Przygody księcia Ottona/Księga trzecia/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
O pewnej cnocie chrześcijańskiej.

Wchodząc do ruchomego swojego więzienia, Otton zauważył, iż nie było puste: w kącie karety, skulona i drobna, siedziała jakaś postać. Światła wewnątrz nie było, a zresztą towarzysz tej przymusowej drogi miał twarz ukrytą w podniesionym kołnierzu podróżnego płaszcza, iż niepodobna było nic odgadnąć z tej sylwetki człowieka.
Pułkownik Gordon usiadł na przedniem siedzeniu, zatrzasnął drzwiczki, i w tej samej chwili konie ruszyły z miejsca szybkim kłusem.
Dość długą chwilę trwało zupełne milczenie. Gordon przerwał je pierwszy.
— Doprawdy, panowie, jeśli mamy czas przepędzać w podobny sposób, lepiej było zostać w domu. Na taki zawód, słowo daję, nie liczyłem. Nie wątpię, iż moja rola wydaje się wam niegodną zazdrości, więcej powiem: przykrzejszą, niżli wasza własna; lecz z drugiej strony — rozważcie, panowie, iż jest w tem pewna korzyść, że macie przed sobą człowieka wykształconego, z pewnem wyrobionem zdaniem, który próbował pióra nie bez powodzenia, i którego rozmowa — śmiem sobie pochlebiać — oprzeć się może na gruncie poważnym. W żołnierskiem życiu podobna sposobność, jaka mi się zdarzyła, dzięki waszemu nieszczęściu, nie jest do pogardzenia; przyznaję, iż obiecywałem sobie bardzo wiele; więc błagam was, panowie, nie burzcie mych rozkosznych złudzeń! Mówiłem sobie: wprowadzam w ciszę i samotność kwiat dworu — prawda, bez płci pięknej, ale trudno — w każdym razie mam uczonego doktora.
— Gotthold!? — zawołał Otton z najwyższem zdumieniem.
— Tak jest — rzekł doktor gorzko. — Zdaje się, iż musimy podróżować razem. Wasza Książęca Mość na to nie był przygotowanym?
— Co to ma znaczyć? — spytał Otton zdziwiony. — Czyś doszedł do przekonania, że z mego rozkazu jesteś aresztowany?
— Wniosek jest zupełnie prosty.
— Pułkowniku, — rzekł książę — bądź łaskaw wyjaśnić tę sprawę doktorowi Hohenstockwitz!
— Obaj panowie jesteście aresztowani na podstawie tego samego rozkazu, własnoręcznego rozkazu księżny Serafiny, datowanego przedwczoraj w południe, potwierdzonego pieczęcią i podpisem pierwszego ministra, barona Gondremarka. Jak widzicie, panowie, odsłaniam przed wami tajemnicę więzienia.
— Przebacz mi, Ottonie... przebacz niesprawiedliwe moje podejrzenia — prosił żałośnie Gotthold.
— Nie wiem, czy zdobędę się na to, Gottboldzie. Nie wiem, czy będę mógł.
— A ja — przerwał Gordon — jestem pewien, iż Wasza Książęca Mość uczyni to wspaniałomyślnie. Niech mi jednak będzie wolno wtrącić w tej sprawie słówko. W ojczyźnie mojej religia, którą wyznajemy, naucza, iż „łaska” różnemi drogami zstępuje w duszę ludzką; otóż chcę zaproponować panom jedną drogę.
To powiedziawszy, zapalił latarkę, umieszczoną w rogu karety, a następnie ostrożnie wyjął z pod siedzenia mały koszyczek miłej powierzchowności, z którego wysuwała się ciekawie szyjka najpowabniejszej pod słońcem butelki.
— Tu spem reducis!.. — zawołał wesoło. — Panie doktorze, proszę dokończyć tego ustępu. Panowie, — ciągnął dalej — w przekonaniu własnem czuję się i uważam do pewnego stopnia za gospodarza domu, mającego zaszczyt przyjmować najdostojniejszych gości: sądzę jednak, panowie, iż pojmujecie obaj całą trudność i draźliwość mojej roli, i jako ludzie delikatni, więcej nawet: subtelni, nie zechcecie mi jej utrudniać, odmawiając zaszczytu uznania się za moich gości. Nie wątpiąc o tem ani na jedną sekundę, ośmielam się wznieść zdrowie księcia!
— Na honor, pułkowniku, przekonywam się w tej chwili, — odparł uprzejmie Otton — iż los dał nam przynajmniej najweselszego gospodarza. Wznoszę nawzajem zdrowie pułkownika Gordona!
I po raz wtóry wypróżnili szklanki. W tej samej chwili turkot kół oznajmił, iż kareta wjechała na bity gościniec i z podwójną szybkością podążać zaczęła do celu.
Nie psuło to humoru podróżnym. Wesołość zagościła trwale między nimi. Wewnątrz karety — ciepło, jasno, gwarno, brzęk szkła, śmiech, przezdrowia, ożywiona rozmowa, migotliwy blask lampy, nocny powiew wiatru, niosący zapach rosy, wilgoci i lasu. Przez otwarte okna, przy blasku gwiazd, widać przesuwające się wzdłuż drogi plamy pól jasnych, mglistych i ciemnych, balsamicznych lasów; turkot kół, uderzenia podków o grunt twardy i tętent koni, w pewnem oddaleniu biegnących za karetą, mieszały się z gwarem wesołych głosów ludzkich. Wino ożywiło barwą rumieńca nawet bladą twarz Gottholda, kieliszki krążyły żywo i wesoło, zmieniały się toasty, życzenia, grzeczne i uprzejme słówka.
Po pewnym czasie jednak gwar zaczął przycichać, coraz częściej i dłużej po głośnym wybuchu następowało milczenie i spokój, przerywany śmiechem lub szeptem poufnym.
— Ottonie, — przerwał Gotthold jedną z tych chwil — wiem teraz, że nie mam prawa prosić cię o przebaczenie. Nie proszę o nie. Ja na twojem miejscu nie umiałbym przebaczyć!
— Tak się to mówi — odparł z cichem westchnieniem książę. — Przebaczyłem ci zresztą, chociaż słowa twoje i podejrzenia utkwiły mi w sercu. I nie w mojej mocy usunąć je stamtąd. Czy tylko twoje?.. Daremnem byłoby wobec rozkazu, który spełniasz, pułkowniku, ukrywać i osłaniać domowe rozterki. Nie ja wydałem je na pastwę tłumu. A więc, panowie, czy zdaniem waszem mogę przebaczyć własnej żonie? Przebaczam jej, jednakże... przebaczenie nie jest jeszcze zapomnieniem. I wina przebaczona nie zawsze być może usuniętą bez śladu. Przebaczyłem jej, prawda, nie myślę o zemście, ale nie w mojej mocy, aby ta kobieta pozostała dla mnie tem samem, czem była.
— Wasza Książęca Mość zechce pozwolić mi wtrącić słówko — podjął pułkownik. — Wszak się nie mylę, sądząc, iż mam do czynienia z chrześcijanami? A na zasadzie tej Boskiej nauki, którą wszyscy wyznajemy, czyż każdy z nas nie jest słabym i nędznym grzesznikiem?
— Mów za siebie, pułkowniku! — przerwał gorąco Gotthold. — Co do mnie, dzięki kropli szlachetnego wina, które wróciło sprężystość mej myśli, nie poddaję się podobnemu wyrokowi. Odrzucam twą zasadę, pułkowniku.
— Jakto? — zapytał Gordon. — A więc czujesz się doktorze, bez winy? A jednakże przed chwilą prosiłeś o przebaczenie? Prosiłeś towarzysza własnej twej niedoli, nie Boga, Pana światów!
— Na to nie mam odpowiedzi... poddaję się — rzekł doktor. — Widzę, iż dysputa jest niebezpieczną z panem; masz cały zapas argumentów, z którymi walczyć trudno.
— Pochlebiasz mi, doktorze! Chociaż — w swoim czasie — byłem istotnie dosyć mocno uzbrojony w uniwersytecie w Aberdeen. Ale powracając do kwestyi przebaczania win, ja rozstrzygam ją w ten sposób: czystość zasady, słabość natury ludzkiej. I w tem zawiera się wszystko. Co do was, panowie, zbyt wysoko cenię zasługi wasze, abym mógł stawić was w szeregu ludzi, potrzebujących przebaczenia.
— Trochę sztuczny paradoks — zauważył Gotthold.
— Przepraszam, pułkowniku; teraz mnie pozwól otwarcie wyrazić swoje zdanie — wtrącił książę. — Przyjmuję słowa twoje jako wyraz przekonania, mimo to jednak, ileż w nich okrutnej i gryzącej ironii! Czyż przypuszczasz, że pochwały mniemanych cnót moich mogą mi być przyjemne w chwili, gdy (przyznaję jak ty, z całą szczerością) pokutować muszę za wszystkie winy przeszłości?
— Winy? — powtórzył Gordon. — Przebacz, książę, ale mojem zdaniem, żaden z was nie wie nawet, co to wina. Żaden z was nie był wyrzuconym z kursów teologicznych za zaniedbanie obowiązku. Żaden z was — a ja byłem wypędzony. Co tu mówić!.. Zaniedbanie obowiązku — czy wy wiecie, co to znaczy? Prawdę mówiąc, było to po pijanemu. Odtąd nie upijam się nigdy. Wasza Książęca Mość, — ciągnął drżącym nieco głosem, napełniając na nowo swoją szklankę — mogę pić bez końca, ale upić się nie mogę — to wspomnienie mię trzeźwi. Kto nie stracił pamięci, ten pijanym nie jest! Wszak zgodzicie się na to? Tak, panowie, najdostojniejsi goście moi, kto się przekonał, iż sam własne życie uczynił zwiędłym liściem, marną igraszką losu, ten w kwestyi przebaczenia ma swoje teorye. Być może, iż z chwilą, kiedy wreszcie przebaczę sam sobie, przestanę przebaczać innym — lecz nie prędzej. A co prawda, panowie, dzień taki wydaje mi się jeszcze bardzo odległym. Aleksander Gordon, mój ojciec, sługa świętej Ewangelii, był człowiekiem bez winy... lecz twardym dla bliźnich. Ja złym jestem i słabym — więc muszę być pobłażającym. W tem różnica. I dlatego może, człowiek, który nie umie przebaczać, będzie dla mnie zawsze jedynie młokosem.
— Słyszałem jednak wiele o pańskich pojedynkach — zauważył Gotthold spokojnie.
— To co innego, panie, najzupełniej co innego: wprost kwestya etykiety. Nie przeszkadza mi to wcale do chrześcijańskiej wyrozumiałości.
Oparł głowę o poduszki i po krótkiej chwili zasnął snem mocnym, zdrowym, połączonym z lekkiem chrapaniem.
Książę i doktor spojrzeli na siebie.
— Śmieszny żołdak — rzekł Gotthold.
— I niezwykły dozorca. Z tem wszystkiem jednak ma wiele słuszności.
— Tak — dodał Gotthold tonem zamyślenia, jakby nawpół do siebie; — rozpatrzywszy to lepiej, przyznać trzeba, iż słusznie nie mamy prawa przebaczać sobie, skoro tak trudno jest przebaczyć innym.
— Czyż zbytnia pobłażliwość nie przynosi ujmy? — za pytał Otton. — Czyż nie kładzie jej granic naturalne poczucie własnej godności?
— Poczucie godności! A znasz ty człowieka, któryby rzeczywiście czuł się godnym szacunku? W oczach takiego oto prostego żołnierza możemy uchodzić za ludzi honoru, ale we własnych?.. Czyż nimi jesteśmy w istocie? Nazewnątrz szyld, jaskrawo, pięknie malowany, ale wewnątrz — deliquium, bezwładność i niemoc.
— Być może.. — odparł książę — tak... co do większości. Lecz ty, Gottholdzie? Ty, pracowniku niestrudzony, poświęcony idei, nauce, jej celom, gardzący rozkazami i pokusami tego świata — gdzież słabość twoja? Nie wiesz, jak ci zazdroszczę i zazdrościłem zawsze!
— Odpowiem ci jednem słowem, ciężkiem, twardem słowem. Niech to upokorzenie okupi me winy. Ja piję, Ottonie. Skrycie jestem pijakiem. Zrozumiałeś? Ten nałóg odrywa mię od pracy, nauki, pozbawia trud mój istotnej wartości i wpływu na otoczenie. Ten nałóg paczy mi charakter. Ta rozmowa, to moje uniesienie nieszczęsne względem ciebie — czy sądzisz, iż płynęło tylko z miłości prawdy? Niestety, nie umiałbym dziś już sam obliczyć, ile w tem było wina, ile przekonania. Tak, Ottonie, jesteśmy tylko grzesznikami, nędznymi ludźmi, jak słusznie powiedział ten biedak, któremu duma moja śmiała przeczyć. Nędzni grzesznicy, rzuceni na ziemię, znający dobro, szukający złego, nadzy i zawstydzeni przed obliczem Pana.
— Czy podobna? — szepnął Otton przerażony. — Czy podobna? Lecz w takim razie czemże są najlepsi pomiędzy nami? Najlepsi...
— Najlepszych niema wcale — przerwał Gotthold. — Najlepszego nic nie może być w człowieku. Nie jestem najlepszym z ludzi, lecz prawdopodobnie nie jestem gorszym od ciebie, albo tego śpiocha. Jestem poprostu pozą, pretensyą do czegoś i nic więcej. Wiesz teraz, co masz o mnie myśleć, wiesz, co wart jestem.
— I to nie wpływa wcale na zmianę mych uczuć — odparł Otton łagodnie. — Daj szklankę, Gottholdzie, wypijemy teraz za trwałość ostatniego dobra w tem złem życiu: wypijemy za przyjaźń naszą. A następnie zapomnij o słusznej przyczynie do urazy i żalu i wypij razem ze mną za zdrowie mojej żony; żony mojej, względem której zawiniłem, i która zawiniła wobec mnie nawzajem; żony mojej, którą lekkomyślnie opuściłem w niebezpieczeństwie. Cóż to znaczy, czy jesteśmy złymi czy dobrymi, póki możemy kochać i jesteśmy kochani?
— Brawo, Ottonie! To najlepsza odpowiedź na pesymizm, to najwyższy cud wśród ludzkości! Więc kochasz mię jeszcze? Możesz przebaczyć swej żonie? W takim razie mamy prawo krzyknąć na sumienie, aby milczało — głos jego jest podobny do głosu psa, który szczeka na cień.
Obaj przyjaciele zapadli w milczenie; doktor bębnił palcami po pustej szklaneczce, Otton wyglądał oknem.
Powóz tymczasem wyjechał z doliny i posuwał się płaskim grzbietem wyniosłości, stanowiącej z tej strony granicę Grunewaldu i Gerolsteinu. Na prawo, u stóp lasu, spowity w mgły jasne, spadając tu i owdzie szumiącą kaskadą, toczył się bystry strumień w szeroką równinę, nad którą rozpostarła się noc czarna, nieprzejrzana. Na lewo światło latarni powozu przesuwało się po skalistej ścianie lub oświetlało brzeg czarnej przepaści; tu i owdzie nizka, karłowata sosna błysnęła nagle wszystkiemi igłami, aby za chwilę zniknąć w nocnym mroku. Z pod kół żelaznych sypały się iskry od uderzenia o grunt granitowy. Tu i owdzie na skręcie Otton spostrzegał w pewnem oddaleniu oddział ułanów, eskortujący karetę.
Nakoniec tuż przed nimi, na skale wysokiej, dumnie się wznosząc ku sklepieniu nieba i rysując na niem swym twardym konturem, ukazała się wieża Felsenburga.
— Patrz, Gottboldzie, oto nasze przeznaczenie — rzekł książę głosem spokojnym.
Doktor zbudził się z zadumy.
— Myślałem o tem, — rzekł z cichem westchnieniem — dlaczegoś się dał porwać, wiedząc o niebezpieczeństwie? Mówiono mi, żeś przyjął rozkaz bez oporu. A czy nie powinieneś był pozostać, choćby wbrew jej woli, dla niej samej, ażeby jej bronić?
Otton zbladł mocno, ale nic nie odpowiedział.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.