Przygody księcia Ottona/Księga pierwsza/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV,
w którym książę zbiera opinie w podróży.

Był to prawdziwy szczyt dyplomacyi, że książę zdołał przed południem wymknąć się z gościnnych progów Kiliana Gottesheima. Uwolnił się przecież wreszcie i od uciążliwej wdzięczności starego wieśniaka, i od poufałości jego córki, ale nie tak łatwo było pozbyć się pana Fritza. Młody polityk oznajmił z bardzo tajemniczem spojrzeniem, iż odprowadzi go do szosy, a Otton, podejrzewając w tem resztki zazdrości, przez wzgląd na pannę Otylię nie śmiał odrzucić propozycyi. Skoro jednakże znaleźli się sami na wiejskiej drodze, pragnienie swobody ze zdwojoną siłą obudziło się w sercu księcia, i podejrzliwem okiem śledząc swego towarzysza, czekał niecierpliwie chwili wyzwolenia.
Czas jakiś Fritz w milczeniu postępował obok konia, który szedł stępa, i przebyli tym sposobem więcej niż połowę drogi, nim wieśniak z widocznem pomieszaniem i nieśmiałością odważył się zacząć rozmowę.
— Chciałem was zapytać, panie — rzekł, podnosząc na księcia ciekawe spojrzenie, — czy jesteście socyalistą?
— Ależ — nie... — odparł Otton. — Niezupełnie się zgadzam z tem, co rozumieją zwykle pod tą nazwą. Skądże to pytanie?
— Zaraz to panu powiem. Poznałem odrazu, że jesteś pan gorącym postępowcem i powstrzymujesz się tylko przez wzgląd na starego Kiliana. Co do tego, miałeś pan słuszność: starzy są zawsze tchórze. A przytem mamy teraz tyle grup odmiennych ludzi pokrewnych przekonań, że trudno wiedzieć z góry, jak daleko sięga najśmielszy. Nie byłem też zupełnie pewny, czy należysz pan do wolnomyślnych, dopóki nie zacząłeś mówić o kobietach i o wolnej miłości.
— Co? — zawołał zdumiony Otton. — Ani słowa nie pisnąłem o podobnych rzeczach!
— To się rozumie samo... naturalnie... o, nic kompromitującego! Rzucasz pan tylko myśli, oto wszystko: badanie gruntu, jak powiedziałby nasz prezydent. Ale trzeba być chytrym, żeby mnie wywieść w pole; znam ja dobrze naszych mówców, ich sposoby postępowania i doktryny. A mówiąc między nami, — dodał, głos zniżając — jestem też członkiem, ja sam... Tak, panie, jestem członkiem tajnego stowarzyszenia i mam medal...
Rozpiął koszulę, zdjął z szyi zieloną plecionkę i podał księciu zawieszony na niej medal z wyobrażeniem odradzającego się Feniksa i napisem: Libertas.
— Teraz sam pan widzisz, że możesz mi ufać — rzekł, chowając swój skarb z powagą. — Nie jestem pierwszym lepszym samochwalcą, lecz rewolucyonistą z przekonania.
I rzucił na księcia wzrokiem tryumfatora i uwodziciela.
— Rozumiem — odparł Otton. — To wystarczające. Jednakże, mojem zdaniem, przyjacielu, ten najlepiej służy swojemu krajowi, kto jest przedewszystkiem uczciwym człowiekiem. Co do mnie, chociaż się nie omyliłeś, przypuszczając, że jestem zamieszany w sprawy polityczne, nie mogę cię objaśnić więcej, gdyż ani mój charakter, ani zdolności nie nadają się do roli wodza. Natura przeznaczyła mi widocznie, abym słuchał i wykonywał wolę innych. A jednakże każdy z nas musi panować nad czemś, chociażby tylko nad własnemi namiętnościami, panie Fritz, i człowiek, który myśli o małżeństwie, powinien się nad tem dobrze zastanowić. Stanowisko męża, jak panującego, jest bardzo sztuczne i zawiłe: jednemu i drugiemu trudno dobrze postępować. Czy rozumiesz, co chcę powiedzieć?
— O, tak, naturalnie!.. każdą rzecz zrozumieć mogę — mówił Fritz, zmieszany kierunkiem rozmowy i niezadowolony z rezultatów swoich wyznań. — Ale, — zapytał nagle z ożywieniem — czy nie na arsenał kupiłeś pan folwark?
— Zobaczymy — odparł, śmiejąc się, książę. — Nie okazujmy zbytku gorliwości... tymczasem, gdybym był tobą, wolałbym nie wiedzieć o niczem... co do tej sprawy.
— O, niech pan będzie spokojny! — zawołał Fritz uszczęśliwiony, chowając do kieszeni dukata. — Nie słyszałem od pana ani słowa... ani słowa. Poznałem ja odrazu, co to znaczy, i mogę powiedzieć teraz, że wiem wszystko. Niech pan pamięta tylko, — dodał z miną tajemniczą — gdyby było potrzeba przewodnika, znam te lasy jak własną kieszeń, każdą zajęczą dróżkę.
Pozostawszy sam wreszcie, Otton przyśpieszył kroku, śmiejąc się w duszy z niezwykłej rozmowy. Ubawił się nią szczerze. Rad był także ze swego zachowania się na folwarku, gdzie — przyznawał — łatwo było popełnić wiele błędów. Na domiar harmonijnych wrażeń, piękność drogi i świeże wiosenne powietrze przyjemnie oddziaływały na niego.
Spływając z gór i znowu wznosząc się łagodnie po garbatych pochyłościach, piękna, szeroka szosa wiodła w kierunku Mittwalden. Po obu stronach stały proste, wyniosłe i równe drzewa iglaste, zanurzając korzenie w ciemnym i wilgotnym gruncie, osłaniając u stóp swoich chłodnym cieniem mszyste kobierce, kryształowe źródła i szemrzące strumienie. I wszystkie drzewa, wysokie i silne, młode, wysmukłe, wątłe, stały równo, zwartym szeregiem, w szatach zielonych, podobne do siebie, niby armia milcząca pod bronią. Wioski, miasteczka kryły się w oddali, na prawo i na lewo, jak gdyby nie śmiały przed oczyma przejezdnych odsłaniać swoich tajemnic. Kiedy niekiedy tylko w głębi zielonej doliny spostrzegał książę czerwoną gromadkę dachów skupionych, albo gdzieś na wzgórzu samotną chatę drwala. Szosa była własnością międzynarodową, dla stolic i miast wielkich i odległych, drobne życie Grunewaldu pomijała lekceważąco. Stąd jej samotność cicha i poważna.
Niedaleko od granicy Gerolsteinu spotkał książę niewielki oddział swego wojska, maszerujący pośród gorącego pyłu. Poznano go i powitano okrzykiem, bez wielkiego zapału. Odtąd jechał sam długo pośród drzew milczących. I zwolna rozpraszała się jego wesołość, a swobodę umysłu mącić zaczęły wspomnienia. Wkrótce obsiadły go, jak rój komarów. Słowa nocnej rozmowy na wiejskim folwarku spadały mu na głowę, niby grad pocisków. Przerażony, zgnębiony, obejrzał się wkoło, jakby szukając punktu oparcia dla myśli, — i rzeczywiście na poprzecznej drodze, przecinającej szosę, spostrzegł jeźdźca.
Głos ludzki i obecność obcego człowieka wydały mu się chłodnem źródłem na pustyni. Zatrzymał konia, czekał.
Nadjeżdżający człowiek był widocznie wieśniakiem: czerwony, opalony, z grubemi wargami i zamglonem, słodkiem spojrzeniem. Przez konia przewieszone dwie ciężkie sakwy utrudniały mu jazdę, a u pasa wisiała gliniana butelka.
Na wezwanie księcia odpowiedział wesołym okrzykiem, lecz zarazem całą figurą wykonał tak niezwykły ruch na siodle, iż Otton odgadł natychmiast, że butelka nie była już pełną.
— Czy jedziecie do Mittwalden? — zapytał uprzejmie.
— Aż do drogi na Tannenbrunn — odparł człowiek. — Pojedziemy razem, hm?
— Z przyjemnością; dlatego czekałem tu na was.
Wkrótce postępowali obok siebie. Instynkt wieśniaka skierował wzrok jego przedewszystkiem na konia; zamgloną źrenicą badał wierzchowca i praktycznym zmysłem oceniał jego wartość.
— Do dyaska! — mruknął w końcu — pięknego konia macie, przyjacielu!
Zaspokoiwszy swoją ciekawość w tym względzie, podniósł oczy na jeźdźca, jak na szczegół drugorzędny.
— Książę! — zawołał nagle, kłaniając się z takim impetem, że tym razem o mało nie zleciał na ziemię. — Wasza Książęca Mość niech mi wybaczy, — że nie poznałem zaraz, ale...
Gniew nagły pozbawił księcia zimnej krwi i panowania nad sobą.
— Skoro mię znasz, — rzekł cierpko — nie mamy potrzeby jechać obok siebie; wyprzedzę cię zatem, jeśli łaska.
Spiął ostrogami białego rumaka, aby słowo w czyn zmienić, ale chłop pijany wyciągnął się szybko i pochwycił mu cugle.
— A to co znowu, książę czy nie książę? — zawołał gburowato. — To tak się z ludźmi postępuje? Pod maską bardzo pięknie, miłe towarzystwo, a kiedy cię poznałem, wyprzedzisz mię, jeśli łaska!.. Szpieg! — ryknął prawie w twarz Ottonowi, purpurowy od trunku i dotkniętej próżności.
Książę się zmieszał; zrozumiał w tej chwili, że przecenił znaczenie swego stanowiska, a być może, iż doznał też pewnej obawy, zważywszy, iż zuchwalec nie był zupełnie przytomny.
— Puść cugle! — zawołał jednak dość stanowczo.
Ku zdumieniu Ottona chłop pusłuchał bez wahania.
— Wiedz, mój panie, — rzekł wtedy zimno i wyniośle — iż jakkolwiek przyjemnie byłoby mi może podróżować z tobą, jako człowiek obcy, rozmawiając spokojnie o różnych przedmiotach, o których życzyłbym sobie poznać twoje zdanie, nie mogę być spragnionym czczych grzeczności, jakie z was każdy uważa za najstosowniejsze dla księcia.
— Myślisz, że ci będę kłamał? — krzyknął pijak, czerwieniąc się znowu gwałtownie.
— Nie wątpię o tem — odpowiedział książę już zupełnie spokojnie. — Nie pokażesz mi np. medala, który masz na szyi — dodał ze znaczącem spojrzeniem, dostrzegłszy zieloną plecionkę na krótkiej szyi gbura.
Skutek tych wyrazów był piorunujący: czerwona twarz pijaka stała się zielono-żółtą, grubą i drżącą ręką sięgnął do koszuli, jak gdyby chciał osłonić zdradziecką plecionkę.
— Jaki medal? — zapytał, całkiem wytrzeźwiony. — Żadnego medala nie mam!
— O, nie zapieraj się! — rzekł książę chłodno — opowiem ci dokładnie, jak wygląda: jest na nim Feniks w płomieniach i napis: Libertas.
Chłop szeroko otworzył usta i zawzięcie mrugał oczyma, jakby nie mógł powstrzymać spadających powiek.
— A teraz się zastanów, czy ci wypada uskarżać się na niedelikatność człowieka, przeciw któremu spiskujesz, aby go zamordować?
— Zamordować? — wyjąkał wieśniak. — O co do tego, to wcale nie! Nigdy w życiu. Nie mieszam się do spraw kryminalnych, o, nie!
— Z tego widzę jedynie, że cię niedokładnie objaśniono co do tej kwestyi — zauważył Otton. — Każdy spisek sam przez się jest już sprawą kryminalną i pociąga za sobą karę śmierci. Tak, panie, karę śmierci; mogę cię uroczyście zapewnić, że nie przesadzam ani trochę. Niepotrzebnie się jednak tak wzruszasz tą wiadomością — ja nie jestem żandarmem. Tylko widzisz, kto chce mieszać się do polityki, powinien znać dokładnie obie strony medalu.
— Wasza Książęca Mość... — zaczął niepewnym głosem wieśniak.
— Dajże pokój, mój drogi! Cóż wspólnego republikanin ma z Książęcą Mością? Lecz jedźmy dalej. Ponieważ tak gorąco pragniesz mojego towarzystwa, nie mam serca pozbawiać cię tej przyjemności. A zresztą pragnę zadać ci jedno pytanie: powiedz mi, czemu — skoro jesteście tak liczni, 15 tysięcy spiskowych, jak mówią, a prawdopodobnie i więcej, — wszak prawda?..
Wieśniak otworzył usta, ale wydał tylko dźwięk głuchy, niewyraźny.
— Niechby piętnaście tysięcy... — powtórzył Otton. — Skoro stanowicie partyę tak silną, czemuż nie zgłosicie się do mnie otwarcie ze swemi żądaniami?.. z rozkazami, chciałem powiedzieć? Czyż sądzicie, że tak cenię swoją władzę? Nie wierzę temu. Pokażcie mi swoją większość, a abdykuję natychmiast. Natychmiast, słyszysz? Powtórz to swoim przyjaciołom. Zapewnij ich z mojej strony o zupełnej wyrozumiałości. Niech wiedzą, że cokolwiek sądzili o mnie i mojej nieudolności, mój własny sąd pod tym względem jest o wiele surowszy. Jestem najgorszym księciem w całej Europie — cóż więcej powiedzieć mogą?
— Nie myślę tego wcale — zaczął wieśniak.
— Widzisz, że gotów jesteś stanąć w obronie rządu — zaśmiał się Otton. — Doprawdy, na twojem miejscu porzuciłbym spiski. Tak samo nie stworzony jesteś na spiskowca, jak ja na panującego.
— Jedno przecież powiem głośno i otwarcie — zawołał chłop z odzyskaną już śmiałością: — Nie na ciebie się uskarżamy, tylko na twoją panią.
— Ani słowa więcej! — zawołał książę w uniesieniu. — Raz jeszcze radzę ci — dodał po chwili z gniewem i nieukrywaną pogardą: — wycofaj się z polityki. A jeśli cię kiedy spotkam, bądź trzeźwiejszym. Kto się upija od rana, ten nie ma najmniejszego prawa sądzić chociażby najgorszego z książąt.
— Kropelkę tylko skosztowałem, ale nie piłem wcale — bronił się chłop z przekonaniem o słuszności tego rozróżnienia. — A zresztą — przypuśćmy nawet, że jestem pijany, — dobrze, jestem pijany! I cóż z tego? Nikt ode mnie nie zależy. Moja piła świętuje i oskarżam oto twoją żonę. Czy ja sam tylko? Idź, pytaj wszędzie. Co robią nasze tartaki i piły? Co robi młodzież, która powinna pracować? Co się dzieje z pieniędzmi? Wszystko zatrzymane, — ni tu, ni tam. Nie, panie, to zupełnie co innego: na tem ja cierpię, cierpię za twoje błędy, płacę za nie z mojej kieszeni, z kieszeni biedaka, mój panie! A moje błędy co kogo obchodzą? w czem cię krzywdzę? Pijany, czy nie pijany, widzę jasno, że kraj dyabli biorą i z jakiej przyczyny. A teraz powiedziałem... możesz mię kazać wrzucić do przeklętego więzienia, to mi jest wszystko jedno. Powiedziałem prawdę. I pozostaję wtyle, ażeby uwolnić Waszą Książęcą Mość od niegodnego towarzystwa.
Zatrzymał konia i niezgrabnie złożył księciu głęboki ukłon.
— Zwracam twoją uwagę, — rzekł Otton spokojnie — że cię nie zapytałem o nazwisko. Szczęśliwej drogi!
I uderzywszy konia, popędził galopem.
Pomimo jednak tej pozornej pewności siebie i spokoju, rozmowa z traczem stała mu kością w gardle. Od człowieka, którym pogardzał, odebrał na początek przykrą lekcyę grzeczności, a wkońcu był pokonany na polu prostej logiki. I znowu wszystkie przykre i drażniące myśli odezwały się z całą goryczą.
Około godziny trzeciej zdecydował się wreszcie zwrócić na boczną drogę, wiodącą do Backsteinu, aby zjeść obiad gdzie w skromnej oberży. Nic już gorszego spotkać go nie mogło nad to, czego doświadczył.
W niewielkiej sali hotelowej w Backsteinie zauważył, wchodząc, siedzącego przy stole młodzieńca o twarzy inteligentnej, z książką w ręku. Otton kazał podać sobie nakrycie tuż obok, i przeprosiwszy grzecznie, zapytał sąsiada, co czyta.
— Przeglądam ostatnią pracę doktora Hohenstockwitza, mego krewnego, a bibliotekarza księcia Grunewaldu — odparł swobodnie młodzieniec. — Człowiek to niepospolitej erudycyi i nie pozbawiony talentu.
— Znam doktora Hohenstockwitza, — odparł Otton — ale nie czytałem jeszcze jego pracy.
— Zazdroszczę panu zarówno pierwszego, jak drugiego; możesz korzystać z miłego stosunku i czeka cię przyjemność, która dla mnie będzie za chwilę przeszłością.
— Sądzę, iż wiedza pańskiego krewnego cieszy się zasłużonem i powszechnem uznaniem?
— W moich oczach stanowi to wymowny przykład potęgi intelektualnej wartości — rzekł młodzieniec. — Któż z inteligencyi troszczy się dzisiaj o jego chlebodawcę i wychowańca, nawet z nim spokrewnionego panującego księcia? A z drugiej strony, któż nie wie choćby ze słyszenia o doktorze Grottholdzie? Tylko wyższość umysłowa, jedyna z pomiędzy wszystkich, opiera się na naturalnych podstawach.
— Widzę, że mam przyjemność mówić z filozofem, może z autorem? — grzecznie spytał książę.
Twarz młodzieńca oblała się żywym rumieńcem.
— Nie mylisz się pan, — odparł — mam prawo do tych obudwu tytułów. Oto mój bilet. Jestem licencyatem... Roederer, autor kilku dzieł politycznych.
— Jestem rad podwójnie z trafu szczęśliwego, który pozwolił mi dziś spotkać pana, gdyż w całym Grunewaldzie mówią o blizkiej rewolucyi; a ponieważ pan specyalnie studyujesz tę kwestyę, pragnąłbym bardzo usłyszeć, co sądzisz o tym ruchu?
— Z pytania tego wnosić mogę, że prace moje są panu nieznane — odparł dość sucho uczony polityk. — Jestem niewzruszonym stronnikiem monarchii i pod żadnym względem i w żadnych warunkach nie podzielam niedorzecznych rojeń i utopii empirystów, którzy bałamucą siebie i olśniewają ciemne masy. Epoka mrzonek takich już minęła, możesz mi pan wierzyć, albo skończy się lada chwila.
— Kiedy jednakże spojrzę dokoła siebie... — zaczął Otton.
— Kiedy spojrzysz pan wkoło siebie, — przerwał stanowczo licencyat — widzisz ciemnotę i głupców. Ale my, pracownicy myśli i twórcy opinii, przy blasku wszechwiedzącej nauki, zaczynamy powoli usuwać te błędy. My pragniemy powrotu do niezachwianych nigdy praw natury, co nazwałbym, używając terapeutycznego wyrażenia: metodą naturalną zastosowaną do nadużyć. Zechciej pan zrozumieć tylko rzeczywiste słów tych znaczenie — ciągnął dalej. — Weźmy przykład: kraj w warunkach Grunewaldu i książę, jak wasz Otton, stanowią położenie, jak się zdaje, bez wyjścia; zbutwiałe formy i przeżyci ludzie, wszystko nieodwołalnie skazane na śmierć lub przerodzenie. Zgadzasz się pan? Jednakże ja wskazuję środek ratunku, nie przez brutalny i gwałtowny przewrót, lecz przez oddanie dobrowolne władzy w ręce zdolniejszego monarchy. Może to pana zajmie — mówił polityk z zapałem — i przypuszczam, że pana zainteresuję, przedstawiając mu mój ideał księcia. My, ludzie wiedzy, pracując w zamkniętym i cichym gabinecie, nie dążymy do życia czynu; dwa te rodzaje egzystencyi wykluczają się nawzajem, jest to rzecz dowiedziona. Ale filozof na tronie nie byłby też stosownym, chociaż potrzebnym jest gdzieś bardzo blizko, jako doradca w każdej ważnej chwili. Na księcia uważałbym za najodpowiedniejszego człowieka średniej inteligencyi, raczej żywego niż głębokiego, o przyjemnem obejściu, umiejącego podobać się i rozkazywać, przytem bystrego spostrzegacza, wesołego usposobienia, jednem słowem: sympatycznego. Od chwili, gdy pan wszedłeś, zwracam na ciebie uwagę, i oto mogę powiedzieć, że gdybym był Grunewaldczykiem, prosiłbym Boga o władcę podobnego do pana.
Książę wybuchnął śmiechem.
— Czyż doprawdy? Istotnie?
Boederer śmiał się także z widocznem zadowoleniem.
— Wiedziałem, że zadziwię pana — rzekł wesoło. — To nie są poglądy tłumu.
— O, nie! Zapewniam pana.
— A właściwie — poprawił się licencyat z powagą — to nie są ideały tłumu w dniu dzisiejszym; lecz wybije godzina, może niedaleka, kiedy zejdą i na ten poziom.
— Wybaczy pan, że wątpię — rzekł uprzejmie Otton.
— Skromność była i jest przymiotem godnym uwielbienia, zapewniam pana jednak, że mając do pomocy takiego doktora Gottholda np., byłbyś, podług mego zdania, zasadniczo przynajmniej, ideałem monarchy.
Na podobnej rozmowie czas upływał szybko i przyjemnie dla księcia; na nieszczęście jednakże, uczony licencyat, który był także w drodze do Mittwalden, zbyt niewprawnym był jeżdźcem, aby jej dziś mógł dokończyć, przebywszy już połowę. Pozostał więc na noc w Backsteinie, a Otton, chcąc uwolnić się od własnych myśli, które najuciążliwszem były towarzystwem, przyłączył się do gromadki kupców, po większej części handlujących drzewem, którzy jechali także do stolicy i już od kilku godzin hałaśliwie pokrzepiali się w hotelowej sali. Byli to ludzie z różnych stron, poddani sąsiednich drobnych krajów, a to właśnie pożądanem było dla księcia: nie znali go osobiście, może i mniej o nim słyszeli.
Noc już zapadła, kiedy wyruszyli w drogę. Kupcy byli podochoceni i bardzo hałaśliwi; śmieli się bezustannie, płatali sobie figle, śpiewali chórem albo pojedyńczo, zapominali o swym nowym towarzyszu i wyprzedzali go bez ceremonii, to znowu, przypomniawszy sobie, czekali na niego, żartowali, nawoływali. Lecz książę był zadowolony; mógł korzystać naprzemian z tej niezwykłej rozrywki, lub oddawać się samotności, słuchać ich niedorzecznego gadania, lub poważnej mowy lasów. Gwiaździste niebo, lekki powiew wiatru, jednostajny tętent kopyt po twardej drodze, wszystko to zlewało się w harmonijną całość z jego usposobieniem. Był więc w dobrym humorze i zupełnie spokojny, kiedy wjechali razem na szczyt wzgórza, panującego nad stolicą.
W głębi leśnej doliny liczne światła miejskie tworzyły jakby błyszczące jeziorko, poprzecinane wyraźnie prostemi liniami ulic. Nieco z boku, na prawo, rezydencya księcia jaśniała, oświetlona jak fabryka.
Jeden z kupców był Grunewaldczykiem, lecz nie znał swego władcy. Ten zatrzymał się, i spojrzawszy na dół, wyciągnął bat swój w kierunku tych świateł.
— Oto pałac Jezabel! — zawołał grubym głosem, w którym brzmiało oburzenie i szyderstwo.
— Jakto? Jak ją nazwałeś? — zapytali inni ze śmiechem.
— Tak ją tu nazywamy, — odpowiedział kupiec — podług Pisma Świętego.
Zaśmiał się grubo i zaintonował śpiewkę uliczną, którą towarzysze widocznie znali dobrze, bo natychmiast przyłączyli się do chóru. Jej książęca mość, najjaśniejsza Amelia Serafina, księżna Grunewaldu, była bohaterką, ballady, Gondremark jej bohaterem.
Chór ten policzkiem hańby zabrzmiał w duszy księcia. Zatrzymał nagle konia i jak skamieniały stał na tem samem miejscu. Śpiewający bez niego zwolna zjeżdżali w dolinę.
Nuta śpiewki, wesoła i szydercza razem, niedorzeczna i swobodna, długo i daleko płynęła w wilgotnem powietrzu, słowa oddawna stały się niezrozumiałe, a rytmiczne dźwięki, podnosząc się i opadając, dzwoniły w uszach księcia zniewagą.
Spiął konia ostrogami, aby uciec od nich. Niedaleko na prawo oddzielała się boczna droga, wiodąca wprost do pałacu. Tu się skierował i przebiegał szybko cieniste i starannie utrzymane alee pięknego parku. Było to główne miejsce spacerowe dla mieszkańców stolicy, i w pogodne dni letnie dwór, arystokracya i wyższa burżuazya Mittwalden tu spotykały się i pozdrawiały. Lecz o tej porze park był pusty i samotny, ptaki tylko na gniazdach zaludniały go milczącą rzeszą; w gąszczu przebiegały trwożliwe zające; tu i owdzie wznosiła się biała statua, nieruchoma, z zastygłym gestem; tu i owdzie altanka lub fantastyczna świątynia odsyłały mu echo kroków jego konia.
Po dziesięciu minutach takiej jazdy znalazł się w górnej części własnego ogrodu, połączonego z parkiem za pomocą mostu. Tu były dworskie stajnie. Na ratuszowej wieży zwolna wybiła dziesiąta, powtórzył ją natychmiast wielki zegar pałacowy, a za nim zegary miejskie w oddaleniu. W stajniach książęcych panowała cisza, przerywana jedynie kiedy niekiedy brzękiem łańcucha, albo niecierpliwem uderzeniem podkowy.
Otton zsiadł z konia i wziął go za uzdę. Nagle przyszło mu na myśl dawno zapomniane opowiadanie o kradzieży owsa i dowcipnym masztalerzu, które przed laty jeszcze powtarzano sobie pośród pałacowych plotek. Nie zastanawiając się nad niem zbyt długo, przeprowadził konia przez most i zapukał do okna oficyny siedm razy coraz ciszej. Pukając, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Po chwili otworzyła się furtka przy bramie, i ukazała się w niej głowa ludzka. Przy blasku gwiazd można było poznać twarz stajennego.
— Nic dziś — szepnął głos jakiś.
— Latarni! — rozkazał książę.
— Boże miłosierny!.. — zawołał człowiek. — Kto tam?
— Ja, książę — odparł Otton. — Przynieś mi latarnię, zabierz konia i otwórz wejście do ogrodu.
Człowiek pozostał jednak nieruchomy, milczący, z głową zawsze wysuniętą nazewnątrz furtki.
— Jego Książęca Mość! — szepnął nakoniec. — Ale... dlaczego Wasza Książęca Mość w tak dziwny sposób zapukał do mego okna?
— Przesąd — rzekł Otton. — Mówią w Grunewaldzie, że od tego tanieje owies.
Człowiek wydał nagle krzyk podobny do łkania i uciekł.
Kiedy ukazał się znowu, nawet przy blasku latarni wydawał się straszliwie bladym. Ręce mu drżały, gdy brał cugle konia, i długo dzwonił kluczem, nim go wsunął w zamek.
— Wasza Książęca Mość, — przemówił wreszcie — przez miłosierdzie Boskie...
I umilkł przygnieciony ciężarem swej winy.
— Przez miłosierdzie Boskie... i cóż dalej? — spytał Otton wesoło. — Przez miłosierdzie Boskie niechaj owies będzie tańszy? Słusznie mówisz. Dobranoc.
I szybko wszedł do ogrodu, zostawiając stajennego w powtórnem przerażeniu.
Z tej strony ogród stopniami tarasów obniżał się łagodnie do poziomu rzeki, aby po za nią wznosić się na nowo aż do stóp murów, uwieńczonych płaskimi dachami wśród śpiczastych wieżyczek. Nowożytna fasada pałacu z kolumnami, sala balowa, wielka biblioteka, prywatne pokoje książęce, cała część mieszkalna wreszcie obszernych tych zabudowań zwróconą była ku miastu. Ta jaśniała potokiem świateł. Od strony ogrodu, wśród ciemności, rysowała się poważnie druga część gmachu, o wiele starsza, teraz ciemna i milcząca. W kilku oknach zaledwie, tu i owdzie, na różnych piętrach, błyszczały blade, spokojne światełka. W jednym rogu wysoka, kwadratowa wieża strzelała w niebo coraz węższemi piętrami, niby olbrzymi teleskop, a na niej zatknięty sztandar książęcy panował nad wszystkiem.
Ogród tchnął wonią fijołków i chłodem, jasne ścieżki wyraźnie odznaczały się wśród trawników przy blasku gwiazd migotliwych, ciemne kontury klombów, drzew i krzewów fantastycznie rysowały się na tle nocy.
Książę zbiegł szybko po szerokich schodach marmurowych, jakby chciał uciec przed własną swą myślą. Przed tym wrogiem jednakże niema na świecie schronienia. Dźwięk muzyki halowej uderzył go nagle: w pałacu tańczono. Były to oderwane, słabe tony w tem oddaleniu, lecz potrąciły drgającą w nim jeszcze strunę pamięci: w niejasnej melodyi słyszał piosnkę uliczną, szyderczą, wesołą, która powtarzała imię jego żony...
I czarna noc rozpaczy spadła na książęcą duszę. Oto chwile powrotu: żona tańczy w otoczeniu... dworu... mąż płata figla lokajowi... a tymczasem poddani bawią się ich kosztem, układają o nich anegdoty.
Takim człowiekiem, mężem, księciem panującym jest Otton!..
I zaczął biedz znowu.
O kilka stopni niżej zatrzymany został przez placówkę, — nieco dalej przez drugą, — na moście koło sadzawki po raz trzeci zaczepił go oficer, prowadzący patrol. Podobna czujność nieznaną była w Grunewaldzie, ale nie obudziła ciekawości księcia. Gniewała go jedynie.
Odźwierny przy drzwiach prywatnych otworzył mu i cofnął się nagle z przestrachem na widok zmienionej twarzy swego pana. Otton wbiegł na schody, szybko minął korytarze i nakoniec szczęśliwie, nie spotkawszy nikogo, wpadł do swojej sypialni. W ciemności zdarł z siebie suknie i rzucił się na łóżko.
Wesołe takty balowej muzyki dochodziły aż tutaj kiedy niekiedy, a skoczne tony w duszy nieszczęsnego księcia łączyły się z szyderczym chórem grubych głosów i melodyą ulicznej śpiewki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.