Przygody księcia Ottona/Księga pierwsza/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III,
w którym książę pociesza piękność i wiek sędziwy i zaleca delikatność w sprawach serca.

Wczesnym rankiem opuścił książę swą sypialnię. Ptactwo rozpoczęło już poranny koncert, powietrze było spokojne i czyste, długie i chłodne cienie leżały na ziemi. Po źle spędzonej nocy świeżość letniego poranku jest ożywczą i pokrzepiającą zarówno siły ciała, jak umysłu. Wyprzedzić bliźnich w powitaniu słońca, być Adamem dnia nowego — przyjemnie wśród pięknej natury i uspokaja to duszę. Książę oddychał głęboko, z rozkoszą, zatrzymując się kiedy niekiedy, rozglądając się wkoło, przebywając w towarzystwie swego cienia pola, rosą okryte, i czerpiąc słodki balsam przyjemnych i łagodnych wrażeń.
Zielona długa ścieżka wiodła przez winnicę ku rzece. Otton skierował tam swoje kroki. Szumiącą rzeką był właściwie potok, z gór spadający, bystry i spieniony. Tuż pod folwarkiem rzucał się wesołą kaskadą, podobną do splątanej białej grzywy konia, w miniaturową przepaść, skąd pryskający, gniewny, zbity w pianę białą, a miejscami błękitny i przejrzysty, staczał się w rodzaj niewielkiej sadzawki, którą sam wyżłobił w skale. Brzeg, stromy z jednej strony, skalistym przylądkiem wydłużał się prawie aż na środek tego jeziorka, i to miejsce wybrał sobie Otton na wypoczynek i spokojne rozmyślania.
Wkrótce promienie słońca, niby strzały złote, przeniknęły zasłonę zielonych gałązek, tworzących nad wodospadem lekkie i żywe sklepienie; w tej samej chwili złote i tęczowe blaski zaigrały z cieniami na powierzchni wody, tysiąc ogni wlewając w każdą drobną falę. I każda strzała wnikała głęboko w łono wód drżących, i potok dyamentów zdawał się spadać w głębię i tryskać z niej znowu tęczowemi iskrami. Powietrze ogrzewało się z każdą minutą i napełniało coraz nowym aromatem. Wiatr zdawał się kołysać złote promienie słońca, odbijając ich ruchy w czystem źwierciadle wody; ruch wody grą misterną blasków i cieni odbijał się na ciemnej skale; upadająca kaskada wstrząsała z kolei fale powietrza, jak lekką zasłonę. I wszystko drżało i żyło w tym ruchu.
Zmęczony bezsenną nocą, podraźniony okrutnemi widziadłami wzburzonego sumienia i nagłej zazdrości, książę tu znalazł prawdziwe wytchnienie, słodki spokój, i cichy ten kawałek ziemi, pełen blasków, świeżości i głosów natury, stał mu się dziwnie drogim. Oparty plecami o skałę, objął splecionemi rękoma kolana i zatonął w marzeniu; patrzał, podziwiał, zachwycał się i tracił poczucie własnego jestestwa. Nic tak nie przykuwa uwagi człowieka, jak widok upartej i nieskończonej walki wody bieżącej z oporem, który jej stawia zuchwała przeszkoda. Wierny to obraz wiecznych wysiłków człowieka w walce z niewzruszoną siłą przeznaczenia. Zapatrzony w ten obraz, książę zanurzył się zwolna w otchłań marzeń, odrywających od rzeczywistości, graniczących między snem i jawą. „Książę i fala” — mówił mu w duszy głos jakiś — książę a fala, jednakowo powstrzymani w dążeniach, razem uwięzieni przez niewidzialne fatum w nieznanym zakątku ziemi. Książę i fala — dwa cienie znikome na wagach kosmologii ludzkiej. Książę i fala... Książę i fala...
Zasnął prawdopodobnie, jak zwykły śmiertelnik, który się nie wyspał we właściwym czasie, gdy dźwięk ludzkiego głosu zbudził go z tej drzemki.
— Panie! — powtarzał głos jakiś błagalnie, stłumionem brzmieniem.
Odwrócił się wreszcie i na brzegu strumienia spostrzegł wczorajszą gosposię, córkę wieśniaka, która — zmieszana widocznie własną śmiałością — wzywała go błagalnym gestem. Była to młoda dziewczyna, dobra i uczciwa, kwitnąca zdrowiem, które jej wdzięk stanowiło, pod wpływem pomieszania powabniejsza jeszcze w tej chwili.
Otton wstał zwolna i zbliżył się do niej.
— Dzień dobry — rzekł uprzejmie. — Wstałem dzisiaj wcześnie i — marzyłem w tem miejscu.
— O panie! — zawołała z wybuchem dziewczyna. — Przyszłam cię błagać, abyś zlitował się nad moim ojcem... Przysięgam Waszej Książęcej Mości, że gdyby był wczoraj wiedział, kogo ma przed sobą, prędzej pozwoliłby uciąć sobie język. I Fritz także... Boże, Boże, co oni zrobili! Ale ja się zaraz czegoś domyślałam, i dziś z rana prosto do stajni, — a tam... na strzemieniu książęca korona, korona Waszej Książęcej Mości! O miłosierny panie!... zaraz sobie jednakże pomyślałam, że nie zechcesz nas gubić, gdyż zapewniam cię, że obadwaj niewinni są, jak baranki.
— Moja droga, — rzekł Otton, ubawiony jej trwogą i nieobojętny na pochlebstwo — zupełnie źle tłómaczysz sobie położenie. Ja sam tylko zawiniłem, ukrywając swoje imię i doprowadzając do tego, aby mówili o mnie. I ja teraz proszę cię bardzo, abyś zachowała moją tajemnicę i nie zdradziła brzydkiego postępku. A co do zemsty, wszakże krewni twoi bezpieczni są w Gerolsteinie? Wiesz zresztą sama, że nawet w swoim własnym kraju nie mam już żadnej władzy.
— O, tak wcale nie jest jeszcze, jaśnie panie — z głębokim ukłonem odparła dziewczyna: — strzelcy daliby się porąbać za ciebie.
— Szczęśliwy książę! — zaśmiał się Otton z ironią. — Lecz choć zbyt grzeczną jesteś, aby przyznać to otwarcie, z pewnością nieraz w życiu mogłaś się przekonać przy dobrej sposobności, że jestem tylko pustym dźwiękiem i tytułem. Nie dawniej niż wczoraj wieczorem dowiedziono mi tego jasno. Widzisz na ciemnej skale ten cień ruchomy i drżący? Mam słuszny powód mniemać, że cieniem jest książę Otton, a skała niewzruszona — Gondremarkiem. Gdyby twoi krewni napadli na Gondremarka — ale na szczęście, jeden z nich jest przecież gorącym jego wielbicielem. Co zaś do twego ojca, to bardzo rozsądny człowiek, szanowny starzec, który mówi bardzo rozumnie, i pewien jestem jego uczciwości.
— O, co do tego, — zawołała żywo młoda dziewczyna — ojciec jest uczciwym i Wasza Książęca Mość może być o tem przekonanym. I Fritz także. A wszystko, co mówili wczoraj, to głupie żarty i bzdurstwa bez sensu. Wieśniak najczęściej mówi dlatego, żeby się pośmiać, i nie myśli o tem, co mówi... może mi jaśnie pan wierzyć. Na sąsiednim folwarku, gdybyś się pan tam udał, usłyszałbyś może to samo o moim ojcu.
— No, no, no! — przerwał książę — za daleko idziesz, moje dziecko; wszystko, co powiedziano było przeciw księciu...
— O, to wstyd, hańba! — zawołała panna Otylia.
— Nie — odparł Otton — to jedynie prawda. Niestety! takim jestem, jakim mię odmalowano... eh, gorszym jeszcze.
— Właśnie! — zawołała z wyrzutem dziewczyna. — To tak pan postępuje? Daleko z tem zajedziesz! Dałabym ja, gdyby mi chciał kto co zarzucić! Usłyszałby odpowiedź. Bah, bah, mam ja język nie od parady! I umiem się bronić, oho, zobaczycie! Właśniebym się też przyznała do winy! Nigdy w życiu, mój panie!... chociażbym ją miała na czole napisaną. Tak się robi, jeśli chcemy, żeby nas ludzie szanowali. A kto ni be, ni me, to na niego i kozy skaczą. Jak żyję, nie słyszałam jeszcze nic podobnego. To może pan się boi? To może pan i łysy?
Otton nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Co do tego, protestuję: nie jestem łysy — odparł.
Otylia zawstydziła się i zmieszała znowu.
— Najpokorniej przepraszam Waszą Książęcą Mość, — rzekła — sama rozpuściłam język, ale nie przez brak szacunku. Sam pan widzi, że pan jest dobry, i musi pan to przyznać, Wasza Książęca Mość... Zresztą, jaśnie pan sam wie najlepiej, jakim jest rzeczywiście.
— Cóż ci na to odpowiem? — rzekł z uśmiechem książę. — Jesteś dobrą kucharką, jak mogłem się wczoraj przekonać, i z pewnością umiesz wybornie przyrządzać niejedną potrawę, — ale zdarzyło ci się może nieraz widzieć najlepsze rzeczy tak cudacznie pomieszane przez nieumiejętną gospodynię, że nikt przełknąć nie może frykasu? Widzisz, to podobne do mnie. Jestem pełen dobrych przymiotów, ale całość na nic się nie zda. Jestem — jakby ci to powiedzieć w jednem słowie? — czekolada z pomarańczą.
— To mi tam wszystko jedno, jesteś pan dobry i koniec — odparła zawstydzona, że nie zrozumiała porównania.
— Jedno tylko jest pewnem, że ty jesteś dobrą — zauważył książę z uśmiechem.
— Ach! — zawołała, rumieniąc się z zadowolenia — bardzo pięknie pochlebiać! Ale wiem dobrze, co mam o tem myśleć. Mężczyźni...
— Moja droga, przecież ja jestem już stary — rzekł filuternie, robiąc znaczącą aluzyę do jej wczorajszego okrzyku.
— Stary? Za dziecko wziąłby pana każdy, ktoby cię słyszał, a choć jesteś księciem, gdybyś mi przyszedł do kuchni przeszkadzać, przywiązałabym ci ścierkę do pasa. Boże sprawiedliwy! — zawołała nagle, z przestrachem uderzając w dłonie — całe szczęście, że Wasza Książęca Mość mi przebaczy. Ciągle się zapominam.
— I ja także, — odparł książę — i to mi właśnie zarzucają.
Wyglądali w tej chwili na zakochaną parę, a choć szum wodospadu zmuszał ich mimowoli do podnoszenia głosu, ciekawe oko, śledzące ich z góry, mogło dopatrzyć w ich ruchach, zbliżeniu, śmiechu i wesołości pewien stan podniety.
Jakiś głos szorstki, z po za krzaku ciernia, zawołał na Otylię po imieniu. Dziewczyna zbladła.
— To Fritz, — rzekła cicho — muszę uciekać.
— Biegnijże, moje dziecko, i nie potrzebuję ci mówić: bądź spokojną. Sama przekonałaś się pewnie, że zblizka nie jestem straszny.
Pożegnał ją skinienem ręki, dziewczę odpowiedziało mu uśmiechem, pobiegła kilka kroków i zatrzymała się znowu, aby mu złożyć ukłon, przypomniawszy sobie, że tak poufale nie żegna się księcia.
Otton powrócił na swój skalisty przylądek, lecz humor jego zmienił się zupełnie. Zmienił się i krajobraz: słońce, już dość wysoko podniesione, śmielsze rzucało na wodę promienie, a błękit nieba, zieloność wybrzeża i blaski złote mieniły się razem, rzucając na powierzchnię barwne arabeski. Wiatr igrał z falą, z której wytryskały co chwila jasne gwiazdy.
W duszy księcia obudził się dziwny niepokój pod wpływem tego piękna, które go oczarowało: z tamtej strony granicy to cudne ustronie choć pośrednio należałoby do niego, tutaj — było krajem obcym. Dotychczas nie znał zupełnie rozkoszy, wynikającej z posiadania; ciekawe i piękne rzeczy, które należały do niego, były mu obojętne, lecz w tej chwili po raz pierwszy w swojem życiu doznał uczucia, które wydawało mu się pragnieniem rzeczy, należącej do innego. Była to poprostu zazdrość, zazdrość niewinna wprawdzie, uśmiechnięta, lecz zazdrość — pożądanie cudzej winnicy przez grzesznego Achaba.
Uśmiechnął się do siebie na to porównanie, rad był jednakże, kiedy nadejście Killiana wyrwało go z tych myśli.
— Spodziewam się, wielmożny panie, że dobrze spaliście dzisiaj pod moim nizkim dachem? — zaczął spokojnie wieśniak.
Otton wolał uniknąć szczerej odpowiedzi.
— Zachwycam się tutaj — odparł — ślicznym kawałkiem ziemi, na którym macie szczęście mieszkać, mój dobry ojcze.
— Tak, nasze pola, — rzekł z uśmiechem wieśniak, spoglądając dokoła, — tak, to ładny kawałek ziemi. Tam na wschodzie grunt pyszny, ciężki, urodzajny i głęboki. Pokazałbym panu mój zbiór z dziesięciu morgów. Albo i zboże w polu, aż miło popatrzeć! Powiadam panu, że w całym Grunewaldzie, ba! i w Gerolsteinie także, nie znalazłbyś folwarku równie żyznego i pięknego. Miewają ludzie po 60 (o co zawsze, siejąc, proszą pana Boga), miewają po 70 i po 100, — a ja miewam po 120 urodzaju! Ale to naturalnie i od gospodarza zależy.
— A rzeka rybna?
— Jak sadzawka, mój panie. A kto ma czas, to miło i połazić tutaj, nad tą bębniącą wodą, po zielonym brzegu, między temi skałami, strojnemi w zieloność, jak dziewczęta w niedzielę. A choćby i te Boże kamienie, co błyszczą jak złoto i klejnoty! Napatrzy się człowiek skarbów, nie szukając daleko. Ale, wielmożny panie, ośmielam się zwrócić uwagę, że w waszym wieku należy zacząć się wystrzegać reumatyzmu. Między 30 a 40 laty to czas siejby, że tak powiem, tej uprzykrzonej choroby, i niedobrze z pustym żołądkiem przechadzać się tak rano po chłodzie i wilgoci. Proszę też przyjąć moją dobrą radę, i pójdźmy prędzej, bo śniadanie czeka.
— Jak najchętniej — rzekł Otton poważnie.
Skierowali się w stronę folwarku.
— Więc całe życie spędziliście tutaj? — zapytał książę, idąc.
— Tutaj, mój panie; tu się urodziłem i pragnąłbym powiedzieć: tutaj umrę. Ale fortuna, panie, kołem się toczy, jak mówią. Powiadają, że ona ślepa, ale ja wolę wierzyć, że dalej widzi od nas. Tak, tu się urodziłem, i mój dziad i ojciec, wszyscy trzej uprawiamy te same zagony, jeden po drugim. Każda brózda w polu, którą mój pług kraje, leży na bróździe, przez nich wyżłobionej. Znajdziesz pan imiona nasze, wyrznięte na ławce w ogrodzie: Jan i dwóch Kilianów... Tak, mój panie, na starość trzeba być przygotowanym do wielkie zmiany w życiu. Niekiedy zdaje mi się, że widzę jeszcze mego ojca, zacnego starca w bawełnianej czapce, po raz ostatni idącego tędy, jak gdyby chciał pożegnać każdy kawałek ziemi. „Kilianie, — mówił — widzisz ten dym z mojej fajki? To życie...” Tak powiedział, i to była jego ostatnia fajka, — a ja myślę, że wiedział o tem. A musi to być jednak bardzo dziwnie zostawiać tak za sobą wszystko: drzewa, które człowiek sadził, syna, którego wychował, nawet i starą fajkę z głową Turka, którą palił jeszcze będąc chłopcem i zalecając się do przyszłej żony. Ale nikt na tej ziemi nie ma stałego domu, a co do wieczności znowu, to miło pomyśleć, że nie na własne tylko zasługi liczyć możemy. To wszystko prawda, a jednak nie umiem wypowiedzieć panu, jak mi przykro, że nie umrę na swojem starem łóżku.
— Dlaczego? — spytał Otton. — Cóż was stąd wygania?
— Los, panie. Sprzedają folwark... trzy tysiące dukatów. Gdyby trzecia część tego, nie potrzebuję się chwalić, ale przy moim kredycie i mając trochę oszczędności, zdobyłbym się na tę sumę. Trzy tysiące jednakże... trzy tysiące bitych dukatów... chybaby coś nadzwyczajnego... A tak, jeśli nowy właściciel nie zechce mię zostawić na folwarku, trzeba się będzie wynieść.
Mówił to z rezygnacją smutną, lecz spokojną, jak człowiek przygotowany na wszystko. W sercu Ottona jednak słowa starca nowe zbudziły uczucia: jego chęć posiadania tego pięknego ustronia nabrała realnej siły, a głos rozsądku dawał jej podkład praktyczny. Bo jeśli to, co słyszał, było istotnie prawdą, Grunewald przestanie wkrótce być dla niego bezpiecznem schronieniem. I czyż przezorność nie nakazuje zawczasu przygotować sobie na taki wypadek spokojnego kącika? A gdzież na świecie znajdzie piękniejsze ustronie? I Gotteskeim był typem bardzo sympatycznym, — uczciwy, sumienny, prawy: skarbem jest podobny dzierżawca. Każdy z nas zresztą lubi grać rolę Opatrzności. Zjawić się w chwili stanowczej i wyświadczyć usługę człowiekowi, który go tak głęboko upokorzył wczoraj surowością słów swoich, wydawało się księciu szlachetną i godną go zemstą. Ożywił się tą myślą i we własnych oczach nabrał pewnej wartości.
— Przypuszczam, — rzekł powoli — iż znajdę na ten folwark nabywcę, który w dalszym ciągu chętnie korzystać będzie z waszej pracy i doświadczenia.
— Czy podobna, mój panie? Ach, jakże byłbym wam wdzięczny! Człowiek się całe życie uczy rezygnacyi, a wkońcu widzi, że to jak lekarstwo: zwodzi, a nic nie pomoże.
— Możecie nawet tak ułożyć kontrakt, — ciągnął książę — że użytkowanie folwarku będzie wam zapewnione aż do końca życia.
— A czy wielmożny pan sądzi, — odezwał się wieśniak nieśmiało — że przyjaciel pański nie zgodziłby się na przyznanie mi prawa przekazu? Fritz jest porządnym chłopcem.
— Młody jeszcze — rzekł książę chłodno. — Niech zdobędzie o własnych siłach stanowisko i nie liczy na dziedzictwo.
Ale Gottesheim zaczął po chwili milczenia:
— Chłopiec dawno już jednak pracuje na tej ziemi, panie, a w moim późnym wieku (skończę 78 podczas żniwa), w moim wieku, proszę pana, niema nic pewnego, i właściciel mógłby prędko być w kłopocie, kogo znaleźć na moje miejsce. Licząc na Fritza, spałbym już spokojnie. Myślę, że takie względy powinny go skłonić do przyjęcia tego warunku?
— Fritz ma przewrócone w głowie — zauważył książę sucho.
— Jednak nowy właściciel... — zaczął Kilian.
Książę zarumienił się z niecierpliwości.
— Nabywca to ja — rzekł krótko.
— Powinienem to był odgadnąć — szepnął starzec, kłaniając się uniżenie. — Wielmożny pan uszczęśliwia swoją łaską starca, i mogę powiedzieć prawie, że nie wiedząc o tem, ugościłem anioła w swoim domu. O, gdyby wszyscy możni tego świata, to jest ci, co mają władzę, posiadali takie serce, ileż szczęśliwych ognisk zapłonęłoby znowu, ilu biednych przypomniałoby sobie wesołe pieśni!
— Nie należy sądzić nigdy zbyt surowo — wyrzekł poważnie książę; — każdy z nas ma swoje wady i słabości.
— To święta prawda, panie — uroczyście potwierdził wieśniak. — Lecz jakiemże imieniem mam nazywać szlachetnego mego dobroczyńcę?
Książę spojrzał na starca, lecz w tej samej chwili błysnęło mu szczęśliwie wspomnienie Anglika, którego przed tygodniem przyjmował w pałacu, i drugiego włóczęgi tej samej narodowości, znanego mu przed laty. To też odparł spokojnie.
— Nazywam się Transome i jestem podróżnikiem angielskim. Dziś wtorek... we czwartek przed południem przyjedźcie do Mittwalden, i skończymy interes. Spotkamy się w zajeździć „Pod gwiazdą poranną.”
— Na rozkazy we wszystkiem, co słuszne i sprawiedliwe — wyrzekł pokornie wieśniak. — Więc pan jesteś Anglikiem? To ród wielki podróżników. Czy wielmożny pan zna się trochę na rolnictwie?
— Zajmowałem się tem trochę, co prawda, nie w Gerolsteinie! Lecz fortuna kołem się toczy, jak sami powiedzieliście, i chcę być przygotowanym na jej niespodzianki.
— Bardzo słusznie, wielmożny panie, bardzo słusznie — powtarzał Kilian, idąc z głową pochyloną.
Zbliżali się tymczasem do folwarku, i minąwszy winnicę, wyszli właśnie na łąkę. Od pewnego już czasu słyszeli wyraźnie dwa podniesione głosy, które z każdą chwilą zdawały się zbliżać, i wyszedłszy nakoniec na otwarte miejsce, spostrzegli o kilka kroków Fritza i Otylię. Chłopiec, czerwony z gniewu, mówił głosem ochrypłym, po każdem zdaniu uderzając pięścią w dłoń drugiej ręki; dziewczyna, bokiem trochę zwrócona do niego i wzburzona widocznie, broniła się jednak z energią.
— Ot, masz znowu, mój Boże!.. — szepnął starzec, zwracając się na boczną ścieżkę, aby ominąć z dala tę niezgodną parę, ale Otton przeciwnie, skierował się ku nim, jakby przeczuwał, że jest przedmiotem ich kłótni.
Istotnie, na jego widok Fritz stanął w tragicznej pozie, gotując się do walki.
— A, jesteś pan! — zawołał, skoro tylko spostrzegł, że głos jego mógł być usłyszanym. — Odpowiedz mi natychmiast... jesteś przecie mężczyzną u pioruna... coście tam oboje robili za krzakami? Po coście się ukryli?
— Ha! — zawołał ze wściekłością, zwracając się znów do Otylii — i pomyśleć, że to kobieta, której oddałem serce!
— Przepraszam — przerwał Otton — wszak do mnie przemawiasz, mój zuchu? Jakiemże prawem żądasz, abym ci zdawał sprawę ze słów panny Otylii? Jesteś jej ojcem, bratem, czy też mężem?
— E, mój panie, — rzekł wieśniak — sam wiesz dobrze, że to moja narzeczona; skoro ją kocham, i ona powinna mię kochać. Ale niech to zrozumie, że ja nie pozwolę sypać sobie piasku w oczy. Mam też swoją ambicyę i dumę, mój panie!
— Być może, jednak muszę przedewszystkiem wyjaśnić ci, mój przyjacielu, co to znaczy kochać. Miłość prawdziwa mierzy się ufnością i dobrocią serca. Możesz mieć swoją dumę i ambicyę, to bardzo pięknie nawet, ale czyż dlatego twoja narzeczona nie ma prawa do zaufania i szacunku? Nie mówię tu o sobie. Zdaje mi się jednak, że gdybyśmy zaczęli skrupulatnie i drobiazgowo roztrząsać twoje postępowanie, może niejednego kroku nie umiałbyś usprawiedliwić.
— To wcale nie odpowiedź — odparł młodzian śmiało. — Mężczyzna jest mężczyzną, a kobieta kobietą, i każdy wie o tem dobrze, czy to na wsi, czy w pałacu. Powtarzam moje pytanie i żądam jasnej odpowiedzi — oto wszystko.
Narysował kresę, niby granicę, na piasku i postawił na niej nogę w pozycyi wyzywającej.
Książę odparł spokojnie:
— Sądzę, że skoro lepiej poznasz i zrozumiesz zasady liberalizmu, mój bracie, zmienisz ton swojej mowy. Kto chce równości, ten nie może posługiwać się podwójną miarą, a ty dla każdego masz inną: inną dla kobiety, inną dla mężczyzny, inną chcesz sądzić księcia, a inną wieśniaka. Taki z ciebie liberał? Potępiasz księcia, który zaniedbuje żony, i jesteś bardzo surowym dla niego, a narzeczony może znieważać swą przyszłą? Piękne zasady! Bronisz się miłością, ale ja sądzę, że panna Otylia ma prawo zrzec się takiej miłości. Bo gdybym ja, człowiek obcy, pozwolił sobie względem tej młodej kobiety dziesiątej części grubijaństw, których się dopuściłeś, rozwaliłbyś mi głowę bez najmniejszej kwestyi, i postąpiłbyś słusznie: obowiązkiem kochanka jest zawsze stać w obronie swojej ukochanej. Brońże jej więc przed samym sobą przedewszystkiem!
— Pięknie, dobrze powiedziane — potwierdził Gottesheim, który stał obok ze splecionemi na plecach rękoma. — Jakby z Pisma Świętego!
Fritz był pokonany nietylko niezaprzeczoną i widoczną wyższością księcia, ale i głosem własnego sumienia, które mu wytykało jego błędy. Przypomnienie także zasad liberalnych zmieszało go niepomału.
— To wszystko dobrze, — mruknął — i jeśli zbłądziłem, gotów jestem to przyznać. Nie miałem złej chęci... zresztą byłem w swojem prawie... choć nie chcę powiedzieć przez to, że się trzymam starych, spróchniałych idei, nie... Jeśli powiedziałem co niedorzecznego, chętnie przeproszę tę, którą obraziłem słowem nierozważnem...
— Nie mówmy o tem więcej — przerwała z pośpiechem Otylia.
— Zapewne... z tem wszystkiem jednak, nie dowiedziałem się wcale, o czem rozmawialiście tam za skałą — rzekł Fritz z wyraźnem niezadowoleniem. — Ona mi dowodzi, że przyrzekła tajemnicę, ale ja chcę o tem wiedzieć. Grzeczność grzecznością, ale za nos wodzić się nie dam, ani wmawiać w siebie byle czego. Mam do tego prawo, chociaż jestem dopiero narzeczonym.
— Zwróć się z tem zapytaniem do pana Gottesheima, — odezwał się poważnie książę — a zrozumiesz, że nie traciłem czasu dzisiaj z rana. Od świtu zwiedzam folwark, który zamierzyłem kupić, więc zaspokój swoją ciekawość, którą w każdym razie uważam za niewłaściwą i całkiem zbyteczną.
— O! — zawołał Fritz, nagle zmieniając wyraz twarzy i cofając się ze zdumieniem. — Interesa! To zupełnie co innego. Tylko po co ten sekret? Ale jeśli wielmożny pan kupuje folwark, to niema o czem mówić... naturalnie.
— Naturalnie — powtórzył Kilian z głębokiem przekonaniem.
Ale teraz Otylia nabrała odwagi.
— Aha! — krzyknęła. — Czy ci nie mówiłam? Nie powtarzałam ciągle, że tu chodzi o twoje dobro? Widzisz, sam widzisz! Wstydź się teraz swoich podejrzeń i niegrzeczności. Powinieneś za to przeprosić na kolanach i wielmożnego pana — i mnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.