Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


XVII.

Było zamiarem jenerała wydawać po kolei wszystkie swoje prace, które miał tomami przygotowane do druku.
Przed wydaniem Dworca pisał on do Koźmiana o tym swoim planie:
„Pytasz się o Dziadunia? Odpowiadam ci, że dawno fertig, jak mówią, w Wielkopolsce. Lecz na cóż się to wszystko zda? Mam materyału na cztery jeszcze tomy, nie mówiąc już o wydrukowanym (poezye we Wrocławiu. T. I. 1841). Drugi tom mógłby składać Dworzec Dziadka, Bajki, Parchatka, i drobne poezye. Trzeci objąłby Manfreda, Paryzynę, Mazeppę i Oblężenie Koryntu[1]. Czwarty Andromakę; komedyę przełożoną wierszem. Piąty Mowy, i com tylko prozą nabazgrał lub jeszcze nabazgrzę. Któż to drukować będzie?“
Plan ten nie przeszedł w wykonanie: Dworzec wyszedł osobno; potém osobno pięć poematów Byrona — a każda z tych książek w innym formacie.
Po przyjęciu jakiego doznały te dwie publikacye, zamyślał drukować zbiór swoich Bajek. Z tego powodu pisał w r. 1851:
„Przybyło mi nieco bajek: Wstęp, Pan Marcin, Zwada, Oś, Kundel, Stary Kalendarz, Rzeźbiarz, Latarnia magiczna.... Nie wydam ich, póki nie znajdę na nie kupca. W Lesznie bym drukować mógł i dojrzeć korekty.“
Pokazuje się, że nieprędko znalazł nakładcę i nabywcę, kiedy Bajki te wyszły dopiéro na kilka miesięcy przed jego zgonem (w Poznaniu u Żupańskiego r. 1860). Rodzaj ten, jak popadł w niełaskę od czasu romantyzmu, tak zaczął być lekceważony i przez publiczność i przez nakładców.
Morawski w krótkim dopisku na końcu swych bajek czuł się zmuszonym stanąć w obronie tego rodzaju poezyi, powiada téż ze zwykłą swoją trafnością:
„Dziwneż to czasy, w których przeciw oczywistym niedorzecznościom walczyć potrzeba. Któżby się spodziewał, że Thiers będzie musiał dowodzić istnienia własności, dowodzić wobec słońca, że słońce istnieje. Ktoby był przewidział w państwie poezyi, że apolog, ta forma przez wszystkie wieki i narody przyjęta, przez nas tylko, i to aż w dziewiętnastym wieku z dziedziny jéj wykluczony będzie? Wiemy w jakiéj był cenie u Platona i Sokratesa, wiemy z Goetego jakie miał znaczenie za Lessinga. I niedziw. Zastanówmy się tylko głębiéj, że on był lub pierwszém źródłem z którego wszystkie inne wysnuły się formy, lub téż streszczeniem wszystkich innych rodzajów poezyi; w nim bowiem znajdujemy dramatyczność, dyalogowanie, satyrę, opisowość, dydaktyczność, epigramma, w nim niekiedy, jak w Starcu i trzech młodzieńcach Lafontaina, elegią. Bajka wiąże obok tego świat fizyczny z moralnym, idealizuje rzeczywistość, a więc jest poezyą.“
Daléj na taką napada przyczynę téj wzgardliwéj obojętności dla bajki:
„Możebym doszedł do źródła i powodu téj zapamiętałości, gdybym powiedział, że niejeden z naszych pisarzy chciałby, aby ten tylko rodzaj istniał, w którym sam pracuje, a sądzi, że jest w nim znakomity.“
Jest to przyczyna, lecz jeszcze nie źródłowa. Romantyzm inaugurując swoje panowanie, ogłosił uniwersałem, że tylko w uczuciu, w sercu, a nie w rozumie i głowie poezya powinna mieć swoje siedlisko. Krytycy i teoretycy przyjęli to za ewanielię, i zaraz wykluczyli bajkę z państwa poezyi, dla tego, że wymagała dużo bystrości rozumu, obserwacyi natury ludzkiéj, trafności w obrazowém zastosowaniu, a nadewszystko zwięzłości wykluczającéj niepotrzebną gadaninę i bujne ozdoby. Kiedy ballada mogła być sobie łokciowym salcesonem, czém bądź nadzianym (na to reguły nie było), bajce należało być treściwą i jak ze zgryzionego orzecha wyłuszczać się zdrowém ziarnkiem prawdy moralnéj lub praktycznéj. Takie wymagania, u których na straży stał Krasicki i Trembecki, narażały na niebezpieczeństwo trudnéj rywalizacyi, a ztąd exkomunika Ezopowego rodzaju. Do tego wmówiono w publiczność, że bajki dobre są tylko dla dzieci, i Krasickiego zostawiono dzieciom, zapominając ile w nich głębokiéj filozofii życia, ile wyższych poglądów na wypadki towarzyszące jego epoce. Czytałem w Bibliotece Warszawskiéj glossy nad niektóremi bajkami Krasickiego znakomicie napisane przez Erenberga, który jenialnie rozwinął pomysłowy zarodek poety, i zarazem wykazał wysokie znaczenie jego bajek potrącających o pytania niemogące postać w umyśle dziecięcym. Już to samo pokazuje, jak niesłusznie zepchnięto te małe arcydzieła do sfery, dającéj im wprawdzie wielką popularność, lecz tego rodzaju, jakby kto bronzowe fantazye greckich i rzymskich rzeźbiarzy, znajdujące się w muzeum burbońskiém w Neapolu, pomieścił w sklepie dziecinnych zabawek.
Wszystko to było robotą krytyki o ciasnych pojęciach, i przesadą nowatorstwa. Twórczość mistrzów słowa nie pogardzała żadnym rodzajem, czego dowodem Mickiewicz. W poetycznych jego dziełach figuruje kilkanaście bajek pełnych werwy i humoru, które bynajmniéj nie szpecą ani ballad, ani poematów, owszem stwierdzają uniwersalność jeniuszu.
Przykrém to było dla Morawskiego, gdy widział ulubiony swój rodzaj w tak lekkiéj cenie, rodzaj, w którym od samego początku autorskiego zawodu tak uderzającéj wartości złożył próby. Bajki jego od lat pięćdziesięciu obiegały po Polsce, jako mające niezaprzeczoną wyższość nad bajkami Niemcewicza, noszącemi cechę satyry okolicznościowéj i formę zbyt literacką; a lubo nie ma w nich téj niezrównanéj łatwości Krasickiego, mogącéj równać się tylko z bezwiedną łatwością, z jaką tworzy się piosenka gminna, z tém wszystkiém zajmują one drugie po Stanisławoskim bajkopisie miejsce. Kto chce znaleść krytykę, a mianowicie sąd zdrowy i trafne ocenienie rozmaitych prądów, porywających umysły w naszych czasach, niech czyta jego bajki, a będzie miał moralne zwierciadło wad, uroszczeń, szaleństw, obłędów, śmieszności w komicznym i traicznym rodzaju.
W Wężu np. u którego ogon wypowiedział posłuszeństwo głowie, znalazł zastosowanie do gminu nieuznającego nad sobą władzy. Ogon zostawiony samemu sobie, rusza naprzód:

Lecz gdzież mógł zaleść przy swojéj ślepocie?
To się o drzewo, to gałęź uderza,
To w straszliwém grzęźnie błocie.

Nareszcie upada w przepaść:

I tak przez swoje ogonowe
Gubi i siebie i głowę.

To samo dzieje się z narodami, kiedy „brudny ogon“ opije się jadu zawiści.
Suknia pradziadka jest jakby wymierzona przeciw drugiéj ostateczności.
W stolicy jakiegoś małego księstwa został się ubiór po zmarłym księciu, i tak przez syna jak wnuka starannie chowany był w skrzyni; dopiéro gdy prawnuk nastał, przyszło mu coś do głowy, że podwoi swoją godność, nosząc suknię pradziadka. Ubrał się więc w sutą szatę, nałożył dynastyczną perukę, a na nią trójgraniasty kapelusz. Dworzanie krzyknęli:

Stary książę wykapany;
Kubek w kubek pan pradziadek!

Niedość mu było tego tryumfu, — wyszedł na ulicę, — aż tu tłum śmieje się, krzyczy, palcem wytyka:

Biada nam! kziąże ma bzika!

Rozgniewany potentat dobywa korda, bije i rąbie, aż w końcu kark łamie na bruku.

Cofać się ciągle w czasy przedwiekowe,
Odrzucać lepsze, dla tego, że nowe,
Rzecz to u książąt nie rzadka;
A przecież owe zabytki zbutwiałe,
Dzikie przesądy i formy zgrzybiałe,
Wszystko to suknia pradziadka.

Na dziśby nie zdała się może ta bajka, przynajmniéj tam, gdzie w imię postępowych reform niosą rozbicie i zagładę społeczności ludzkiéj. Nasz bajkopis, gdyby żył, ułożyłby pewnie na ten temat bajeczkę pod tytułem: Frygijska czapka na tronie.
W Królu Scytów nader szczęśliwie odkrył różnicę między opinią dzienną a historyą. Król Scytów zdobywa jakieś miasto i widzi posąg z napisem: sławie i cnocie. Ciekawy, co to był za bohater, którego pamięć naród tak uczcił, woła mędrca i każe sobie opowiadać o nim. Król ten, — powiada mędrzec, — był, jak mówi historya, okrutny i krwawy, niczém mu były boskie i ludzkie prawa; a poddanych darł, o ile drzeć się dało. — Zdumiał się Scyta na taką sprzeczność, trudną do zrozumienia; mędrzec mu ją wytłumaczył:

Posąg stawiano za życia,
Dzieje pisano po zgonie.

Nie tylko to stosuje się do królów, lecz i do dziennych wielkości, których sława i zasługi wynoszone za życia, schodzą po śmierci do — zera.
Lubo bajka: Pojazd i Mucha jest naśladowaniem znanego tematu, jednakże poeta dał jéj zwrot, wybornie charakteryzujący te nierzadkie dziś indywidua, co przy bardzo szczupłych zasobach umysłowych, pożérani są nieograniczoną ambicyą mieszania się we wszystkie najróżnorodniejsze sprawy publiczne, w tém przekonaniu, że bez nich nicby się nie zrobiło:

W każdą więc sprawę wmiesza się i wtrąci,
Wszystkim chce dodawać ducha,
Zwija się, szasta, a bróździ i mąci:
Nasza to mucha.

W blizkiém powinowactwie z tą Muchą, jest Dmuchaczka. Prysnął węgielek z kominka i potoczył się ku wiórom.... Leżąc tak, czuł że niebawem zgaśnie, gdy wtém blizko stojąca dmuchaczka oświadczyła się z usługą rozdmuchania go.

Ileż będzie i dziwu i sławy,
Ile blasku, ile wrzawy!
W tym tak szczytnym żarze, dymie,
Wielkie sobie zrobisz imię;
Będziesz wszędzie głośny, znany,
I w gazetach drukowany!

Dmuchaczka dmucha a dmucha, — węgielek coraz się rozpłomienia, wtém wióry się zajęły, od nich ściany, belki, aż cały dom spłonął, a z nim i dmuchaczka, co pokazuje, że nie miała czasu salwować się ucieczką.

Godne wzgard świata i złoczyńców taczki,
Największych może nieszczęść winowajce,
Krajowych niezgód pokątne dmuchaczki,
Was to skreśliłem w téj bajce.

W naszym wieku Spekulant należy do bardzo rozpowszechnionego rodzaju, — atoli nie jest on żadną nowością, nie mającą poprzedników. Spekulanci byli i dawniéj, bo i łatwowierność ludzka starą jest jak świat; znano ich pod formą szarlatanów, wynalazców kamienia filozoficznego, taumaturgów i filozofów, sprzedających sekret uszczęśliwienia rodzaju ludzkiego. Dziewiętnastego wieku spekulant kusi szczęściem zbogacenia się przez wciągnienie do spółki urojonego przedsiębiorstwa. Taki to typ wystawił poeta w rozmowie z pająkiem, któremu przygania niecną zabawkę łowienia w siatkę głupich much i duszenia ich. Pająk odpowiada mu, że nic gorszego nie robi, jak on:

Muchy — są moi akcyoniści,
A siatka — moje programa.

W Kaczce i Piskorzu wybornie scharakteryzował los Polski, którą tu przedstawił w roli piskorza połykanego przez żarłoczną kaczkę i zawsze wychodzącego cało. Dziwi się temu kaczka i pojąć nie może; — patrzący na to bury kaczor taką jéj daje radę:

Tak go strawić niepodobna,
Nigdy ci się nie poszczęści;
Lecz go przetnij na trzy części
I każdą połknij z osobna.

Odtąd bury kaczor uchodził między kaczkami za wielkiego — polityka.
Jakaż wyborna dla rządzących nauka w tych Wołach, co wciąż bite najgorzéj zorały zagon, dając taką przestrogę poganiaczowi:

Gdybyś zręczniéj kierować umiał wołki twemi
I zagon byłby lepszym i my mniéj bitemi.

Oktrojowane konstytucye znalazły swoją charakterystykę w Dzwonku. Ojciec dał mruczliwemu synkowi dzwonek do zabawy; chłopczyna uradowany dzwonił i dzwonił po całym domu. Uprzykrzyło się dzwonienie; ojciec wyrwał serce z dzwonka, a chłopca za drzwi wyrzucił.

Tak króle prawa dają i znów łamią,
Dają ów dzwonek, a dzwonienia bronią.
Cóż się więc dzieje, gdy w górze tak kłamią?
Ludy na gwałt dzwonią.

Znajdzie wszystkiego w tym zbiorze; jak w latarni czarnoksięzkiéj przesuwają się zarozumiali a ciemni Hegliści, autorowie szumnych poematów, przemądrzałe dzieci, bezwzględni postępowce, fabrykanci oszczerstw, zwolennicy ciemnoty, prudhoniści, i ci co samego Boga chcą w jego dziełach poprawiać. Jest tu w czém wybrać w tych złotych ziarnkach prawdy, które choćby odrzucała dzisiejsza pyszna zarozumiałość i pewność siebie, to potomność, mniéj może miotana falami najsprzeczniejszych prądów, znajdzie pociechę widząc, jak te drobne bajeczki, podobne do alcyonów w burzy, zachowywały trzeźwość i równowagę śród zamętu pojęć.

Jest w poczcie tym kilka z przedziwnym staropolskim humorem skreślonych dykteryjek, jak owo Zdarzenie z Nosem. Kilku jegomościów grało ćwika; między grającymi była jedna pocieszna facyata

z rudym włosem
I nadzwyczaj wielkim nosem.

Stojący przy stoliku synek Cześnika, enfant terrible, ni z tego ni z owego zawołał nagle: Co za ogromny nos! Groźnie popatrzył na niego Cześnik, chłopak się zmieszał, i poprawiając się rzekł: Jakiż to nosek maleńki! Na tę nieszczęsną poprawkę rozsierdził się ojciec, porwał za dyscyplinę i nuż okładać nieboraka, który krzyczał w niebogłosy: Ten pan nie ma nosa!

Tak i my, co to lubimy rozprawiać,
Kiedy się z głupstwem wyrwiemy,
Chcemy się niby ratować, poprawiać,
A wciąż gorzéj brniemy.

Morawski miał zwyczaj, skoro mu się złożyła jaka bajeczka, przesyłać ją w liście ojcu i synowi Koźmianom, zawsze z zastrzeżeniem utajenia jego autorstwa i niepuszczania jéj w obieg, chyba tylko udzielania przyjaciołom i prawdziwym znawcom. Często téż przy téj sposobności opowiada co mu dało pochop, a raczéj pomysł do napisania bajki. I tak w jednym liście donosi:
„Powiem ci co mi się zdarzyło, i to wczoraj: spotkałem chłopa pijanego w niedzielę, co u nas rządkiém jest zjawiskiem, i taka z odpowiedzi jego złożyła się anegdota:“

Że pił w święto, pan chłopu wyrzucał pewnemu;
A ten na to: Mój Panie! czyż ja winien temu?
Człowiek chodzi za nosem. Stokroć więc szczęśliwy
Kto ten nos dostał prosty — mój, nieszczęściem krzywy;
Krzywo téż ciągle chodząc codzień się zawodzę:
Chciałbym wniść do kościoła, a do karczmy wchodzę.

„Przyznaj, że ekskuza dowcipna! lecz wątpię trochę, aby tam, w górze, tak przyjętą była jak przezemnie.“
Wprawdzie ta odpowiedź wywołała fraszkę, epigram, w rodzaju Kochanowskiego lub Wacława Potockiego, lecz zdarzało się często, że z potocznéj rozmowy lub drobnéj okoliczności ułowił bajeczkę, i to bardzo oryginalną, jak w tym przypadku o którym pisze:
„Był tu u mnie un fameux gourmé, utrzymujący, que l’animal broute, l’homme mange, et qu’il n’y a que l’homme d’esprit, qui sache manger. Krotofilny pan Michał zaraz na niego taką bajkę napisał: Jeż i chłopcy.

Leżąc pod krzaczkiem jeż w kłębek zwinięty
Wszystkie swe kolce nadstawił;
Staś go swojemi chciał ująć rączęty
I strasznie biedak się skrwawił.

— Nie tak go chwytać należy —
Dowcipny Stefuś mu powie:
Jest inny sposób na jeży,
I zaraz twego tak złowię.

I zerwał kilka jabłek i położył:

Jeż się zrazu patrzył boczkiem,
Chciwém na nie strzelał oczkiem,
Ale się wahał i trwożył....
Kiedy w tém nagle zrywa się z pod krzaczka
Do smacznych bieży jabłuszek,
Stefuś mu rączkę wsuwa pod brzuszek,
I tak chwyta nieboraczka.

A teraz-że sens moralny:

Walcz jak chcesz z ludźmi pewnemi,
Zwycięztwem się nie poszczycisz;
Ale wszystko zrobisz z niemi,
Gdy ich za brzuszek pochwycisz.

Czy może być szczęśliwsza parafraza znanego przysłowia: Czapką, papką i solą, ludzie ludzi niewolą! — Bajka niczém téż nie jest, tylko spoetyzowaniem, zobrazowaniem filozofii ludu; a ta podobnoś najlepsza co z artystycznéj sfery przechodzi na własność powszechną, i zamienia się w przysłowie.
W ogóle o bajkach Morawskiego można wydać to zdanie, że przy bardzo prostym i naturalnym układzie, mają w sobie wiele dramatyczności, interesują, a nieraz niespodziewaném uderzają rozwiązaniem. Wielka poprawność stylu, artystyczne wykończenie, obok charakterystycznéj energii obrazowania i rysunku, wszystkie te przymioty pisarza wyższego talentu, nadają bajkom jego pierwszorzędne miejsce w tym rodzaju. Miał on téż do nich szczególną miłość, i nie było nic dlań przykrzejszego, jak puścić taką bajeczkę w świat bez przyzwoitéj powierzchowności. Żadna matka możeby więcéj nie bolała nad córką, któraby w rannym dezabilu pokazała się gościom, jak on, gdy mu z pierwszego rzutu, jeszcze nieokrzesaną bajeczkę, kto porwał i dał do druku. Z tego powodu skarży się w jednym liście:
„Dwie z moich świeżo napisanych bajek, a niewyrobionych jeszcze, porwał mi tu M.... do druku, co mię trochę gniewa, bo ja pewną wykończonością zwykłem się odznaczać, i nie chciałbym od niéj odstąpić. Może to nie jest dowodem jenialności, w którą świat ten tak bogaty. Lecz czemuż przez pośpiech w brudny tylko pudermantel i dziurawe pantofle piękną przybierać postać? Czyż publiczność niewarta, aby jéj te piękności w godowéj przedstawiać szacie?“
Zapewne że warta, jeżli nie ta co nas otacza, to publiczność potomności. Ten wzgląd jest jakby kontrolą autora; chroniąc go od zaniedbania, ochrania zarazem literaturę od upadku, który zazwyczaj objawia się pogwałceniem natury języka, dorywczością planu, nierównością wykończenia i kaprysami improwizacyi, z których ani czytelnik, ani autor nie będzie mógł zdać sobie sprawy. Morawski przywykły do innéj fizionomii społeczeństwa niż dzisiejsza, wyobrażał sobie wykwintną i dobraną publiczność, dla tego rad stawał przed nią w pełnéj zbroi wymagań i przyzwoitości. Lecz dzisiejsza publiczność mniéj bywa wybredną; znajdzie się tu i owdzie znawca, lub człowiek z wyrobionym smakiem — większość przecież ma smak owego bonończyka w jednéj bajeczce francuskiéj, któremu młodzian daje wąchać najprzedniejsze perfumy, a bonończyk nosem kręci, szczeka i ucieka od niego; za chwilę jednak wraca i liże mu zwalany but, z nieudanym gustem.
Jak w początku swego pisarskiego zawodu, tak i przy końcu, w starości, lubił Morawski tworzyć bajki. Długi wiek doświadczenia, przeżyte koleje, widok często zmieniających się upodobań lub nienawiści, przejść z gorących entuzyazmów do oziębień, z oziębień do entuzyazmów, i te wszystkie oscillacye opinii ludzkiéj, służyły mu za bogaty materyał do refleksyi. Że świat stracił dla niego uśmiechy nadziei — nie byłoby nic dziwnego; każdy je traci w dojrzalszéj porze — niekażdy przecież dochodzi do przekonania, że o względy i oklaski świata ubiegać się niewarto. Grunt to ruchomy jak lotne piaszczyste wydmy; Morawski nie lubił na nim budować; wolał on rusztowanie swoje opierać o niebo....
Myśli te przychodzą często w korespondencyi jego z lat ostatnich:
„Spokojność szczęściem jest starości, choćby i fizyczna. Szczęśliwy, kto i moralną zyskać może, aby zawczasu oswajał się z wiecznością. Co do mego zdrowia dotąd zawsze to samo. Trudno zająć się czém większém. W chwilach znośniejszych trochę przynajmniéj

W cieple i przy fajce
Marzy się o bajce.“





  1. Więzień Czyllonu był drukowany w pierwszym Tomie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.