Przejdź do zawartości

Sęp (Nagiel, 1890)/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Przyrzeczenie.

Na widok Władki, na twarzy adwokata wybiło się zdziwienie, więcej — niechęć.
A jednak warto było rzucić okiem na dziewczynę. — Parę razy widzieliśmy już Władkę. Obecnie przedstawiała się ona inaczej, niż wówczas w sądzie, przygnieciona słowami prokuratora i inaczej, niż przedtem w knajpie. Na tle zabrudzonych ścian piwiarni, był to słoneczny, pełen żywych barw obrazek; w jej oczach widniała pustota, na ustach uśmiech. W sądzie, pomimo wszystko, podnosiła w górę czoło. Im mocniej uderzała w nią pogarda słów oskarżenia, tem dumniej patrzyła przed siebie. — Może zresztą nie myślała o niczem, oprócz losu „jego“.
Teraz był to istnie posąg boleści...
Jakaś zarzutka odsłaniała do połowy ułożone niedbale grube sploty włosów czarnych, jak heban. — Prosta, ciemna sukienka opinała postać niewielką, o kształtach rozkosznie modelowanych. — Twarz nieco śniada, o gorących tonach włoszki, o niezmiernie żywej karnacji i różowawym puszku brzoskwini, którego troska zetrzeć nie zdołała, była w tej chwili blado-żółta. Oczy, niegdyś pełne pustoty i ognia, paliły się w głębi jak dwa karbunkuły. U powiek zawisły grube łzy... Uśmiech spadł z tej twarzy, zrodzonej do rozkoszy, a teraz podobnej do maski tragicznej. Tylko usta maleńkie, czerwone jak krew, zdawały się wzywać ognistych pocałunków.
Bądź co bądź, Władka nawet i w tej chwili była nieskończenie powabna...
Musiał to przyznać „Julek“, podczas gdy robił w myśli niezbyt korzystne dla dziewczęcia refleksje. W ciągu sprawy uwaga adwokata z konieczności niejednokrotnie zatrzymywała się na postaci tego bodaj najważniejszego świadka. „Julek“ mimowoli myślał o dziewczynie. Ostatecznie niebyła ona dlań sympatyczną... Nie dlatego, ażeby adwokat wątpił o szczerości jej zeznań, przeciwnie... Ale jej wyzywająca piękność bachantki, jej podniesione czoło, z którem stawała przed sądem, otwartość, czy bezwstyd, kiedy wyjaśniała stosunek z chłopcem, ognista namiętność, która się wyrywała z jej piersi, gdy wobec kilkuset osób na dyskretne pytania przewodniczącego odpowiadała głośno i wyraźnie, chociaż łkając: „Ja go kocham, kocham nad życie!..“ To wszystko nie mogło nie razić mieszczańskiej moralności adwokata. Jakkolwiekbądź, mówił sobie, stosunek ten był i musiał być zgubnym dla młodego chłopca...
To też nic dziwnego, że na twarzy „Julka“, gdy ujrzał Władkę, wybiła się niechęć.
Oczekiwał zresztą wszystkiego, tylko nie tej wizyty. Zadawał sobie pytanie, co ją mogło sprowadzić. Umyślnie, ażeby nie przedłużyć odwiedzin, które uważał za zbyteczne, nie posunął się w głąb gabinetu i nie zajął miejsca przy biurku.
Zatrzymał się na środku pokoju i skierował pytający wzrok na Władkę, która stała u drzwi.
Dziewczyna wahała się przez krótką chwilkę... Ale niepewność ustąpiła niebawem. Zanim „Julek“ mógł się zorjentować, Władka posunęła się szybkim ruchem naprzód i pochwyciwszy jego dłoń, zaczęła ją obsypywać pocałunkami.
— Panie! ratuj go!.. zaledwo zdołała wyłkać.
Na twarz adwokata uderzyły rumieńce. Pocałunki, któremi jego ręce paliły małe, gorące wargi dziewczyny, oszałamiały go...
Władka powtarzała:
— Panie! ratuj go!..
Wreszcie „Julek“ zdołał zapanować nad wzruszeniem. Prawie gwałtem oderwał swe ręce od ust dziewczęcia. Chciał coś mówić, ale w tej chwili spostrzegł, że dziewczynka blednie jeszcze bardziej i chwieje się.
Mimowoli objął jej kibić, ażeby nie upadła. Kiedy dotknął tej kibici, pulchnej, gorącej, wyziewającej rozkoszny zapach ciała kobiecego, zdawało mu się, że sam upadnie. Było to zresztą wrażenie tylko jednej chwili. Poprowadził Władkę do fotelu, stojącego przed biurkiem... Chciał zadzwonić na służącego, ale dziewczę podniosło głowę. W oczach jej był znów ten wyraz bolesnej energii, który „Julek“ widział w sądzie.
— Nie potrzeba — rzekła głosem nieco przyciszonym, ale wyraźnym. — Już przeszło... Przepraszam... tysiąc razy przepraszam, że robię panu tyle... tyle kłopotów.
Ten świeży, dźwięczny głos, w tej chwili cokolwiek przygłuszony, robił na „Julku“ niezwykłe wrażenie. Słyszał przecie jej zeznanie w sądzie, sam zadawał pytania, przypominał sobie nawet jego dźwięk... Jednak co za różnica! Wogóle adwokat nie rozumiał dobrze, co się z nim w tej chwili działo. Uprzedzenie, z którem u progu gabinetu witał Władkę, teraz znikło... Została tylko głęboka litość nad tą istotą, rozkwitającą, pełnią życia i młodości i tak ciężko dotkniętą bólem. „Julek“ w ciągu jednej sekundy odnalazł w głębi swego mózgu jakiś nowy świat wrażeń, w którym orjentował się z trudnością.
— Niech pani siada... — rzekł, ażeby powiedzieć cokolwiek.
Usadził ją w fotelu i sam zajął miejsce obok. Następnie czekał. Chciał pytać, mówić, ale czuł się zmieszanym, nie znajdywał myśli i słów. Wreszcie Władka zaczęła głosem, który robił na nim tak silne wrażenie:
— Panie!.. Ja wracam od niego, z więzienia... Widziałem go. Mówiłam z nim...
Konwulsyjne łkania przerywały jej słowa.
Po chwili znów zaczęła. Mówiła długo. Była jak gdyby w gorączce. Opowiadała o tem, jaki „on“ był blady i mizerny tam za kratą, jak jej wszystka krew zbiegła do serca, kiedy go zobaczyła zdaleka tak, że go ani przytulić, ani okryć pocałunkami nie mogła, jak tylko ręce ich spotkały się przez kratę, jak myślała, że w tym gorącym uścisku rąk umrze... Łzy i łkania przerywały potok jej słów ognistych, nieporządnych, namiętnych. Powtarzała słowa, które ze sobą zamienili w więzieniu. Przypominała szczegóły sprawy; mówiła o tem, jak go kocha, przekonywała, że „on“ jest niewinny.
„Julek“ słuchał. Próbował zdać sobie z tego wszystkiego sprawę, ale daremnie. Jedyną myślą bardziej określoną, na której się mógł zatrzymać, był sąd, który mimowoli formułował o niej:
— Histeryczka, a przynajmniej nerwowa... bardzo nerwowa...
Ona mówiła dalej:
— On jest niewinny!.. Niewinny!.. Przysięgnie na to.
To, co powiedziała przed sądem, to prawda. Nie jest przecież ostatnią. Jest kobietą... ma wstyd... Z początku strasznie, strasznie jej było przykro pomyśleć, że przed ludźmi, przed sądem, musi powiedzieć wszystko... To hańba! Ale co robić?.. Kocha go, kocha nad życie, nad śmierć, i gdyby przyszło przejść jeszcze raz, jeszcze dziesięć razy przez ten pręgierz spojrzeń i dwuznacznych uśmiechów, przez chłostę słów tego... tego... prokuratora, przejdzie, ażeby tylko jego uratować. Jej głos dźwięczał akcentami pełnemi siły. Do twarzy napłynęła jej fala krwi. Oczy ciskały płomienie...
„Julek“ milczał ciągle. Przyszło mu teraz na myśl: zkąd dziewczyna z tej sfery wzięła tę siłę uczucia, a razem względną poprawność wyrażeń? Kto ją nauczył tak mówić? Jednocześnie z chaosu wrażeń wyłaniał się rodzaj podziwu dla tego uczucia, rodzaj serdecznej sympatji dla niej, wreszcie coraz wyraźniejsze, głębokie, stanowcze przekonanie, iż w samej rzeczy „on“ musi być niewinny... Adwokat mimowili rozumował:
— Tak... Niepodobieństwem jest, ażeby ona kłamała! To, co mówi, płynie z głębi serca. A więc... on jest niewinny.
W jego umyśle budził się głośny protest przeciwko niesprawiedliwości, która została spełnioną! Teraz dopiero pojmował całą jej ohydę. Czuł potrzebę naprawienia tej niesprawiedliwości. Zdawało mu się to niezbędnem, przedstawiało niemal jako święty obowiązek w chwili, gdy Władka, wpatrując się z niepokojem w nieruchomą jego twarz, ze spuszczonemi oczyma powtarzała:
— Trzeba go ratować... Nikt tego nie zrobi, tylko pan... pan jedyny!
Czekała odpowiedzi. Ale „Julek“ milczał... Jego myśli ważyły się jeszcze, układały do równowagi.
Dziewczyna powstała z fotelu...
Wydobyła z zanadrza mały srebrny medaljonik. Zanim adwokat mógł ją powstrzymać, uklękła. Zaczęła przez łzy:
— Na tę Matkę Boską przysięgam, że on jest niewinny!.. Przysięgam, że jeśli go nie uratuję, ja tego nie przeżyję... Odbiorę sobie życie...
„Julek“ był już przy niej. Pomógł jej wstać.
— Niech pani usiądzie — rzekł.
Przez chwilę jeszcze panowało milczenie. Wreszcie adwokat podniósł głowę: oczy jego miały jakiś niezwykły wyraz. Rzekł głosem poważnym i stanowczym:
— Dotąd wierzyłem w niewinność tego biedaka, przeczuwałem ją... Teraz jestem o niej głęboko przeświadczony. Zrobię wszystko, co możebne, ażeby to przekonanie przelać sądowi i światu... Ja z kolei przyrzekam to wobec sumienia i Boga.
Władka zakryła twarz dłońmi, i pochylona na poręcz fotelu, załkała... Gorące łzy długo, powoli spływały po jej rękach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.