Rycerze mroku/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
WOLNY

— Nareszcie... szepnął młody mężczyzna, spozierając na ponury gmach, opuszczony przed chwilą.
Stał w potokach porannego majowego słońca, rzucającego złote skry na jego wysmukłą sylwetkę i wymizerowaną twarz długim pobytem w więzieniu. Stał, trzymając małą walizeczkę w ręku i spozierał na ruch uliczny i przechodniów ni to radośnie, ni to z podziwieniem, jak ludzie, którzy zdawna odwykli od gwaru i zgiełku wielkiego miasta.
Nie, raczej spozierał radośnie...
Och, bo dłużyły mu się te ostatnie dni, te godziny ostatnie, spędzone w mrocznej celi, wlokły bez końca... Liczył sekundę każdą... i pojmował znakomicie owe niezrozumiałe i bezsensowne na pozór ucieczki swych współtowarzyszów, którzy, ogarnięci dziwną psychozą, niemal w przededniu uwolnienia, wyłamywali kraty, niepomni ani kary ani grożących niebezpieczeństw, byle jeno co rychlej znaleźć się na wolności...
Jak melodyjnie zabrzmiał dziś zrana chropowaty głos dozorcy, kiedy nań zawołał.
— Numer sześćdziesiąty! Do kancelarji! Po cywilne ubranie!
Po chwili znalazł się w więziennej kancelarji, przed obliczem naczelnika — naczelnik, człowiek starszy, lubiał każdego ze swych byłych pupilów żegnać odpowiedniem przemówieniem.
— Panie Welski — rzekł, zwracając się do niego po raz pierwszy w ten sposób, „tykał“ go bowiem dotychczas na równi z innemi aresztantami — opuszcza pan nasze mury po dwuletnim pobycie i mam nadzieję, że nie zawita do nas więcej... Teraz, gdy odbył pan karę i jest człowiekiem wolnym... wyznać muszę — zastanowił się chwilę — mówię to oczywiście prywatnie, bo wyroków władz nie mam prawa krytykować, iż cała pańska sprawa wydała mi się niezrozumiałą i...
Tu urwał. Chciał dodać zapewne, iż nie wierzył w winę Welskiego i przypuszczał, że ten padł ofiarą jakiegoś nieszczęsnego zbiegu okoliczności. Urwał, bo jako wielki dyplomata sądził, że i tak powiedział dość, a jaśniej mu się tłumaczyć nie przystoi.
Welski, w odpowiedzi, jeno skinął głową i bez słowa opuścił kancelarję. Czyż dziękować miał za to wyrażenie w oględnym sposobie wątpliwości w jego winę? Toć tyle swego czasu się nazaprzeczał, namęczył, się starał wszystkich przekonać, iż dzieje mu się bezpowrotna krzywda, że dziś ponowne roztrząsanie bolesnych szczegółów, uważał za zbyteczne.
— Nareszcie wolny..
Szeroko wciągnął w piersi ciepłe wiosenne powietrze, wyprostował się, ruszył z miejsca, lecz w tejże chwili przystanął.
— Dokąd?
W pierwszym porywie radości zapomniał o dręczącem pytaniu, które nieraz mu się już nasuwało w więziennej celi. W Warszawie nie miał bliższej rodziny a przyjaciele... część z nich odsunęła się od niego w czasie hańbiącego procesu, a ci pozostali, którzy okazywali mu niby to tyle sympatji, jak go dziś przyjmą, czy zechcą dopomóc do powrotu w ramy uczciwego społeczeństwa? Czy przejdą do porządku nad piętnującym wyrokiem, czy też usuwać się będą niczem od dotkniętego morową zarazą? Nauczony przykremi zawodami, przywykł już był nie wierzyć ludziom, ani nie wierzyć czczym zapewnieniom współczucia. Czy który z tych, którym ongi tyle przysług wyświadczył, odwiedził go choć w więzieniu lub zapytał listownie, czy on, Welski, żyje, czy mu czego nie potrzeba, czy nie chory lub nie umarł w turmie...
Uśmiechnął się z ironją.
— Dokąd? — powtórzył.
Przed chwilą tak cieszył się, że ujrzy znów kwitnące kwiaty i drzewa, że napawać się będzie gwarem ulicznym, patrzeć na piękne kobiety, robić, wolny, co zechce sam... a teraz... bez pieniędzy prawie, bez dachu nad głową... Otrząsnął się gwałtownie, siłą woli rozpraszając coraz bardziej ogarniające zniechęcenie.
— Ano zobaczymy — mruknął — z twardej ja ulepionym gliny! Jeślim tyle przetrwał, przetrwam jeszcze... choćby po to, aby się spotkać z tym nędznikiem, któremu zawdzięczam dwa lata straconego życia...
Machinalnie zacisnął w kieszeni parę drobnych banknotów, doręczonych mu przy opuszczeniu więzienia za aresztancką pracę, zacisnął je silniej, jakby tym ruchem pragnąc dodać sobie otuchy i w tem zetknięciu szukać siły do nowej rozpaczliwej walki o byt.
Nie pozbył się wszakże całkowicie dręczących myśli, bo szedł z opuszczoną na piersi głową, pozornie bez celu, nie rozglądając się dokoła.
Gdyby Welski nie był się zatopił w swych niewesołych dumaniach, zapewne uderzyłby go pewien na pozór drobny szczegół.
Oto kiedy tak szedł, z przejeżdżającego tuż koło niego tramwaju, wychylił się jegomość, gruby, wygolony, w amerykańskich okularach i patrzył — za nim długo w ślad, jakby rozpoznając — czy jest Welski tym, kogo on ma na myśli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.