prawdę przedmiotową, są i psychologiczne. Do rzędu tych drugich należy przytoczone przez autora.
Spostrzeżenia duszoznawcze atoli to nie prawa moralne. To tylko wskazówki taktyczne postępowania wychowawczego. Jeżeli owoc zakazany smakuje najlepiej, to dzieje się tak wskutek skażenia natury ludzkiej. Charaktery, moralnie wyrobione, owocem zakazanym raczej się brzydzą. Stąd wniosek, że naturę ludzką trzeba nam tak urabiać, żeby w owocu zakazanym nie smakowała. W rzeczywistości, okoliczność zakazu bynajmniej nie wpływa na spotęgowanie smaku owocu zakazanego. Wrażenie większej siły smaku z tej przyczyny jest skutkiem działania wyobraźni, czyli jest złudzeniem. Jednocześnie zaś, z drugiej strony, uczucie rozkoszy jest paraliżowane przez strach przed odpowiedzialnością i przez wyrzuty sumienia. Okoliczności te wskazują drogę postępowania w walce z uczuciem szczególnej smakowitości owocu zakazanego.
Tymczasem autor wnioskuje, jak ów chytry cukiernik, który chłopcom, przyjmowanym na służbę, pozwalał objadać się słodyczami aż do przesytu i choroby, ażeby im one obrzydły. Metoda, zaiste, uczciwa i pedagogiczna! Ba! Przypomina ona praktykę satanistów, opartą na zasadzie, że tkwiące w człowieku pierwiastki zwierzęce można uciszyć tylko przez zmęczenie ich nadużyciem. W tym celu, po odprawieniu czarnej mszy, czciciele szatana rozpuszczają się na orgje seksualne, posuwające się aż do sadyzmu.
Mamy już nieprzebrane mnóstwo żywych a pięknych dowodów owocności tej metody wolnościowej, idącej na ustępstwa wobec skażonej natury ludzkiej. Najpiękniejsze są ukryte po różnych Tworkach, ale to z winy ślepowierskiej tyranji. Niech się jeno wszakże społeczeństwa otrząsną z zadawnionej psychozy niewoli, nabytej pod rządami okrutnego Boga, a Tworki znikną, jak zniknęła Bastylja. Staną się zbyteczne, gdyż świat stanie się wielkiemi wolnemi Tworkami, czy Kulparkowem.
Lecz niech będzie zawstydzon, kto źle o tem myśli! Cały bowiem świat będzie też wówczas wyznawcą „Boga Rozsądku“.
Cóż, wobec tego, warte jest ograniczanie wolności szału zmysłowego do granic grzechu? I gdzież te granice, skoro miłość płciowa ma być poza moralnością? A jeżeli, mimo to, one istnieją, to jak daleko sięgają wgłąb terenu moralnego prawa natury, które woła: „Nie cudzołóż!“ — na rzecz wolności owocu zakazanego? Czy stanowi je przynajmniej homoseksualizm, jako zboczenie od jasnego nawet i dla zwierząt prawa natury? Ale, w takim razie, gdzie wolność?! Gdzie wyższość człowieka nad zwierzętami, gdzie jego błogosławiony przywilej wznoszenia się ponad prawa, rządzące królestwem fauny?
Wszak bowiem homoseksualizm, ta zacna cecha światłości ateistycznej, jest najwspanialszym dowodem wyższości człowieczeństwa. Wszak to cnota filozoficzna, dozwolona, jak mówi Cyceron, przez filozofów i uprawiana przez najznakomitszych mężów starego, uwielbianego przez wolną myśl, świata. Świadczy o tem dialog Lukjanosa „O miłostkach“, do których szlachetnym mężom potrzebne są Antinousy. W tym rozkosznym dialogu, na zarzut jednego z rozmówców, że lew ze lwem się nie żeni, drugi z poczuciem wyższości odpowiada: „Bo lwy nie filozofują!“ To tylko okrutny Jehowa mógł za tę cnotę ogniem siarczystym zniszczyć Sodomę i Gomorę.
Na te wyżyny prowadzi zalecana przez autora metoda oswajania się z nagością odmiennopłciową, heteroseksualną. Stępia ona wrażliwość na nią tak skutecznie, że aż ją obrzydza; natomiast zwraca wrażliwość ku nagości homoseksualnej, byle o kształtach antinousowskich. A potem, kiedy i ta obrzydnie, — bo, niestety, zdolność odczuwania rozkoszy zmysłowych jest ograniczona! — potem... o, potem! duch odniesie świetne zwycięstwo nad ciałem. Jak u satanistów, zwalczających z zasady zło przez zło.
Jaka szkoda, że w następstwie stosowania metody stępiania wrażliwości seksualnej przez folgowanie jej, cały człowiek będzie już wtedy tępakiem! Bo nie samo tylko ciało, któremu „onegdajsza ciemnota“ przeciwstawiła ducha, jako tyrańskiego suwerena, lecz stępieje także i duch. Tem pewniej, że, jak oświeconemu słońcem wolnej myśli człowiekowi wiadomo, duch jest „takiem samem przyrodzonem istnieniem“ (broń Boże, nie stworzeniem, bo to suponuje Stwórcę!), jak ciało, i jest z niem zespolony nierozdzielnie na życie i śmierć, wskutek czego musi z ciałem bankructwo jego podzielić. Biedny zwycięsca! Takie wspaniałe owoce zwycięstwa miał do zebrania!
Spożytkowując kapitalny rym Grossek Koryckiej, można o nim powiedzieć:

Byłby z niego mistyk,
Lecz, niestety, wystygł!

Ale to nic! Doświadczenie wieków to mrzonka i frazes. Czego nie dokonały wieki ubiegłe, tego dokonają wieki następne. Przecież wolna myśl nigdy jeszcze, przynajmniej od czasów Chrystusa, nie panowała wszechwładnie, lecz zawsze bróździło jej ślepowierstwo. Kiedy ona świat podbije, człowiek znajdzie skuteczne na szał zmysłowy wędzidło we własnej wolności. Wolność od nakazów zgóry jest czarodziejką. Szlachetny rumak wolnej miłości nie tylko nie poniesie swego jeźdźca, człowieka, ku przepaści, jak poniósł rumak z bajki Kryłowa, lecz, bez pomocy kiełzna, podda się wolnemu jego kierownictwu, jak baranek. Zwłaszcza, gdy się przedtem wyhasa aż do szału i, o ile, szalejąc, karku wraz z jeźdźcem nie skręci.



GRUSZKI NA WIERZBIE



Powszechne jest wciąż narzekanie na powojenne, t. j. jakoby sprawione przez wojnę światową, zepsucie. Gdyby wszakże wyłączną jego przyczyną sprawczą była ta wojna, powinnoby ono, w miarę oddalania się od niej z biegiem czasu, stale się zmniejszać. Tymczasem ono stale wzrasta, tak, iż przerażają się niem już i ludzie zepsuci, którzy chcieliby mieć na nie osobisty przywilej: instynktem samozachowawczym wyczuwają, że łatwiej się im ostać bezkarnie w społeczeństwie moralnie zdrowem, podobnie, jak ubogiemu w społeczeństwie bogatem.
Prócz demoralizacji, specjalnie wojennej, musi więc działać inny jeszcze czynnik, na ukrywaniu którego pod osłoną powojenności zależy tym, co go puścili w ruch, a który zresztą mógł działać już i podczas wojny. Nasze zaś narodowo-katolickie kołtuństwo, zwane liberalizmem, z właściwą sobie bezmyślnością jedzie na podstawionym mu celowo koniku powojenności.
Tym czynnikiem — propaganda wywrotowa, ochrzczona pięknem mianem wolnomyślności, uprawiana ze świadomością jej skutków demoralizujących przez Wielkiego Judasza, a z matołczą naiwnością przez idealistów typu autora „Boga Rozsądku“, marzących o sanacji moralnej przez ateizm, — ten prawdziwy, co to wzdryga się na bolszewizm, a niechcący do niego prowadzi.
Wszakże logika życia jest nieubłagana. Te same przyczyny, bez różnicy odległości wieków, zawsze wydają te same skutki. Życie zaś dowiodło, że każdy ateizm jest fałszem głównym, źródłem wszystkich innych, z każdego bowiem zawsze i wszędzie płynie nihilizm etyczny. Między jednym a drugim ateizmem może być tylko teoretyczna różnica stopnia konsekwencji; lecz życie kpi sobie z teoretycznych niekonsekwencyj i wyciąga z przesłanek ateistycznych prawo wolności zbrodni przeciw prawu wolności cnoty. „Ex nihilo“ w porządku umysłowym — „nihil“ w porządku moralnym. „Nihil“ śmiertelnej próżni, poprzez okropność rewolucyjnego samobójstwa powszechnego.
Opór, stawiany bolszewickiemu prawu zbrodni przez ateizm „prawdziwy“, kulturalny, zachodni, może tylko niszczycielski pochód jego wstrzymać do czasu, tak, iż w wyniku da ewolucyjne stopniowanie przewrotu. Otamować go może sam tylko Kościół, w nim też jedyna nadzieja.
Tymczasem, kiedy opór katolicki wzrasta, wzrasta również ateistyczny napór — i zbliża się chwila rozstrzygającej o najbliższych losach świata rozgrywki między temi dwiema potęgami: boską a infernalną, — prochrystyczną a antychrystyczną.
Nie mówimy tu o przejawach wzrastania potęgi katolickiej. Ale, w miarę wzrostu potęgi przeciwnej, uderza w oczy wzrost fali zbrodni. Fala ta się piętrzy i dąży do zrównania się z poziomem tej potwornej powodzi, tego wręcz potopu zła, jaki zalewał i zalał Rzym cezarów. Sienkiewiczowskie „Quo Vadis?“ odsłania nam ledwie rąbek ówczesnego zepsucia, przysłanianego gloryfikującemi je chwalbami nowopogańskiemi.
Było ono skutkiem ateizmu, chodzącego długo w barwnym stroju mitologicznym, w końcu jednak odartego zeń przez racjonalizm i nagiego, jak „prawdziwy“ ateim autora „Boga Rozsądku“. Gdyby przeto ten czysto ateistyczny poganizm, zwany słusznie neopoganizmem, a jeszcze gorszy od mitologicznego, podbił świat chrześcijański, musiałby w pełni powrócić i dawny potworny immoralizm, i to w połączeniu z demoniczną złośliwością antychrystyczną, czującą się, jak szatan, prowokowaną przez sam fakt życia Chrystusa w Kościele. To drugie przytem zjawisko, które okazało się światu, skoro tylko, już za Nerona, Chrześcijaństwo poczęło się szerzyć w światowładnej Romie, w takim razie wystąpiłoby z potęgą, odpowiadającą rozrostowi potęgi Kościoła w ciągu 19-u wieków.
Rzecz prosta, wtedy również nastąpiłaby supremacja zła także i polityczna, urzeczywistniona już obecnie w Sowietach i dążąca do urzeczywistnienia na całym świecie. W naszych oczach na tę drogę pchnięta została Hiszpanja, po uprzedniem zburzeniu — przy oklaskach wszechdemokracji światowej, nie wyłączając chrześcijańskiej, stojącej złu na przeszkodzie tamy monarchicznej, mimo wzmocnienia dyktaturą, niestety, zbyt słabej w osobie Alfonsa XIII, jak i Primo de Rivery, a potem Berenguera. Rząd i król małodusznie dali się steroryzować wrzaskom masońskim na rzekome srogości dyktatury, rzekomo zwrócone przeciw narodowi, a nie przeciw żywiołom rewolucyjnym; stało się to tem łatwiej, że owym wrzaskom wtórowała zbałamucona demokracją opinja katolicka, częściowo nawet i duchowna.
Tymczasem, zagiąwszy parol bolszewicki na arcykatolicką Hiszpanję, już Lenin „przepowiadał“ rewolucję hiszpańską. U nas zaś, jeszcze przed wojną, ś. p. Grossek Korycka sygnalizowała „Supremację Zła“ w życiu, literaturze i sztuce Zachodu, skąd już tylko jeden krok do takiejże supremacji politycznej.
Ale naturalna prawda ewangieliczna o poznawaniu drzewa z jego owoców jest jedną z tych, o których rzekł Chesterton, że są „zbyt proste“, by mogły się wsunąć w powypaczane anarchistycznym demoliberalizmem spółczesne pochwy umysłowe.
Więc ze swego bezbożnickiego ostu autor nasz oczekuje słodkich fig uduchowienia, i to pomimo, że, zgodnie z dogmatem ateistycznym „credo non esse Deum“, daje wolność ciału. Niby ateistyczny Tomasz a Kempis, tłómaczy on swemu „człowiekowi“: „Wiesz, że im bogatszy będziesz duchem, tem mniej będziesz pragnął prostackich i chamskich radości“.
Jakież to może być ateistyczne bogactwo ducha? W najszczęśliwszym przypadku takie, jakie posiadał arbiter elegantiarum, Petronjusz, i to pod warunkiem petronjuszowskiej wolności od wolnomyślnej, chamskiej z natury, nienawiści ku chrześcijaństwu. I cóż ostatecznie dało mu jego bogactwo duchowe, w dodatku także i materjalne? Śmiertelną nudę, wynikającą z bezcelowości życia ateistycznego, a która mu pozwoliła — dobrowolnie i bez żalu — w sposób rozkoszny rozstać się z życiem, dlatego tylko, by Neronowi odebrać satysfakcję skazania go na śmierć.
A jakież to są radości prostackie i chamskie? Czy wogóle zmysłowe, jak wynika z przeciwstawienia przez autora — ciału ducha, mimo, że to samo stanowisko chrystjanizmu potępił? W takim razie, powinszować autorowi wzniesienia się duchem ponad wieżę doskonałości, za jaką został uznany Żeromski, który, jak i Petronjusz, brzydził się uciechami chamskiemi i prostackiemi, lecz tylko w kształtach prostackich, jak w pieczarze debrzowskiej z „Walki z Szatanem“; natomiast wielbił je w kształtach estetycznych — wykąpane, wyczesane, wykwintne, jak petronjuszowska Eunice.
Prawda! Sztuka ogrodnicza zdołała, drogą szczepienia, wyhodować na wierzbie gruszki, tylko że nędzne: drobne, twarde, bez smaku. Chcąc dowieść możliwości owoców moralności na drzewie ateizmu, ateiści podobnie zaszczepiają w nie cichaczem gałązki z drzewa chrystjanizmu; taksamo jednak, w najlepszym razie, otrzymują tylko marne wierzbianki.
Słodkie, błogosławione owoce dobra rosną jedynie na Drzewie Odkupienia, które posadził Chrystus. Powiedział to On sam: „Jam jest winna macica, wyście latorośle: kto mieszka we mnie, a ja w nim, ten siła owocu przynosi“. Te Jego słowa sprawdzają się od dwóch tysięcy lat — szczególnie na Świętych.
Ale ateizm „prawdziwy“, taki, jakim chce go mieć autor, t. j. pozbawiony duszy dogmatycznej, to drzewo, poprostu, suche, na którem żaden szczep się nie przyjmie. Nawet i zły. Szczęściem, ta prawdziwość to tylko doktrynerska fikcja, stworzona prawem wolnomyślnego „sic volo, sic jubeo“ — „tak chcę, tak rozkazuję“. Dlatego, obok owoców, złych absolutnie, wysiłki ogrodnicze autora mogą dać tylko liche wierzbianki, których nikt spożywać nie zechce; wówczas gdy tamte mają powodzenie zapewnione. Zapewnia im je skażona natura ludzka i — gorliwa pomoc narodu wybranego.

„Głupi mówi w sercu swojem:
Niemasz Boga, przecz się boim?
W tymże cnota zgasła błędzie,
A nierządu pełno wszędzie.[11]



UBOGI PARADISUS



Wierzba, choć chłopka w królestwie Flory, jest drzewem zbyt poczciwem, aby, bez jej obrazy, można było ją brać za obraz ateizmu. Do niego pasują najlepiej ciernie i oset, które też Chrystus zerwał dla zobrazowania wszelkiej fałszywej nauki w swojej przypowieści o drzewie dobrem i złem: „Izali zbierają z cierni jagody winne, a z ostu figi?“
Ponieważ jednak autor, w swej poczciwości, czyni ateizm poczciwym; wierzba jest naszem drzewem ludowem; właśnie na wierzbie wyhodowano gruszki, które nazwaliśmy wierzbiankami: przeto wierzba najlepiej nadaje się tu do porównania.
Jakież to, zatem, wierzbianki wyhodował autor na poczciwej wierzbie swego poczciwego ateizmu?
Wolna miłość to nie wierzbianka, nie owoc ze szczepu chrześcijańskiego. To przecież „jasne prawo Boga-Wszechświata“, czyli owoc czystego ateizmu. Ale, jak wiemy, autor ograniczył ją jakiemiś granicami grzechu („Rumak wolnej miłości“). Wyraziliśmy wątpliwość co do rzeczywistości tych granic, skoro, według autora, miłość zmysłowa jest poza moralnością. Dowiedzmy się obecnie, że jednak te granice są rzeczywiste, że wolną miłość ogranicza jakiś grzech, z poza sfery tej miłości.
„Zamiast słuchać ponumerowanych w katechizmie grzechów, musisz sam sobie odpowiedzieć, co jest grzechem... Wolno ci jaknajbujniej żyć ciałem i duchem. (Wolno i duchem! Łaska?) Dlatego z pojęcia grzechu musisz wyłączyć niemal wszystko!“
Niemal wszystko! Nie rozpaczajmy jednak. Należało wszak złożyć grzeczny haracz wolnej myśli, drwiącej z pojęcia grzechu bezwzględnie jako ze ślepowierczego przesądu, ograniczającego wolność, bez serca. Dobre i to, że autor chce choć cośniecoś, lubo kosztem konsekwencji, z pojęcia grzechu ocalić. Co, mianowicie? Nie pozostawiając swemu „człowiekowi“ swobody w odpowiedzi na pytanie, co jest grzechem, autor podsuwa mu ją sam:
„Co jest grzechem istotnym? To, czego się sromają, co piętnują najdoskonalsi ludzie“.
Jak już wiemy, najdoskonalsi ludzie to ateiści. Otóż najdoskonalsi ludzie starożytności, przodkowie z ducha dzisiejszych nowopogan, nie sromali się wstrętnego występku przeciw naturze, o którym Plutarch w traktacie o miłości stwierdził: „Co się tyczy prawdziwej miłości, w tej kobiety nie biorą udziału“. A Montesqieu: „W miastach greckich miłość miała jedną tylko formę, której nie śmiem wymówić“. Oddawali się jej filozofowie i kapłani, opiewali ją poeci, nawet dziewiczy Wirgiljusz, który homoerotów nazwał „luminarzami“.
Stanowiła ona charakterystyczne znamię pogaństwa, toteż wraz z jego powrotem pojawiła się i ona. Dwunóg Boy-Żeleński, szczycący się przydomkiem „polsko-katolickiej trąby“, co nie przeszkadza, że Wolnomyśliciel Polski (czytaj Żydowski) używa go jako trąby swojej własnej, nieprzymierzając, jak osła lew z bajki Lessinga, hołdowników tej ohydy zowie bezczelnie „mniejszością płciową“ i domaga się dla nich ochrony prawnej na podobieństwo mniejszości narodowych. Czego tedy jeszcze mogą się sromać najdoskonalsi ludzie, wydawani przez wolną myśl na wzór światu? „Precz ze wstydem!“ — wszak to ich hasło.
Lecz autor jest niekonsekwentny, więc mimo wszystko, złożywszy wolnej myśli haracz należnej katechizmowi pogardy, wskrzesza pewną kategorję grzechów katechizmowych; jeno, by zamaskować odwrót i nie wpaść w groźną dla wolnej myśli, scholastyczną numerację, sprowadza je do wspólnego mianownika. Istnieje, mianowicie, jeden jedyny tylko grzech, a zowie się „krzywdą drugiego“ — broń Panie Boże, nie krzywdą bliźniego, lecz tylko „drugiego“, bo inaczej byłby już katechizm.
Tylko tyle! Na coś więcej, lubo tembardziej bezpodstawnie, zdobył się Szopenhauer, negatyw tego zakazu dopełniając pozytywem ciepłego nakazu. Swoję etykę skreślił on w słowach: „Nie wyrządzaj nikomu krzywdy, a staraj się pomóc każdemu, ile możesz“.
Zato, ów jedyny grzech, uznany przez autora, jest straszliwy. „Z tym grzechem traci się religję, staje się bezreligijnym“ — kto? jużci ten, kto go popełni.
Jakto? Wolna myśl wskrzesza nawet i anatemy? Rzecz jednak prosta. Na tym jedynym zakazie polega cała, calutka, nie tylko etyka, ale i niewiarygodna religja wiarygodności. Wychodzi to więc na aksjomat: „szanuj zdrowie należycie, bo, jak umrzesz, stracisz życie“. Stracisz religję, kiedy... stracisz religję. Oczywistość aż nazbyt oczywista.
Przecież nareszcie jest jakaś logika. Jedyny zakaz, filar, na którym spoczywać ma cała budowa społeczeństwa ateistycznego, musi być surowo zabezpieczony. Trzeba też pokazać, co to za potęga moralna — ateizm! Jak on dba o prawa „drugiego“, właśnie dzięki temu, że nie dba o Boga. Jak mocno, mocniej niż którakolwiek religja teistyczna, pobudza człowieka do szanowania swojej godności, którą krzywda „drugiego“ unicestwia.
Nie przymierzając, podobnie bankrut z najwyższym wysiłkiem ratuje resztki mienia.
Bieda tylko z tem, że, wraz z zakazem, pojawiają się rygory, i to tak okrutne. Kościół potępił zdanie, że grzech śmiertelny sam przez się wyłącza winowajcę ze społeczeństwa wiernych. A tu za jedną krzywdę drugiego, nawet, w oczach Kościoła, powszednią (wskutek wolności myślenia autor nie może uznać katechizmowego podziału grzechu na śmiertelny i powszedni, a z jego uczucia zgrozy wobec jedynego grzechu należy wnioskować, że każdy jego akt jest śmiertelny), zaraz kara utraty religji, no i srogie, bodaj czrezwyczajkowe, sądy!
Ale bo nikomu tak, jak „oświeconemu“, nie jest „straszną krzywda człowieka“. I co do tego trzeba przyznać wolnej myśli pewną wyższość, nawet najwyższość. Żadna religja teistyczna nie stawia człowieka na miejscu Boga i nie przyznaje mu praw boskich.
Tym religjom tak straszna jest raczej obraza Boga, zwłaszcza bezpośrednia, przeciwna trzem pierwszym przykazaniom Dekalogu. Oczywiście więc nie dorównywają one „oświeconym“ w odczuwaniu zarówno godności, jak i krzywdy człowieka. Pytanie tylko, czy „oświeceni“ zdołają to swoje rekordowe odczuwanie urzeczywistnić bez Boga; czy to nie są wogóle mrzonki i frazesy? Dotychczasowe bowiem doświadczenie stwierdza, że, wślad za głoszonemi szumnie prawami człowieka-boga, idzie ateistyczna pycha, łatwo spadająca do poziomu nabuchodonozorowego bydlęctwa, a krzywda zastraszająco się mnoży.
Etyka autora streszcza się ostatecznie w jego własnych słowach:
„Do granicy krzywdy drugiego wszystko ci wolno“.
To właśnie prawo, ono jedynie, ogranicza także i brudną anarchję życia płciowego, nazwaną wolną miłością. Nie wolno więc zniewalać. Autor jest wszakże niepocieszony, iż z tym zakazem łączy się nieuchronnie „krzywda“ nieodwzajemnionej — wolnej, szalejącej miłości. Lecz niema z tej ślepej uliczki wyjścia, więc autor ostatecznie godzi się z myślą o niezliczonych krzywdach don-juanów i lowelasów.
I któż takiej oświeconej czułości na krzywdę drugiego dorówna?
Pytanie, czy i to także prawo, jak i prawo wolnej miłości, jest „jasnem prawem Wszechświata“?
Ani jedno, ani drugie nie da się wyczytać w amoralnej samej z siebie przyrodzie, poza człowiekiem. Tylko że, kiedy prawo wolnej miłości jest prawem skażenia natury ludzkiej, jest wynaturzeniem, jako wynik zaprzeczenia przeciwważącej skażenie nadprzyrodzoności, — to prawo niekrzywdzenia jest owocem ze szczepu moralności chrześcijańskiej, ale owocem zdziczałym, który nazwaliśmy wierzbianką.
Ta wierzbianka, ten okruch etyki, sformułowany, byle nie wpaść w niebezpieczeństwo Katechizmu, elastycznie, z pozostawieniem oceny tego, co jest krzywdą, sercom bezbożnym, — a dla prestige’u upstrzony grandilokwencją przyrodniczo-mitologiczną, — oto cała religja ateistycznego rozsądku. Rozsądku istotnego w niej tyle, ile go zapożyczono od potępionego chrystjanizmu i to w postaci karłowatej.
Ile odmian krzywdy — stosownie do różnych rodzajów wartości ludzkich, mogących być uszkodzonemi lub zniszczonemi przez krzywdę (przydałaby się jednak numeracja!), — tyle wierzbianek etycznych.
Ubogi, do licha, w owoce paradisus! Wzgardzi nim bydlę ludzkie, którego ideałem jest, żeby było „byczo“; a wyśmieje go człowiek — demon. Któż więc wejdzie do niego? Chyba tylko „ropuchy“, jak Nietzsche nazywa socjalistów.
Ten uproszczony paradisus naukowy jest bardzo zbliżony do owego prymitywnego raju wolności, w jakim żył Japończyk Morita. Ów syn Wschodzącego Słońca uparcie utrzymywał wobec misjonarza, że niema grzechów poza morderstwem i rabunkiem i że jeśli są jeszcze inne, to są one konieczne. W raju tym zresztą przebywa jeszcze dotąd niejeden chłop polski, który uważa się za świętego, gdy nikogo nie zabił i nie ograbił.
Tasama tu i tam kurtyzacja etyki. Tylko że tu bezwiedna, tam zaś wiedna. Autor wyszedł z założenia, że chrystjanizm żąda od człowieka-boga za wiele, przeto nie otrzymuje, rzekomo, nic. On tedy strzela nisko, by trafić wysoko.
Zato paradisus jego jest stanowczo bogatszy od nietzscheańskiego, w którym jedyną cnotą egoizm. „Egoizm całkowity, radykalny i bez ustępstw; egoizm bez maski, czysty, niczem nie zmącony; egoizm zuchwały i szczery“. Jestto bezwzględna Sahara etyczna i socjalna. Tylko tu i owdzie, wedle malowniczego wyrażenia Grossek-Koryckiej, wyrastają na niej „olbrzymie baobaby Indywidualizmu“, ogładzające korzeniami lud, a gałęziami zasłaniające mu niebo.
I to jest jedynie prawowite dziecko materjalizmu.



OSIOŁ, CZY KOMAR



W sprawie społecznej, autor jest wyznawcą socjalizmu. To jego credo społeczne symbolizuje czerwona obwódka, otaczająca słońce jego religji. Ale, jako idealista, żąda on uduchowienia także i na polu życia społecznego. Czyli, żąda wierzbianek także i społecznych.
Z tego powodu autor potępia nie tylko tyranję bolszewicką, ale i materjalizm dziejowy Marksa. Zowie go słusznie „trującem kłamstwem, skrzeczącem wyłącznością brzucha i pieniędzy“, które wiedzie „ku dalszemu utrzymaniu nędzy ludzkiego idealizmu, czy uduchowienia“; w wyniku zaś „utrudnia lub uniemożliwia bojowcy socjalizmu socjalizację“.
Nie będziemy już nękali autora badaniem, jakiem cudownem prawem oczekuje on, bez Boga, tak wysokiego uduchowienia społecznego, jakiego wymaga wyrzeczenie się własności osobistej; oraz jak on godzi wolność jednostki — ten postulat wolnej myśli, posunięty przez nią aż do rozpasania na polu miłości płciowej oraz twórczości religijnej, — z socjalizacją mienia, pociągającą za sobą socjalizację także i osoby. Z wielkim wysiłkiem ducha i z pomocą bogatego aparatu ascetycznego zdobywają się na to zakony, i to jeszcze w połączeniu z wyrzeczeniem się prawa do godziwej miłości, jako spółwarunkiem socjalizacji uczciwej, mającej cześć dla kobiety, zatem wyłączającej socjalizację kobiety, ten znowu warunek socjalizacji bez Boga.
Nasuwa się jednak niepokojące pytanie, jak da się osiągnąć socjalizację bez pogwałcenia własnego prawa autora o krzywdzie? Wyłączone jest bowiem, aby posiadacze co większego kalibru zechcieli się uduchowić na rzecz ideału socjalizacji. Co innego proletarjat. Ten jest bardzo skłonny do takiego uduchowienia, coprawda, nie tyle samego siebie, ile owych posiadaczy. Więc jakże?
Niema innego wyjścia, tylko przez krzywdę. Zapewne: nie po bolszewicku, jeno delikatnie, drogą odpowiedniej polityki etatystycznej i podatkowej. Więc autor znowu decyduje się na „konieczność“ krzywdy „zniszczenia panów i bogaczy“. Decyduje się na to tem skwapliwiej, że nie chodzi już o straszną krzywdę nieodwzajemnionych wolnych zapałów miłosnych, lecz o taką, którą oświecone serce socjalistyczne odczuwa bardzo słodko; tak słodko, że i sam pokrzywdzony słodycz jej odczuje. Wszak wyświadczyło się mu dobrodziejstwo wyzwolenia z cierni, jak bogactwo ocenił pierwszy socjalista — Chrystus. Że ono trochę przymusowe, to trudno. Karygodny jest tylko wszelki przymus ślepowierczy, choćby moralny, np. przymus spowiedzi dla młodzieży szkolnej, czyniący jej krzywdę oczyszczenia z ukochanych grzechów, albo chrzest niemowląt.
Lecz wolność prawdziwa, w potrzebie, uświęca i przymus fizyczny, byle bezkrwawy — w teorji. Sam także Chrystus zalecił: „przymuś wnijść“ — oczywiście, na gody socjalistyczne.
Ale, prócz większych posiadaczy, są i mniejsi, całkiem nawet drobni. Są oni równie mocno do własności swej przywiązani, a lubo oświeceni słońcem z czerwoną obwódką, jednak jakoś zwykle mniej kulturalni. Wobec tego, wysuwanie na sztych wyłącznie „panów i bogaczy“ pachnie oszukańczą demagogją, błyskającą przed oczami niepanów i niebogaczy „zdrożną“ pokusą łupu, bardzo dla ich żądzy łupu pożądaną, — z ukrywanym do czasu zamiarem zsocjalizowania go razem z ich własnością, nabytą godziwie. Bo i poco, rzeczywiście, ich płoszyć? Jak te osły z anegdoty Manuilskiego, którym Lenin zawdzięczał zwycięstwo rewolucji („Pamiętniki“ Biesiedowskiego) — przydadzą się w roli koniecznego narzędzia do koniecznego zniszczenia naprzód panów i bogaczy.
„...oni panów zabija po błoniach, rozwieszą po ogrodach i borach, a my ich potem zabijem, powiesim... Pluńmy potrzykroć na zgubę im, potrzykroć przekleństwo im!“

(Nieboska).

Lecz i o złotej międzynarodówce — cyt! Tak, jak to mądrze król djabłów, Belzebub, zalecał djabłu w „Dziadach“: „Ale o piekle cyt!“ Jeszczeby bowiem ta złota gotowa była się zrazić do czerwoniutkiej kochanki i przestać ją honorować.
W każdym razie, następstwa zniszczenia kapitału (goimskiego) będą wspaniałe. Wszyscy z początku będą ryczeli o kapitał. Ale złota międzynarodówka, z czerwoną do spółki, łatwo sobie poradzi cudem rozmnażania waluty świata: dolarów. Wszak to operacja bezkrwawa. A głupcy, co nie chcieli pojąć dobrodziejstwa uduchowienia przez wzgardę dla mamony, rychło ryczeć przestaną, gdy ich przymusowe uduchowienie uszkieletni.
Tak, tak! Bo znowu zbyt prostą jest prawdą, że walczyć należy nie z kapitałem, lecz z poganizmem, a ściślej mówiąc, z judaizmem kapitału. Taksamo walczyć trzeba i z poganizmem pracy, szerzonym przez niemniej żydowską międzynarodówkę czerwoną. Inaczej, podczas gdy poganie pracy będą się wodzić za łby z poganami kapitału, walkę między nimi zdyskontuje sęponosy międzynaród, który, niczem Cyrce — towarzyszów Ulissesa, obie strony wojujące przemieni w pokorne bydlęta z twarzami ludzkiemi.

„Bo kiedy namiętność, zdradnie,
Rozumem ludzkim zawładnie,
Słuchając jej podszeptów, człek mniema w swej pysze,
Iż od wszelkiego jarzma się wyzwoli,
Choć właśnie wtedy jęczy w najsroższej niewoli,
Jak Ulissesa głupi towarzysze“.
(Lafontaine).

Niestety, jak słusznie powiedział o nas we Lwowie Chesterton, za mało mamy prostoty, a za wiele inteligencji. Inteligencji, jak znowu rzekł prof. Stefan Dąbrowski, komentując zdanie Chestertona, — grzeszącej „nadmiarem analizy, oraz krytyki płytkiej, przekornej, pozbawionej myśli przewodniej, jak choreograficzna muzyka jazzbandów pozbawiona jest melodji“[12]. Są to gatunkowe cechy umysłowości żydowskiej, świadczące, o ile są one i w nas, o zżydzeniu umysłowości naszej, zwłaszcza przez pośrednictwo wolnej myśli.
Prócz — marksowskiemu materjalizmowi, — z równą logiką autor przeciwstawia się także i głoszonej taktycznie przez naszych żydo-pepesów obojętności względem religji, jako sprawy, rzekomo, tylko prywatnej. Wskrzeszając zasadę katolicką na rzecz swojej pseudoreligji, żąda on dla niej prawa publiczności. Rzecz zrozumiała. Wszystko, czego się, rzekomo bezwzględnie, zaprzecza, póki się walczy z katolicyzmem, nagle jest wskrzeszane, ale już na rzecz wszelkich form antykatolicyzmu.
Republikanie hiszpańscy wspaniałomyślnie wyrzekali się Maroka, póki walczyli z monarchją; kiedy ją obalili, Maroko wnet im zasmakowało.
Jeżeli więc autor, wbrew socjalizmowi, prawo publiczności religji przywrócił, to — rzecz prosta, tylko na korzyść swojej własnej. Socjalizm oficjalny nie będzie mu w tem przeciwny, zyskał bowiem przez to, ze stanowiska autora, nimb religijny, którego mu brakło. Owszem, w nowej, zbrojnej w prawo publiczności, religji posiadł nową broń do walki z publicznem życiem Kościoła. Teraz będzie to już spółzawodnik religijny, — nie tylko, jak dotąd, — „krytyk negatywny, burzący stare błędy i kłamstwa“.
Dzięki Bogu, nowa religja jest religją miłości „drugiego“. Zatem: „w miarę potężniejszego przyjęcia (co za kwiatek stylowy!), nie będzie opornych prześladowała, lub (!) torturowała, jak to czynił chrześcijanizm (!). Oświecając, wznosząc człowieczeństwo, nie poważy się krzywdzić kogokolwiek. Wówczas bowiem nie byłaby religją“.
Hm, podejrzane to „w miarę“. Ale to może tylko lapsus językowy. Cieszmy się więc łaskawością słońca wolnej myśli względem najsroższego tyrana świata! Wolna myśl nie będzie osłem, kopiącym umierającego lwa. Tylko, poprostu, ponieważ nie potrzeba jej „zbrojnej przywilejami gwardji kapłanów“, skarze ich na wymarcie z głodu; a ponieważ nie potrzeba jej także i świątyń, bo wolny człowiek, jako sobiebóg i sobiekapłan, posiada indywidualną świątynię sam w sobie, tedy zamieni je na świątynie wolnej miłości ku czci boga-wszechświata, który takie „jasne prawo“ ustanowił.
Niestety, obawiamy się poważnie, iż wolna myśl, o ile nie okaże się osłem, to będzie komarem Lessinga, co to straszliwem swem żądłem zabił lwa; a kiedy, wśród podziwiającej jego bohaterstwo chmury komarzej, obchodził swój tryumf, zaszło skandaliczne „lecz“:

Lecz wśród zwycięskiej tej fanfary,
tak wygrywanej przez komary,
lew się przebudza i — na łowy,
snem pokrzepiony, rusza zdrowy.[13]



DJABEŁ KUTERNOGA



Kiedy się w duszy ludzkiej, jak w duszy autora, pali taki, iście djabelski, ogień nienawiści do Boga i do Kościoła, wtedy psychologiczną jest niemożliwością nie prześladować tych jej przedmiotów, dosięgalnych w ich wyznawcach i nauczycielach. Z zimnego raczej wyrachowania, niżeli z uczucia ludzkości, prześladowanie to może się wylewać w formę — nie tyle kulturalnego, ile mniej, niż bolszewicki lub meksykański, barbarzyńskiego kulturkampfu. Niemniej będzie to prześladowanie.
Ale jest rzeczą psychologicznie niemożliwą, aby straszliwy fanatyzm bezbożnicki zdolny był się powstrzymać, nie tylko w 20-ym, ale i 30-m i 40-ym wieku, od krwawej orgji, skoro do ruchu bezbożnickiego wciągnięte będą masy i ruch ten stanie się rewolucją. Rewolucja, szatańska z natury, jak ją słusznie ochrzcił De Maistre, nie da się, wedle wyrażenia Peyrat’a, wytrzebić z teroru i koniecznych dzikości. „Révolution, non chatrée de la Terreur et de ses férocités necessaires“ — to fakt. Wszak to Br Calles zapowiedział przewrót, gotowany przez żydomasonerję, wobec którego rok 93, rok Teroru, wysławiany przez historyków żydomasońskich, ministrów oświecenia i masy nauczycielskie we Francji, wyda się idyllą. Wreszcie, wszak to na czasy ostateczne, kiedy ludzkość stanie u szczytu kultury materjalnej, Apokalipsa zapowiada Teror nad terorami.
Mniejsza z tem, że, w takim razie, z wyroku samego twórcy, jego religja przestanie być religją. Chodzi o to, że to jest religja, tylko niezupełnie taka, jak ją autor sobie wykalkulował.
Czy on tego chce, czy nie chce, pozytyw negatywnego w sobie ateizmu to satanizm. Satanizmem jest ta nienawistna odraza, perwersja i zaciekłość, z jaką autor traktuje Rzecz na ziemi najświętszą i jedynozbawczą — Chrystjanizm. Satanizmem jest to fanatyczne wydzieranie społeczeństwu wiary i, przez to, gotowanie mu piekła bolszewickiego.
Ateista Le Dantec bał się odebrać wiary choćby jednemu tylko chłopu. Autor zaś, którego martwi krzywda nienasyconej rozpusty, z sercem radosnem waży się na tę krzywdę, z wszelkich krzywd najstraszniejszą. Czemu?
Gromi on inteligencję: „Inteligencja musi się pozbyć obłędnego frazesu, że ludowi nie wolno odbierać starej wiary. W dziejach tylekroć ją ludowi odbierano. Dano nową“.
„Dano nową“ — oto racja! Le Dantec nie miał nowej do zastąpienia nią starej, bo jego ateizm był rzeczywiście prawdziwy — nie w tem naturalnie znaczeniu, żeby był prawdą, lecz, że naprawdę żadnych bogów nie uznawał. Autor natomiast ofiarowuje nową, bo jego ateizm jest właściwie antyteizmem, przypuszczającym jakiegoś przeciwboga, jako przedmiot kultu przeciwbożnego.
Ale to nie jest żadna nowość.
Wiecznie nowe jest chrześcijaństwo i, dlatego, nigdy niczem zastąpić się nie da. A to, co daje nam autor, jest starą wiedźmą pogańską, co się wciąż sztucznie odmładza i mizdrzy do „starego“, zepsutego człowieka. Wyszminkował ją fałszowanemi kosmetykami nowoczesnej nauki, wystroił w frazeologję wielkich, lecz, zdaniem jego własnem, pustych słów i, tak odmłodzoną, starą ladacznicę przeciwstawił czystej w swym boskim pierwiastku Oblubienicy Chrystusa — Kościołowi.
Odebrać tamto, dać to — to żadna i niczyja krzywda. „Połowa krzywd jest urojona, jest przeczulicą samolubstwa“. Krzywdy zaś, wyrządzone ślepowiercom, wszystkie są urojone, a w istocie są dobrodziejstwem. Przecież Kościół, który pod naporem starej, wyfjokowanej ladacznicy likwiduje sam siebie, nie wierzy sam w siebie, i zresztą nigdy nie był zdolny do wielkiego dzieła odrodzenia świata przez wolną miłość. No i przez wielkie prawo niekrzywdzenia „drugiego“, które straszliwie gwałcił, wtłaczając światu na kark nieznośne jarzmo, nazwane w Ewangelji „wdzięcznem“ chyba na urągowisko.
Więc daje się „wiarę nową“.
Istotnie, pomimo potępienia przez autora wszelkiej wiary, to, co on nam daje, nie jest gołą tylko niewiarą, ale to także jest wiara, lubo nie pierwszej młodości. Jestto niewiara w stosunku do Boga, lecz wiara w stosunku do przeciwboga.
Autor wypróżnił słowo „Bóg” z jego treści w stosunku i do swojego wielkiego boga rzekomo. Czemu go jednak honoruje wielkiemi głoskami, gdy Boga maltretuje małą? W tej praktyce poniewoli wydziera się na jaw instynkt metafizyczny. Wbrew teorji bezdogmatyzmu, z której wypada zaprzeczać wartości rzeczowej słowa „Bóg“ nawet na korzyść nowej religji, w rzeczywistości wyraz ten ma treść także i w ustach autora, gdy mówi o swoim Jupiterze Wszechświecie. Czerniąca Boga, by można Go było nienawidzieć, nienawiść ku Niemu, z drugiej strony — gloryfikacja rozpusty, wskazuje wyraźnie, że ta treść jest pozytywnie przeciwbożna, czyli szatańska, gdy ubóstwiony wszechświat służy jej za listek figowy.
Właśnie bowiem szatan jest przeciwbogiem. Wie on, że Bóg istnieje, lecz Go nienawidzi i dąży do wydarcia Mu berła panowania nad światem. Do czasu, wszystko mu jedno, co, lub kogo, człowiek, odrzekłszy się Boga, ubóstwi. Podszyje się pod każde bożyszcze, dając mu życie, jeśli ono martwe, a sens, jeśli głupie, jak ubóstwiający sam siebie bezbożnik. Jeśli trzeba, chętnie też stoleruje pewną dozę etycznego idealizmu. Nieco, z tego powodu, kuternoży, lecz, kosztem tego kalectwa, podbija Zachód, lękający się integralnego i brutalnego djabła Wschodu.
Odraza autora do szatana wcale nie broni jego religji od zarzutu satanizmu, odnosi się ona bowiem do wiary w szatana katolickiego, dość niedogodnej dla obu, co wskazuje raczej na zgodność ich ideałów. Pewna między nimi — autorem a szatanem — niezgodność etyczna, o ile autor faramuszkuje na temat krzywdy „drugiego“, owszem — jak dopiero wskazaliśmy, sprzyja polityce szatańskiej, obliczonej na Zachód i na przysięgającą nań Polskę. Jak i demokracja zachodnia, zrodzona z rewolucji francuskiej, szatan umie być w potrzebie wersalczykiem; zmuszony zaś kuternożyć na protezie idealizmu, potrafi kuternożenie uczynić modnem.
Na Walpurgisnacht w „Fauście“ Getego Mefistofel tłómaczy czarownicy, czemu wystąpił bez końskiego kopyta i bez ogona:

„Kultura, skoro cały świat ją liźnie,
Po djable także się prześliźnie.
Gdzie dzisiaj ogon, rogi, lub pazury?
Nie znajdziesz ich, bądź tego pewna zgóry.
Kopyto zaś, choć go nie rzucam przecie,
Zaszkodzićby mi mogło w świecie
I byłoby to jakoś brzydko:
Więc chodzę teraz z przyprawioną łydką“.

Wolnomyślna zatem odraza do szatana jest wobec tegoż w porządku. Brzydota ma odrazę do brzydoty, bo w niej, jak w zwierciadle, odbija się jej własny konterfekt. Więc jej unika. Kiedy zaś jej takie zwierciadło podsunąć, to zamiast siebie samej, ujrzy w niem — nawet nie paszkwil na siebie, lecz, jak małpa Kryłowa, — swoje „kumoszki“. W danym razie, zakwefiony idealizmem satanista — w zwierciadle szatańskiem widzi ślepowierców.
Ale Bernanos mówi z niedźwiedzią szczerością:
„Le devot de l’univers charnel est à soi même Satan“ — „Czciciel świata cielesnego jest sam sobie szatanem“. Uważa samego siebie za sobieboga, a jest sobiebiesem; łudziłby się zresztą także, gdyby się mniemał być niezależnym od biesa zaświatowego.
„Powiedz, ojcze, światu, że djabeł istnieje!“ — z przejęciem mówiła do O. Muckermana T. J. pewna baronowa rosyjska w Paryżu, która trzykrotnie była skazywana na śmierć przez bolszewików, lecz się zdołała z pazurów ich wyrwać.[14] Widziała ona szatana, wyzierającego ślepiami bolszewickiemi z dusz bolszewickich. Zrozumiała, że przez bezbożników przemawia i działa nadprzyrodzoność lewa, przeciwstawiająca się nadprzyrodzoności prawej. Że, jak nie byłoby świętych bez Boga, tak nie byłoby i djabelstwa w ludziach bez djabła.
Mówi też i Pismo: „Gdy niezbożny przeklina szatana, przeklina duszę swoją“.
Toteż religja autora to tylko jedno z tych słońc fałszywych, które, jak mówi znowu Bernanos, szatan zapala ludziom złym i głupim, by im zastąpić istotne dusz słońce — Boga. (Allan Kardeck wyznaje, że swoją religję spirytystyczną napisał wprost pod dyktando demoniczne). Fałszywe słońce p. Św. jest tylko zawoalowane naturalistycznym idealizmem. Zedrzyjmy zeń ten woal, a zobaczymy pysk „świętego kozła“, Baphometa, w całej ozdobie czerwonych promieni.
I — tem piekielnie czerwonem, straszniejszem niż czarność, w której się nic nie widzi, słońcem — autor chce uszczęśliwić Polskę i świat. „Apostołowie Wolnego Ducha, — na zakończenie swego arcydzieła woła on basowemi głoskami — ponieście to w świat!“
Przed laty autor napisał „Polskę w otchłani“. Zapewne już i tam (nie znam tej książki, ani jej poznać nie pragnę), lecz tu napewno otchłanią jest katolicyzm. Przeto nasz ratownik podaje Polsce sznur ateizmu, gestem fakira rzuciwszy drugi jego koniec w przestrzeń kosmiczną — ku „Bogu — Wszechświatu“. Czy — aby się na nim powiesiła? Co znowu! Żeby się z otchłani katolickiej wydostała i wspięła po nim na... wyżyny uduchowienia!
Niepoczytalne szaleństwo? Bezwątpienia; lecz spłodził je oszalały szalejem bezbożności duch czasu, który w szaleństwie się mieni „Bogiem Rozsądkiem“ i zaleca ludziom „rozsądnym“ jako taki.
Wbrew wezwaniom ze strony Woln. Pol. do odbicia tego dzieła w miljonach egzemplarzy i rozrzucenia go po kraju, — pod strzechy ono nie zbłądzi. Ani nawet pod liczniejsze dachówki i blachy. Jest na to zbyt wielkie i drogie, a przedewszystkiem zbyt obciążone erudycją, zresztą, fałszywą.
Istnieje wszakże legjon bezbożników inteligentnych, naszych i „od naszych,“ co się chcą stać mózgiem narodu; a zwłaszcza łatwopalne strzechy są wysuszone pożarnym wiatrem od Marxa, wiejącym to od wschodu, to od zachodu. Istnieje groźne spasowiactwo, rozporządzające państwowem pedagogjum, tym rozsadnikiem, już nie ateizmu, lecz pozytywnego antyteizmu. Istnieje złowrogie, tem groźniejsze, że obłudne i za panbrat spierające się z biskupami, Ognisko nauczycieli szkół powszechnych, działające bezpośrednio na masy.[15]
„Szkoła bezwyznaniowa — referował p. Oryng, wykładowca w pedagogjum, — jest dla nas przeżytkiem: naszym celem jest szkoła antyreligijna. Do tego idziemy i — chwila realizacji tych naszych dążeń nadchodzi“. Ta zaś realizacja przewiduje, m. in., obrócenie kościołów na kina, kluby i t.d., za przykładem bolszewji.
A przeciwboski p. Boski (nomen — anti — omen), również członek sekty spasowiaków, wzywa do walki z „z księżemi bredniami“ o Bogu, stworzeniu świata etc., a to na rzecz takich masońskich mądrości, jak małpie pochodzenie człowieka, że myśl jest taksamo sekrecją mózgu, jak żółć wątroby, że Chrystus jest mitem itp.
A p. Tad. Kotarbiński, podobno profesor uniwersytetu, w tępym Racjonaliście — do liczby „przywar wyznaniowych Almae Matris“ warszawskiej zaliczył krzyż, zawieszony w jej murach, zapominając o pewnej, bardzo osobistej, rytualnej przywarze akademików żydów, wnoszących ją z konieczności codziennie w jej mury, a również krzyża nienawidzących. No bo krzyż ogłupionym przez ateizm „Grekom“ jest głupstwem, a sprawcom najwyższego w dziejach skandalu chrystobójstwa — skandalem (Paweł).
Tenże mędrzec syoński pochodzenia polskiego, w roli naczelnika Związku wolnomyślicieli polskich (z przewagą żydowskich), swoją powagą uniwersyteto-profesorską pokrywa handel duszami, uprawiany przez ten Związek, a polegający na ofiarowywaniu książeczki oszczędnościowej P. K. O. na 100 zł. tym noworodkom, których rodzice zobowiążą się nie ochrzcić. No bo skandalem jest „narzucać“ chrzest niemowlętom, a jest rzeczą godziwą narzucać im bezbożnictwo, i to z pomocą przekupstwa... Natomiast nie jest skandalem 20-go wieku obrzezanie, bo, jako znak antychrystyczny, godzi się ono doskonale z antychrystyzmem wolnomyślicielskim. Zresztą, wolna myśl zna mores wobec talmudu!
Ówże Związek polsko-żydowski zaprosił bezbożników świata na zjazd do Warszawy i prowokacyjnie nań wybrał — dwakroć święty dla Polski od roku 1920 — Dzień Piętnasty Sierpnia. Nie jego wina, że brukselska centrala międzynarodówki wolnomyślicielskiej, w liście, zaadresowanym na imię arcypolskiego obywatela, Józefa (Jóska) Landaua, zaproszenie to, na razie przyjęte, odrzuciła, motywując ten krok panowaniem w naszym „pięknym i dzielnym kraju“ — „nietolerancji, dyktatury i reakcji“, z przejrzystą przymówką do sprawy brzeskiej, w której zdeptane zostały „nieprzedawnione prawa myśli“, naturalnie, tej wolnej, t. j., idącej na pasku żydowskim. W odpowiedzi na to, Związek polsko-żydowski zrehabilitował się wyrażeniem żalu, że komenda brukselska postawiła go w bardzo przykrem położeniu w stosunku do „naszego Rządu, który z całą gotowością przychylił się do naszego wniosku o zwołanie kongresu w Warszawie“ — przez „Polskę“ (sic! żydopolscy bezbożnicy to już Polska!).
Długą litanję demoniczną możnaby z takich przejawów demonjactwa za ostatnie lata, cieszącej się wolnością zła, Polski — ułożyć. Są to groźne znaki na zachmurzonem niebie polskiem. Świadczą one, że naszemu mahometowi religji wolnej miłości nie zbraknie apostołów; że jego apel do nich nie jest głosem wołającego na puszczy; że jego dzieło, jakkolwiek jest zjawiskiem teratologicznem (monstrualnem), ma widoki powodzenia i zdolne jest wstrząsnąć Polską i strącić ją w otchłań, gotowaną jej przez bolszewików, Niemców i żydów.
Wraz ze zwarjowanym lekarzem francuskim z czasów rewolucji, Cabanisem, apostołowie ci przysięgają na to, że Boga niema, i żądają, aby Jego Imię nigdy nie było wymawiane w szkole, w urzędach, a nakoniec i w domach prywatnych, — nigdzie. Owszem, aby Mu wszędzie, a naprzód w szkole, bluźniono. W tym celu mają być świętokradzko wyzyskiwane wszystkie nauki.
Jeżeli kogo, to przedewszystkiem tych niepoczytalnych szaleńców należy poskromić. Tak, jak Napoleon I poskromił ateistę Lalande’a, gwiaździarza, głośnego w swoim czasie z tego, że w obecności swoich przyjaciół, dla okazania się prawdziwym filozofem, pożerał pająki i gąsienice.
Występując w charakterze członka Instytutu, którego członkiem był także Lalande, w liście do M. de Champagny, ministra spraw zagr., cesarz polecił temuż, aby spowodował Instytut do zakazania Lalande’owi drukowania nadal czegokolwiek. I zagroził: „Gdyby te braterskie wezwania okazały się niedostateczne, byłbym zmuszony sobie przypomnieć, że moim pierwszym obowiązkiem jest zapobiec zatruwaniu obyczajów mojego ludu, gdyż ateizm wywraca wszelką moralność, jeżeli nie w jednostkach, to conajmniej w narodach[16].
W roku 1873 biskup Dupanloup wołał na Zgromadzeniu Narodowem:
„Panowie, nie bronić się przed religją, lecz pożądać jej winni jesteście. By podtrzymać to chwiejące się społeczeństwo, trzeba wam moralności. Otóż zapewniam was, że jedna tylko moralność zbawić was może: Dekalog! Gdybyśmy się usunęli na pustynię, unosząc ze sobą Dziesięcioro, Ewangelję, Krzyż i cywilizację chrześcijańską, osłupielibyście na widok ciemności, jakieby was otoczyły, i stalibyście się postrachem cywilizowanego świata!“
Groźba ta, w naszych czasach, spełniła się na Rosji. Jej przypadło w strasznym udziale karnym stać się postrachem świata ku jego opamiętaniu. Najprzód ku upamiętaniu Polski. Tuż za naszą ścianą wschodnią, od lat już 14-tu, szaleje krwawy pożar buntu przeciw Bogu, wzniecony przez słońce szatana, uśmiechnięte zrazu rozkosznie obietnicą raju wolności. Wicher propagandy od wschodu miota głownie piekielne z płonącej Rosji na Polskę. A nasze szaleństwo, gasząc je i złorzecząc ich źródłu, jednocześnie pozwala na zapalanie słońc, takich samych w istocie!
Ale bo szatan, który je u nas zapala, posiada maskę taką zachodnią, taką humanitarną, i z takim wdziękiem kuternoży...
Atoli, jak mówi Ortodoks w Śnie Nocy Walpurgi o Mefistofelu, chociaż:

„Brak mu kopyt, brak mu rogów,
Lecz bez wątpliwości,
Tak, jak w ciałach greckich bogów,
I w nim djabeł gości“.



BEATRYCZE



„Bądźcie, chrześćjanie, ważniejszej przyrody,
A nie, jak wiotkie na wiatr każdy pierze:
Was nie opłóczą ladajakie wody.

Toć macie stare i nowe Przymierze,
Wodza[17], który wam prawo przypomina;
To was wybawi i zguby ustrzeże.

Gdy się zła żądza w sercu waszem wszczyna,
Nie zwierzę w sobie czujcie, lecz człowieka:
Niech was nie potka pośmiech Żydowina.

Toć tylko jagnię, poniechawszy mleka
Macierzy, głupie uskoczy w komysze,
Gdzie się, igrając, nieszczęścia doczeka[18].“



OŚWIADCZENIE



Na życzenie Autora Słońca Szatana oświadczamy, że, wskutek ciężkiego przesilenia gospodarczego, jakie, wraz z całym światem, przeżywa nasz Kraj, książka ta, lubo rozmiarami niewielka, była składana do druku przez cały rok. Zato jednak, w ciągu jej składania, daliśmy Autorowi możność uzupełniania jej najświeższemi wypadkami z życia i piśmiennictwa, o ile one dotyczyły jej treści, a tym sposobem aktualność książki została dociągnięta do chwili, w której książka poszła pod tłocznię. Zresztą, podniesiona i broniona w niej — nad sprawami Sprawa będzie żywotna w stopniu najwyższym przynajmniej do chwili wybuchu Wielkiego Przesilenia religijnego, społecznego i politycznego, które świat przeczuwa i na które z trwogą oczekuje. Ważą się szale najbliższych losów świata: prochrystyczna i antychrystyczna. Jako ważki przyczynek do przyszłego niezawodnego zwycięstwa Krzyża, a temsamem i do zwycięstwa Orła Białego, rzucamy książkę na szalę prochrystyczną.

Wydawcy






  1. Warszawa, 1929 Spółdzielnia Wydawnicza „Bez Dogmatu“. Str. 519 w ósemce wielkiej. — Idąc za Sienkiewiczem, autor nie pisze „wiarogodny“, lecz „wiarygodny“.
  2. Z przekładów autora „Słońca Szatana“.
  3. Tak, z hiszpańska i zarazem z polska, należy i pisać i wymawiać; a nie z francuska, jak się pisze i wymawia powszechnie: La Mansza. Stosuje się to również i do Don Kichota i do Sancho Pansy.
  4. Modną teorję praeadamitów, wraz z całokształtem religji spirytystycznej (demonicznej), objawił Allan Kardekowi demon, który się nazwał „Prawdą“; nie ma ona wszakże żadnych absolutnie danych naukowych. Ob. X. dr. Niteckiego „Zjawiska spirytystyczne.“ str. 266.
  5. Mowa o zatonięciu Titanica d. 14.4.1912. Inne, wyjaśnione przeze mnie, daty odnoszą się: jedna do zburzenia Mesyny przez trzęsienie ziemi d. 28.12.1908 r., druga do zniszczenia miasta St. Pierre przez wybuch wulkanu Mont Pelé na wyspie Martynice. Cfr. moje: „Bóg przed sądem świata wobec gruzów Mesyny“ (1909); „O absolutyzm idei Opatrzności w dziejach. Cuda i katastrofy“ (1928); „Palec Boży“ (1930 Katowice).
  6. Wolnomyśliciela Polskiego obsługują przeważnie żydzi, jeno ukryci pod pseudonimami polskiemi, które dziś żydom zastępują chrzest. Są to najnowocześniejsze przechrzty.
  7. Dr. A Stöckl i Dr. J. Weingärtner: „Historja Filozofji w zarysie“. Przełożył ks. Fr. Kwiatkowski T. J. Dzieło pierwszej klasy, które w krótkim czasie doczekało się już trzech wydań; dlatego jednak, że katolickie, zastało z brutalną tendencyjnością odsądzone od wartości przez profesorów Uniw. Jagiel., pp. Ign. Chrzanowskiego i Wł. Gołębskiego w krak. Kwartalniku Filoz., zesz. I z r. 1931. Umiarkowaną w tonie, lecz druzgocącą w rzeczy odprawę dał im ks. prof. A. Jankowski w Ateneum Kapł., zesz. za czerwiec — lipiec z tegoż roku.
  8. X. Cieszyński: Roczniki Katol., t. XII. str. 272.
  9. André Gide, spółczesny satanistyczny powieściopisarz francuski.
  10. Trzeba tu zauważyć, że bałwan autora nie tylko nie ulega modlitwie, by swoje rzekomo prawa zawieszać, ale jej także nigdy nie przewidział, by te prawa na jej spełnienie zgóry nastawić, a tym sposobem wysłuchiwać jej drogą naturalną. Jak ten bałwan — modlitwy, tak jego twórca nie przewidział możliwości wysłuchiwania jej tą drogą. Dla niego każde wysłuchanie modlitwy musiałoby być cudowne, przeto ją odrzuca.
  11. Kochanowski: Psalm 13. — Ciekawe! Z powodu 400-lecia urodzin wieszcza z Czarnolasu, „Wolnomyśliciel Polski“ (12) zaanektował tegoż do swego obozu, a to na zasadzie kilkunastu jego swawolnych fraszek, polskich i łacińskich, które też ku zbudowaniu swoich czytelników przytoczył (łacińskie w przekładzie Ejsmonda). Przy tej sposobności mianował on Orygenesa Ojcem Kościoła. Zapewne wślad za Żeromskim.
  12. „Awangarda. Miesięcznik Młodych“. Nr. 9—10, r. 1928.
  13. Z przekładów autora „Słońca Szatana“.
  14. O. Muckermann napisał to w głośnym artykule „Djabeł w życiu i polityce Europy“, pomieszczonym w czasopiśmie „Der Gral“ za kwiecień 1931 r. Artykuł ten w przekładach obiegł prasę europejską i amerykańską, tylko, naturalnie, nie wolnomyślną, ani liberalną.
  15. W końcu czerwca r. 1931 ogniskowcy skompromitowali się w dwóch naraz rozprawach sądowych: w Warszawie i Głębokiem (wojew. wileń.), wytoczonych przez nich, tam ks. prefektowi, tu dzielnej nauczycielce, o rzekome oszczerstwo; polegać ono miało na tem, że oskarżeni stanęli przeciw skarżącym w obronie zbiorowego orędzia biskupów polskich, stwierdzającego przeciwreligijne dążności Ogniska, co prezes tegoż, p. Nowak, obłudnie i zuchwale nazwał oszczerstwem. Oskarżeni przeprowadzili dowód prawdy, że oszczerstwo było po stronie ogniskowców. Lecz nikt ich za to, zkolei, na sąd nie wezwał.
  16. „...et si ces invitations fraternelles étaient insuffissantes, je serai obligé de me rappeler aussi que mon premier devoir est d’empecher que l’on empoissonne la morale de mon peuple, car l’athéisme est destructeur de toute morale, si non dans les individus, du moins dans les peuples“. Schoenbrunn, 13 XII 1805.
  17. Papieża.
  18. Boska Komedja, Raj, pieśń V, 73 — 85. Przekład Porębowicza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Charszewski.