Przejdź do zawartości

Sęp (Nagiel, 1890)/Część piąta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Jeszcze na śladach.

W pół godziny potem wchodził z powrotem do „Handlu win.“
Od czasu opuszczenia przezeń Lutka Solskiego, upłynęły z górą dwie godziny. Biedny Lutek nie mógł sobie znaleźć miejsca. Niespokojny, blady, z zaczerwienionemi oczyma, przechadzał się po izbie, w której znajdował się bilard.
Obstalowana przezeń butelka wina stała na stole nie ruszona.
On sam co chwila zbliżał się do okna...
Zaledwie ujrzał zdaleka zbliżającego się „Frygę,“ wybiegł na jego spotkanie.
— I cóż? i cóż? — pytał niecierpliwie.
„Fryga“ wskazał mu gospodarza, ciekawie śledzącego ich oczyma.
Weszli do pokoju.
— Ona czy nie ona? — pytał Lutek.
Brakło mu tchu w piersi.
Były ajent policyjny namyślał się tylko przez krótką chwilę. Ostatecznie zdecydował, iż należy powiedzieć wszystko...
Wydobył z kieszeni jeden z płatków tkaniny, który — zapewne przez roztargnienie — zatrzymał przy sobie.
— Znasz pan to? — zapytał.
Lutek Solski pochwycił gwałtownie kawałek materji i przysunął do oczu... Krew nabiegła mu do bladych dotąd skroni.
— To... to... z jej sukni... — wybełkotał.
Wyprostował się.
Kawałek tkaniny wypadł mu z ręki.
— Ona... nie żyje? — pytał cały drżący.
„Fryga” z trwogą patrzył na wzruszenie, które widniało na twarzy młodego człowieka.
— Niech pan się uspokoi — zawołał. — Żyje... prawdopodobnie żyje...
— Prawdopodobnie?
Były ajent policyjny prawie gwałtem usadził młodego człowieka na krześle i zmusił go do wypicia kieliszka wina.
Następnie, uspokoiwszy go nieco, przystąpił do opowiadania.
Opowiedział wszystko. Wniosek, tym razem już nie wątpliwy był taki: Kobietą wmięszaną w dramat była Jadzia. — Czy żyje? Niewiadomo...
Gdy kończył, Lutek Solski pobladł, jak płótno.
Zdawało się, że lada chwila spadnie z krzesła... To zaniepokoiło w wysokim stopniu „Frygę.” Zbliżył się do niego i wziął go za rękę. Ręka była zimna jak lód.
— Wracajmy — rzekł „Fryga.”
Lutek Solski zaledwie miał siłę podnieść się. Trzęsła nim febra; miał straszną gorączkę. Próżno były ajent policyjny próbował mu perswadować, ażeby się nie poddawał wrażeniu. Lutek jednak odpowiadał monosylabami, albo nie odpowiadał nic.
Był chory...
„Fryga“ miał wiele kłopotu, zanim go odwiózł na pół przytomnego do domu.
Widocznem, że młodemu człowiekowi konieczną była pomoc lekarza.
To też, oddając Solskiego w ręce jego służącego, kazał mu niezwłocznie przywołać doktora. Sam „Fryga” cofnął się. Zbyt mało jeszcze znał Lutka, ażeby miał prawo czuwać przy jego łożu.
— Niech pan tylko przypadkiem nie próbuje przyjść na umówione dziś rendez-vous z adwokatem! — przestrzegł Solskiego odchodząc. — Adwokat będzie u pana sam...
Przestroga ta była zbyteczną.
Lutek stracił już prawie zupełnie przytomność, a zresztą, gdyby nawet chciał się podnieść z łóżka, nie byłby w stanie...
Wieczorem „Fryga“ zobaczył się z adwokatem.
Zawiadomił go najpierw o rezultacie wycieczki na Nową-Pragę i o stanie Lutka Solskiego. Zaledwie „Julek” dowiedział się o chorobie przyjaciela, chciał czemprędzej biedz do niego.
„Fryga“ go zatrzymał.
— Przepraszam pana mecenasa — rzekł — jedno słówko.
— Co takiego?
— Rzecz w obecnem położeniu niezmiernie ważna...
— Słucham, ale mów pan prędko.
— Czy pan mecenas raczył być dziś w biurze posłańców?
— Byłem.
— I jeśli wolno zapytać jakie są wiadomości?
— Niezbyt pocieszające...
— A mianowicie?
— Że w spisach biura żadnego posłańca o nazwisku Robaka niema...
„Fryga“ opuścił ręce zniechęcony.
„Julek“ chciał już wychodzić, ale były ajent policyjny go zatrzymał.
— Przepraszam pana za natręctwo... bardzo przepraszam. Jeszcze jedno maleńkie słówko...
Adwokat pytał wzrokiem.
— Czy pan mecenas nie był przypadkiem łaskaw, jak prosiłem, dowiedzieć się nazwisk i adresów posłańców, ostatniemi czasy przyjętych do biura?
— Ach, właśnie, zrobiłem to...
„Julek” zaczął czegoś szukać po kieszeniach.
— Nie wiele się pan z tego dowiesz panie Józefie — mówił. — W ciągu ostatniego miesiąca przyjęli tylko jednego posłańca...
— Jednego?
„Julek” znalazł w którejś kieszeni kartkę, o którą mu chodziło. Zbliżył ją do oczu.
— Nazwisko posłańca: Wurm. Mieszka gdzieś na Woli... Gdzie? dokładnie nie wiedzą.
— A...
Adwokat oddał kartkę „Frydze.”
— Zdaje się to być jakieś nic nieznaczące indywiduum — dorzucił. — A co najzabawniejsze.
— Jeśli pan mecenas łaskaw, co?...
— To, że, chcąc mnie zapewnić o uczciwości tego posłańca, objaśnili, iż jest on protegowany przez właściciela kamienicy z Kapitulnej... Zgadnij pan przez kogo?.. przez pana Onufrego Leszcza.
— Tego samego, który był świadkiem w sprawie?
— Tak...
— A... powtórzył znów „Fryga.” — Słyszałem o tem...
— Widocznem było, że to go zajęło. Pocierał nos.
— I czy pan mecenas nie pytał przypadkiem... jak wygląda ten uczciwy posłaniec... ten Wurm?
— O, pytałem... Ale nie mogli powiedzieć nic ciekawego... Jest zbyt młody, dość wysoki, bez zarostu...
„Fryga“ tarł sobie nos niemiłosiernie, prawie do krwi.
— Zresztą można go zobaczyć, ma stację na Kruczej, a w tych dniach będzie w biurze...
— O tem ostatniem wątpię!... — rzekł nagle „Fryga.“
„Julek“ spojrzał nań i zatrzymał się. W oczach jego wybiło się zdziwienie.
— Jakto? Sądziłbyś pan?...
Ale były ajent policyjny już żałował swych słów.
— Przepraszam pana mecenasa — odrzekł, spuszczając oczy. — Nic nie sądzę...
— A wiec?
— Więc jutro lub pojutrze będę u pana mecenasa zdać sprawę z roboty, do której się biorę natychmiast...
— Co za robota?
— Zobaczy pan mecenas. Musi być sporo ciekawego! Tymczasem przypominam, że pan Solski czeka na pana mecenasa...
— Ach, prawda!...
Julek pożegnał się z „Frygą“ i wybiegł...
Na trzeci dzień rano około ósmej, jakiś nizki, niepokaźny człowieczek, licho ubrany, z nieuczesaną brodą i czarnemi zawiesistemi wąsami, zbyt wielkiemi na jego małą figurkę, kręcił się po Kapitulnej ulicy.
Nieznajomy zdawał się czegoś oczekiwać.
Nie można przysiądz, czy wypadkiem, którego oczekiwał, nie było ukazanie się pana Onufrego. To pewna, że majestatyczny widok właściciela kamienicy na Kapitulnej, wychodzącego, jak zwykle co rano, do kościoła, zwrócił jego specjalną uwagę.
Mały człowieczek przez długą chwilę przyglądał się z ukosa byłemu komornikowi; wyprzedził go nawet o kilka kroków, zatrzymał się jak gdyby coś poprawiając przy obuwiu, a tymczasem latającemi oczkami i bacznie znowu wpatrywał się w szerokie oblicze pana Onufrego.
Jeszcze przez chwilę szedł za zacnym kamienicznikiem, jak gdyby studjując jego ruchy i sposób trzymania się.
Wreszcie zawrócił.
Znalazł się znowu na Kapitulnej. Teraz włożył ręce w kieszenie i zaczął się włóczyć powoli po ulicy, czytając karty oznajmiające o mieszkaniach do wynajęcia. Czytał je skrupulatnie jedną po drugiej, nad niektóremi zastanawiał się i widocznie coś kombinował. Robił zabawne gesty i coś mruczał pod nosem...
Widocznie szło mu bardzo o znalezienie odpowiedniego mieszkania.
Karta wywieszona przed sienią kamienicy pana Onufrego zastanowiła go bardzo. Czytał ją raz, drugi i trzeci... Wreszcie na ruchliwej twarzy małego człowieka, wybiło się błogie zadowolenie. Widocznie trafiało mu się coś, co odpowiadało najzupełniej jego życzeniom.
Kiwnął głową i wszedł do sieni.
Nie będziemy opisywali dalszej wędrówki nieznajomego do izby stróża, do mieszkania, ażeby je obejrzeć, wreszcie do starej służącej pana Onufrego, która pod nieobecność gospodarza miała prawo najmować pomniejsze lokale. Dość, że tranzakcja przyszła do skutku.
Lokal na trzecim piętrze od podwórza, złożony z izby i ciemnej kuchenki został wynajęty przez Jana Gerwazego dwóch imion Pstrokońskiego, jak się sam nazywał, detalicznego fabrykanta obuwia damskiego, męzkiego i dziecinnego. Na złożony zadatek, nowy lokator dostał tymczasowy kwit.
Popołudniu ta umowa została potwierdzoną przez pana Onufrego, a nazajutrz od rana po dopłaceniu reszty należności za miesiąc, Jan Gerwazy dwóch imion Pstrokoński, wprowadził do mieszkania swe graty.
Dodamy dla ścisłości, że dziwnym trafem izdebka szewca znajdowała się właśnie nad gabinetem pana Onufrego. To też przed wprowadzeniem się nowego lokatora solennie zastrzeżono, iż niema prawa robić hałasów nad głową samego pana gospodarza...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.