Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


XIX.

W ostatnim lat życia dziesiątku czuł sędziwy jenerał częstsze i dolegliwsze napady podagry; jeździł léczyć się na nie do Karlsbadu, gdzie spotykając dużo dawnych znajomych z różnych dzielnic Polski przybyłych, nietylko krzepił zdrowie ciała, lecz i umysł odświeżał w tych rozmowach, co wiecznie około jednego, nigdy niewyczerpanego przedmiotu obracać się zwykły. Interesujący się wszystkiém mającém związek nietylko z literaturą, lecz stosunkami domowemi, towarzyskiemi, gospodarstwem, instytucyami publicznemi, wypytywał o szczegóły, badał usposobienie umysłów, i nieraz miał sposobność cieszyć się z postępu, gdy ten nosił cechy rzeczywistego rozwoju materyalnego i duchowego, a smucić gdy wpadał na trop szkodliwych wichrzeń podkopujących podwaliny społeczne, co także zwykły uchodzić za postęp. Obywatel jednéj prowincyi nie zamykał się w niéj; wszystkie uczucia i myśli do całości odnosił; a światłe jego, wytrawne doświadczeniem zdanie, przemykało się nieraz nieskontrolowane i nieoclone przez różne granice.
Wszakże trwalszą pamiątką chciał się on przysłużyć swoim współczesnym. Na dwa lata przed zgonem, w r. 1859, kiedy siły fizyczne coraz się wyczerpywały napadami podagry i innych niemocy starości, zaprzątał jenerała pomysł wysoce chrześciański i obywatelski, nad którego sformułowaniem wiele myślał, a nad wprowadzeniem w praktykę robił starania o ile zwątlone siły krzątać się pozwalały. Pomysłem tym było utworzenie Towarzystwa antipojedynkowego, mającego położyć tamę barbarzyńskiemu zwyczajowi dochodzenia krzywdy przez walkę orężną, któréj ostateczny wyrok najczęściéj pokrzywdzonego dosięga. Pojedynki mające w średnich wiekach znaczenie Sądu Bożego, dzisiaj rozstrzygają najczęściéj na stronę lepszego oka, lub wprawniejszéj ręki. Niesprawiedliwość ta bolała jenerała i martwiła w uczuciu wysoce chrześciańskiem, niemogącém patrzeć jak nieraz z błahéj przymówki, łatwo dającéj się pogodzić, wynikał pojedynek, przyprawiający o życie człowieka. Czuł on że tak powiem, sumienie swoje obciążone tolerowaniem barbarzyńskiego zwyczaju; wyrzucał sobie że będąc członkiem społeczeństwa dopuszczającego pojedynki, staje się współwinnym zbrodni kalectwa lub morderstwa; dręczył go ten szlachetny skrupuł — i dla tego rozmyślał nad środkiem zaradźczym, który mu przedstawił się w formie stowarzyszenia jak największéj liczby osób, któreby zobowiązały się wszelkie zajścia mogące sprowadzić rosprawę orężną, polubownym sądem rozstrzygać. W téj myśli ułożył statuta antypojedynkowego Towarzystwa, i udzielił je sąsiadowi swemu, który jego przekonania podzielał, Stanisławowi Koźmianowi, zobowiązując go aby udał się do Jenerała Chłapowskiego i innych osób używających powagi w całéj prowincyi i skłonił je do zajęcia się wykonaniem tego planu. Koźmian aczkolwiek zgadzał się na pomysł, czuł jednak niepodobieństwo zwalczenia przesądu i draźliwości, któremi się utrzymują pojedynki, do tego cierpiący na zdrowiu, nie czuł w sobie dość sił, ażeby się mógł zająć czynném gromadzeniem członków towarzystwa. Zwrócił więc jenerałowi jego projekt, bez żadnych uwag, wymawiając się niemożnością służenia mu w téj trudnéj sprawie.
Jenerał po niejakim czasie pisał doń w tym przedmocie, i z listu tego możemy się przekonać jak wielką wagę przywiązywał do tego projektu. Oto są jego słowa:
„Po odjeździe twoim, zastałem na moim stoliku zwrócony mi projekt do wiadomego Towarzystwa[1] lecz bez żadnych uwag, rad, poprawek, bez podania nawet sposobów do zawiązania i roskrzewienia jego. Jeżeli projekt ten nie zasługuje na twoją uwagę, czemuż mi szczerze nie wyjawić prawdy? Jeżeli zaś zasługuje, czemu mię nie wesprzesz twoją światłą radą? Może nie miałeś dość czasu do rostrząsania przedmiotu w Luboni; raz więc jeszcze posyłam ci ten projekt. Rozważ go, choćby najdłużéj trzymaj u siebie, a potém napisz otwarcie co myślisz o tém. Ja dość wagi przywięzuje do téj rzeczy, bo ta będzie najlepszém dziełem, które po sobie zostawię, jeżeli się uda projekt ten w życie wprowadzić. Mam nadzieję, że wiele grzechów przez to zetrę, a w moim wieku spekulacya to bardzo przyzwoita. Im prędzéjby się towarzystwo zawiązało, tém więcéj zasługi; im dłuższa zwłoka, tém wina cięższa. Sam z resztą niczego dokonać nie zdołam. Trzeba mi wsparcia i proszę o nie. Mażże być tak trudno pomagać dobréj rzeczy i świętemu zamiarowi, póki tylko cień podobieństwa zostaje, że cel osiągniętym być może.“ —
Pomysł jego rzucony w chwili, kiedy wiele jeszcze żywych uprzedzeń rozdzielało społeczność naszą, kiedy namiętności nie ostygły, wyobrażenia nie przyszły do równowagi, natrafiłby na nieprzełamane trudności, co jednakże nie każe wątpić, żeby kiedyś ów antypojcdynkowy kodex nie wszedł w praktykę. Z postępem oświaty przyjdzie prawdziwsze światło, światło padające z nieba, a wtenczas i projekt zacnego starca łatwiéj pociągnie umysły.
Zwykle to bywa, że pod koniec dłuższego życia starość staje się podobną do kija, na którym się opiera. Ów baculus senectutis stracił swoje liście, gałązki, kwiat, owoce — tak samo człowiek patrzy jak jedne po drugich opuszczają go drogie i bliskie sercu osoby; kwiaty nadziei, owoce trudu. Alić człowiek niezawsze jak ów kij usycha; soki w nim krążą, serce bije, myśl pracuje — a on podobien mitologicznéj Niobie, patrzy na przeciągające pogrzeby!.... Cóż go broni że nie skamieniał jak Niobe, nie usechł jak kij? Ufność w Bogu, gorąca wiara w nieomylność jego wyroków przechowywana w sercu co płacze krwawemi łzami, a jednak znosi z mężną pokorą...... Taką wiarę i takie serce miał sędziwy wieszcz wielkopolski. Kiedy rozkwitało mu szczęście w drobnych wnuczętach, śmierć zabiera mu ukochaną synowę — matkę drobnych dziatek — tę samą Zosię, do któréj napisał był piosenkę tak świeżą, tak wonną, jakby dwudziestoletni poeta. A potem, potem, każdy rok przynosił jaką stratę. Umierały osoby drogie sercu jego przyjaciół; umierali starzy przyjaciele: Kajetan Koźmian, Zygmunt Krasiński i coraz samotniéj było mu na świecie.
Przeczuwał tę kolej i cichy chrześciański filozof, zawczasu zrzucił ze siebie wszystkie blichtry i zaszczyty światowe, które człowiek nakłada na siebie, lub nakładają na niego, w ziemskiéj pielgrzymce. Pragnął on stanąć przed Bogiem w postaci człowieka bez żadnych przyborów próżności, i do téj najprościejszéj, a oraz najtrudniejszéj roli układały się resztki dni, które miał jeszcze przeżyć. Wszystko odrzucił — nie odrzucił tylko dowcipu i téj wesołości, co bywa przymiotem serca miłującego ludzi. Dwie te urocze strony jego natury nie opuszczały go nawet w godzinach najpoważniejszych rozmyślań i postanowień. W przypisku do jednego listu, z całym sobie właściwym humorem maluje on tę nową fazę w którą wstępował:
„Humillimus ex-dziedzic, ex-jenerał, ex-poeta, ex-członek towarzystwa uczonych, wszystkich systematów kredytowych; balów, pikników — słowem taki ex ze wszystkiego, że siedzę już tylko jak szkielet, trochę trawiący, trochę drzemiący, i jak z ostatnim jeszcze znakiem życia z paciorkami lub preferansem w ręku. Przypominajcie sobie często, że tam gdzieś, za światem, we wschodniéj ziemi, żyje stary wojak, ów bicz boży Jaksy i zabity wasz przyjaciel.... Zapomniałem jeszcze dodać ex-kawalera tylu orderów; lecz bałem się, aby ci się nie stało, jak niegdyś panu Stanisławowi Potockiemu, wojewodzie[2], co gdy przed nowym kamerdynerem zaczął się rozbierać i zdjął siedmnaście kamizelek ze siebie, ten myślał, że nic a nic nie zostanie z jego pana, i ze strachu, aż za Trzy Krzyże dernął. Notabene prawdziwe zdarzenie.“
W humorystycznym żarcie iléż głębszéj prawdy! Im więcéj czujemy zbliżający się koniec, tém wątlejszemi wydają się te wszystkie oznaki wielkości, na których człowiek opierał się w ciągu życia. Wyższy duch rozstaje się z niemi bez żalu; zrzuca je jak ów minister swoje kamizelki, aby w obliczu Boga stanąć tylko z treścią swego moralnego jestestwa. Tak i nasz sędziwy jenerał poświęcił ostatnie lata rozmyślaniom o wieczności, sposobiącym go na tę daleką, tajemniczą podróż. Umysł jego zwrócił się był więcéj ku rzeczom religii; zawsze czytając wiele dzieł w tym przedmiocie, teraz wyłączniéj oddał się rozpamiętywaniom i praktykom pobożnego chrześcianina. W ciągu żywota łagodny i sprawiedliwy, czuły na cierpienie nędzy, wyrozumiały na słabości ludzkie, teraz przy schyłku nie zmienił się w niczém, tylko dobre skłonności i cnoty swoje związał ze źródłem, z którego płynie zdrój łaski w duszę spragnioną niebieskiéj rosy.
W takim usposobieniu rozstrzelone promienie na zewnątrz coraz bardziéj skupiają się w główném ognisku; duch potężnieje sam w sobie, lecz już nie wylewa się w świat — bo to rzecz młodzieńczego zapału niemogącego się w piersi pomieścić. Starzec zamyka się w ciaśniejszym kółku; trzeba się doń zbliżyć, żeby się ogrzać lub zaczerpnąć światła zdobytego w szkole doświadczenia.
Sędziwy jenerał oddawszy majątek synowi, zostawił sobie tylko obowiązek wychowywania jego dzieci, które matka tak wcześnie odumarła. Wzruszający to był widok starca jak im opowiadał dzieje ojczyste lub uczył bajeczek. Wyższe dusze mają to do siebie, że umieją być prostemi; prostota połączona z mądrością ma dziwny urok dla niewinności dziecięcéj.
Jędrzéj Koźmian, lat kilkudziesięciu przyjaciel Morawskiego, poświęcił kilka kart opisowi dworca w Luboni[3], i tak nam jako naoczny świadek odmalował otoczonego starca wnukami:
„Spojrzyjmy na te dwoje dziatek ślicznych, dobrych i pojętnych. To wnuczka i wnuczek naszego poety. Rozczulający jest zawsze widok dziecka obok starca, nadziei obok wspomnienia, niewinnéj prostoty obok doświadczenia, i rozwijających się sił obok utrudzenia po dłuższém życiu. Nie można więc bez rozrzewnienia widzieć tu dziadka szczęśliwego pieszczotami wnucząt, dzielącego z szczerém zajęciem ich dziecinne gry i zabawy, i zrzekającego się dla nich powagi i zaszczytów wieku, rycerstwa i poezyi. Są w pewnych dniach godziny, które on sobie zastrzegł na naukę dla nich, w tych godzinach naucza je wymowy ojczystéj i przeszłości rodzinnego kraju, a młodziutkie umysły chwytają chciwie słowa starca, które dla nich mają tę powagę i z takiém zajęciem są słuchane, jak gdyby on sam bywał świadkiem tych wypadków, które im opowiada. Lecz widok tych dwojga dziatek, o ile rozwesela, o tyle rozrzewnia i zasmuca; patrząc bowiem na nie, czuje się, że niedawnemi czasy dom ten był przybytkiem jeszcze zupełniejszego szczęścia, nim z tego koła rodzinnego ubyła ta, która do niego to szczęście wniosła — matka tych dwojga dzieci..... Od chwili jéj zgonu niezatarty smutek powlókł umysł naszego sędziwego wieszcza, wpoił się w jego duszę. Wspomnienie szczęśliwéj przeszłości wkorzeniło się w nią i niejako skamieniało; o niém, jakby w przeczuciu własnéj doli poeta tak pięknie w jednym z swych wierszy wyraził się:

Jaki obraz przeszłości złożył mu się w duszy,
Taki został, skamieniał — sama śmierć go skruszy.

Swoboda, wesołość, żartobliwość, tak właściwe jego umysłowi, uszły odtąd bez powrotu; a jeżeli i teraz w rzadkich objawiają się odcieniach, to tylko dla tego, aby długo trwałym smutkiem obojętnych nie razić, lub drogich sercu jego niezasmucać. Choć więc z tego koła domowego ubyła ta, która była jego ozdobą, wspomnienie jéj zawsze żyje, każda po niéj pamiątka troskliwie strzeżona, rysy jéj w wiernych wizerunkach zachowane, a na ścianie kaplicy wypisane te słowa: Boże strzeż Zofię! Z jéj wspomnieniem łączy się zajęcie, jakie sobie jedynie w zarządzie Luboni zachował dawny jéj pan. Ona lubiła kwiaty, lubiła ogród, trudniła się nim — to jéj zatrudnienie odziedziczył teść po niéj. Jego więc staraniem ogród ten utrzymuje się w porządku i przyozdabia się corocznie. Miły świéżością i chłodem, bogaty w wspaniałe drzewa, w wiekowe dęby, jakich nie łatwo się napotyka, jest on celną ozdobą Luboni. Gospodarz nie raz się w nim przechadza, nie raz dozorcy okiem rzuci na prace w nim wykonane. Wierny dawnemu nawyknieniu, które mu wszędzie serca prostych ludzi jedna, każdego z robotników, z sług, z włościan, którego napotka zatrzymuje, z każdym pomówi, tabaczką poczęstuje, pożartuje z niejednym. Mieszkańcy włości jego znają ten zwyczaj starego ich pana, chętnie się do niego stosują, rozumieją jego żarty i wdają się z nim w pogadankę, co się rzadko w tym kraju zdarza, gdzie lud nie jest łatwy do żartów, nie prędki do odpowiedzi.“
Widać z tego opowiadania, że pamięć bolesnéj straty stanęła jak mgła szara, ziębiąca, między nim a światem. Ostatni uśmiech ziemskiego szczęścia prędzéj go opuścił niż opuściło życie; i odtąd, wszystkie rojenia i nadzieje snuły się dlań po tamtéj stronie grobu. Z myślą pogrążoną w wieczności, dusza w coraz bielsze oblekała się szaty. Nie darmo napomknął opisujący Lubonię, że mógłby i tajnie téj duszy odsłonić; okazać, jak w niéj wiara coraz żywsza, łagodność coraz dobrotliwsza, jak coraz głębsze w niéj przekonanie o marności wszelkich rzeczy ludzkich, nawet sławy zasłużonéj. Lecz nieśmiał uchylać téj zasłony, bo musiałby mówić o żyjącym, który to skrupuł piszących po jego zgonie, niewiąże.
Starzec rachował się z życiem, i jak słońce bywa promienniejsze i większe u zachodu, tak i on pracą wewnętrzną rósł i promienił się na dni swoich schyłku....
„Rycerza, patryotę, obywatela i wieszcza narodowego — jak mówi nekrologista jego poznański[4], dopełniał doskonały chrześcianin. Bystrym umysłem śledził i przenikał najtrudniejsze kwestye, religijne, a w najprościejszéj modlitwie korzył się przed Bogiem. Pieniami dziwnéj wzniosłości ulatywał przed sam tron Jego majestatu, a nie lenił się dopełniać codziennych katechizmowych prawideł i praktyk katolickich. Głębokiego tego uczucia religijnego dawał świadectwo w codziennych swych uczynkach. Lud polski całém sercem kochał, troszczył się o jego dobro, każde ulepszenie w jego losie witał z uniesieniem. Litościwy aż do rozrzutności w miłosierdziu, nie czekał na wezwanie, ale sam spieszył z pomocą i ratunkiem dotkniętego chorobą lub niedolą. Nie pojedynczo téż, ale gromadami drzwi jego oblegali ubodzy z okolicy (w saméj Luboni ich nie było) a zwłaszcza z sąsiednich miasteczek. Sam zawsze pierwszy spostrzegł idącego biedaka, wzywał go ku sobie, a ostatnim był w przyznaniu się jak go hojnie obdarzył.“
Nie są to panegiryczne frazesy; jest tylko charakterystyka człowieka jakim był w ciągu długiego żywota. Poznaliśmy go z jego listów, i nigdzie w nich nie ma nic, coby mu zaprzeczało dobroci serca, wielkich szlachetności i tych własności duszy, co nie tylko nad pospolitość wynoszą, lecz do wyższości dają prawo. Pojmując życie wielostronnie, interesował się wszystkiém, co obchodziło naród, a światłem zdrowego zdania, lub iskrami dowcipu sięgał w różnych kierunkach, i zostawiał po sobie wszędzie ślad jasny. Nie powié potomność, że mącił i bruździł — przeciwnie, był on jednym z tych czerstwych i szczerych umysłów, miłujących prawdę dla prawdy: co za skromne i ciche świadectwo własnego sumienia nie mienialiby się na najświetniejsze tryumfy odniesione kosztem cudzéj łatwowierności lub nieuctwa. Taki sam jest on i w pismach swoich; jasność, precyzya, trafność, umnicza powściągliwość, są cechą jego poezyi. Niekiedy zanadto trzyma się na wodzy; zdawałoby się że nie chce skrzydeł rozwinąć, żeby nad zakres nie wzlecieć; a jednak w duszy téj było tyle poetycznego żywiołu, że mógł sobie pozwolić być śmielszym. Wczesna klasyczna dressura, z któréj wiele lat mozolnie się wyłamywał, podcięła mu skrzydła do swojéj urzędowéj miary; a nawyknienie do trzymania się wzorów uznanych za doskonałe, osłabiało w nim do pewnego punktu siłę twórczości tak niezbędną, żeby być oryginalnym. Natomiast miał on te przymioty, jakich niedostawało wielu głośnym pisarzom naszego czasu; oto, każdy utwór wychodzący z pod jego pióra, nosił cechę obmyślanéj całości, i artystycznego wykończenia, nie w drobiazgowym wylizaniu stylu, lecz w tych delikatnych cieniowaniach, tych jenialnych dotknięciach pędzla, co nie goniąc za sprawieniem teatralnego efektu, osiągają go w oczach znawcy.
Dopóki téż nie wygaśnie w czytającéj publiczności dobry smak, uczucie piękna, dopóty liryczne poezye Morawskiego znajdą wielbicieli; a Dworzec Dziadka dla nieznawców nawet pozostanie drogim narodowym pomnikiem, wonnym symbolem, w którym się skrystalizowało życie jednéj prowincji.... Możnaby jeszcze i to dodać do charakterystyki jego utworów, że na wielo-strunnéj lutni Morawskiego, zawsze odzywa się jedna struna nawiązana gdzieś na dnie serca — jest to struna miłości ojczyzny — ale tak czysta, tak rzewna, tak nieszukająca efektu w pustym hałasie, że te pieśni które wygrywa, nie mogą się liczyć do rzędu tych, co przybierają dla tego kolor patryotyczny, żeby nim pokryć płaskości wewnętrzne. Duch polskiéj pieśni wielko-polskiego poety, zawsze leci na złotych skrzydłach wiary w przyszłość, jak owa zwrotka włoskiego piewcy, który podobną przyszłość przyrzekał swojéj ojczyźnie:

Invan ti lagni del perduto onore,
Italia mia di mille affani gravida;
Tu fosti invitta fin chè il tuo valore
E le antiche virtù serbasti impavida[5].

Pomimo dolegliwych cierpień z każdym dniem się wzmagających, starzec nawykły od lat kilkudziesięciu prowadzić listowną rozmowę z nieobecnymi przyjaciółmi i znajomymi, pozostał z tém nawyknieniem do dni ostatka. P. Stanisław Koźmian sąsiad jego, z którym od lat dziesięciu zostawał w zażyłości i w ciągłéj korespondencyi, dostarczył mi, jak już na inném miejscu wspomniałem, interesujących szczegółów i notatek z jego listów z téj epoki.

Jak od r. 1860 coraz upadał na zdrowiu i gasnął, a mimo tego jeszcze myślą latał po przedmiotach zajmujących go przez całe życie, zobaczymy z tych listów pisanych albo drżącą własną ręką, lub cudzą....
„Ja od sześciu tygodni (pisze z 6 marca 1860) boleję na mocną podagrę. Wiedziałem o twojéj chorobie, a listu nawet niemógłem do Ciebie napisać. Im głębiéj w starość, tém więcéj dolegliwości. Oczy mię także bolą, i wszystko się powoli rozprzęga.... W téj chwili odbieram wezwanie z Krakowa od księcia Jabłonowskiego abym zbierał składkę na pomnik dla Skrzyneckiego najwyżéj 3 talary na osobę. Mnie niepodobna podjąć się tego. Nigdzie niebywam, w kościele nawet gość zemnie bardzo rzadki; przytém jestem chory, stary i już nawet zgłupiały. Wybaczcie więc z Kajetanem że na was tę czynność złożę. Żal mi bardzo że sam tego uczynić niemogę, bom jak Polaka, żołnierza i człowieka szczerze szanował Skrzyneckiego.“
List pisany z 22 marca jest już obcą ręką. W nim donosi że syn jego zawarł z Żupańskim ugodę o druk Bajek i dodaje:
„Ale największa bieda z korektą, bo ja żadną miarą dla ręki tak trzęsącéj się, że nawet do Ciebie własną ręką pisać niemogę, uskutecznić jéj niezdołam. Niktby mię nie przeczytał i więcéjbym popsuł, niż naprawił. Jeżeli zdolny jesteś téj ofiary abyś korektę przyjął na siebie, to Bajki będą wydrukowane; inaczéj niepodobna. W Przeglądzie tak doskonale były Bajki moje drukowane, że nietylko omyłki nie było żadnéj, ale i rysunek Bajki doskonale był zachowany. To mię wszystko zapewnia że pod Twoim dozorem rzecz ta najlépiejby się odbyła. Nie odmawiaj mi kochany panie Stanisławie i bądź litościwy nad kalectwem mojem. Czuję, że będzie to wysiłek przyjaźni, ale nieprzewyższający twego uczucia dla mnie.“
Widzimy z tych ustępów, jak się troskał o przyzwoite pokazanie się swoich Bajek przed publicznością czytającą. Sam niemogąc doglądać korekty, uprosił przyjaciela, który go z całą starannością, pomimo także nadwerężonego zdrowia wyręczył w téj mozolnéj pracy.
W tym roku dzień 2 kwietnia przypadał w sam Wielki Tydzień; odłożono więc imieniny Jenerała do 10 kwietnia. Zebrało się na nie wiele osób. Wszyscy jednak byli smutniejsi niż zwykle, czując może że to po raz ostatni święto jego obchodzą. Jenerał Chłapowski wniósł zdrowie solenizanta i przypominając mu wszystkie ważne chwile, w których się społem znajdowali, skończył życzeniem, aby i w przyszłem życiu mogli być razem, i dla tego, kto tam pierwszy się dostanie, winien drugiemu kwaterę zamówić. Morawski czule podziękował, dodając, że chyba modlitwy jego towarzysza broni i przyjaciela zdołają mu wyrobić przy nim miejsce w niebie. Piękny to był widok tych starych żołnierzy wznoszących się duchem pokory i wiary w zaziemskie sfery!
W lipcu po przyjeździe córki, wyjechał Jenerał do Karlsbadu, a powracając z tych wód, tak był chorym, że wierny jego sługa Antoni mniemał iż go do domu nie dowiezie. Na jesień był w Luboni; rozmowa jego najwięcéj obracała się około dzieł treści religijnéj, które chciwie czytywał, i o najwyższych duchowych zadaniach. W ogólności umysł jego spoważniał, i dawna wesołość ustąpiła posępnym rozmyślaniom.
W następnym roku, już cudzą ręką pisał pod d. 15 lutego do Stanisława Koźmiana:
„I jam także przebiedował karnawał, bo do tylu licznych defektów starości dołączyło się jeszcze od 5 tygodni takie świędzenie ciała że ciągle, dzień i noc w febrycznym jestem stanie, a doktor nie doktor niedostateczne podaje środki do uśmierzenia tych cierpień. Ledwie kilka chwil w dzień znaleść mogę w których czytać zdołam... Choć tak daleki dzień wyznaczyłeś przybycia do Luboni, zawsze jednak cieszyć się niem będę. Obym tylko dożył, bo co dzień bardziéj krucho koło mnie. Zmieniły się plany moje co do Karlsbadu. Niemogąc dla moich funduszów dwóch wielkich podróży na jeden rok odbywać, będę pił w tym roku wody sztuczne w Warszawie i tym sposobem będę się widział z moją córką. Jużem raz tak przed dziesięciu laty uczynił i ze skutkiem prawie tak dobrym jak w Karlsbadzie“....
Plan ten w zimie ułożony, pod wróżbą gasnącego życia, dał się przecież wykonać. Z nadchodzącą wiosną ożywił się starzec; muza poezyi przyszła go pocieszyć i wtenczas to napisał tych kilka prześlicznych strofek:

Życie się z ziemi już trawką wyciska
I w całéj budzi się sile;
Z każdego pączka miłość tu wytryska,
Boleść usypia na chwilę.
Czemuż się życiem téj wiosny nie cucę
Co dla wszystkich tak radosna?
Może ja, może, dla tego się smucę
Za to ostatnia już wiosna!
Słyszę ja z gaju brzmiący śpiew słowika,
Pszczółkę, co nad kwiatkiem brzęczy —
Ale mię głębiéj głos dzwonu przenika
Co gdzieś tam z wieży mi jęczy.

Poetyczne przeczucie było przeczuciem bliskiéj rzeczywistości; wiosna ta, była w jego życiu ostatnią.
Pod koniec czerwca, tak jak sobie był ułożył, Jenerał wyjechał do Warszawy, używał wód sztucznych, rady najlepszych doktorów, i już w październiku znalazł się w Luboni, zkąd pod dniem 10 października tak opisywał w liście do St. Koźmiana tę kampanię kuracyjną.
„Dziękuję serdecznie za list. Uradował mię jako dowód pamięci o mnie, ale i niemało zasmucił wiadomością o cierpieniach twoich. Kiedy niema nic pewnego, a doktor zaprzecza temu, że powodem boleści są kamienie wewnątrz, po co w nie wierzyć i tą wiarą zwiększać swoje obawy i cierpienia? Ja sam na sobie tego doświadczam, że przy prawdziwych cierpieniach i mniemane zwykły się roić choremu i stan moralny jego pogorszać. Wróciłem szczęśliwie z Warszawy z trochę podreperowaném zdrowiem, ale wcale nieuleczony, bo źródłem moich cierpień jest starość, na którą niema lekarstwa. Dzięki doktorowi Chałubińskiemu i staraniom mojéj drogiéj córki, odzyskałem nieco siły i apetytu; lecz nogi, zawsze jak podcięte, wcale chodzić nie mogą. Chałubiński przez całe trzy miesiące kuracyi nie dał mi ani kropli lekarstwa, samemi domowemi środkami mię lecząc. Teraz przepisał mi na zakończenie kuracyi codziennie po dwa funty winogron przez trzy tygodnie. Moja córka bawi u mnie od tygodnia ze swemi córkami i ciotką. Odjeżdża w przyszły poniedziałek do domu.... Nie będę ci opisywał stanu, w jakim królestwo zostawiłem; bo o wszystkiem, jak wiem, doskonale jesteś zawiadomiony. Opinia o Wielopolskim o tyle się podnosi, że on opiera się aby żadnéj nie było arbitralności w rządzie, w więzieniu i karaniu winnych, lecz aby na legalnéj drodze z nimi postępowano. Nieczynność zupełna Andrzeja Zamojskiego ten ma skutek, że powoli zacierają się jego zasługi istotne. Wybór do Rady Stanu bardzo dobry, i wiele bardzo obiecują sobie po radach powiatowych. Życzeniem rozsądnych jest w ogólności, aby Rada Stanu zajęła się przedewszystkiem kwestyą włościańską i oświecenia narodowego. Boję się bardzo o dzień dzisiejszy w Horodle, aby nie przyszło do nieszczęśliwego starcia. Wszystkie Rady powiatowe w kraju podają adres o reprezentacyę narodową; lecz podobno zapowiedziano z góry, że jako pismo ze zbiorowemi podpisami, nie może być przyjęte przez Namiestnika. Zresztą w cały ten ruch narodowy wcisnęła się anarchia, bo są trzy prądy które ruchem tym kierować pragną, a są między sobą sprzeczne. Mierosławskiego partya jest mała, ale zaciekła. Z nią łączą się podburzający ajenci paszportami pruskiemi opatrzeni, którzyby i chłopów podburzyć i cały ruch skrzywić chcieli, a to w celu, aby w królestwie gorzéj było niż w księstwie, i aby reformy tamtejsze niezmusiły i tu do reform.“ —
W jednym z powyższych listów nadmienia że przez wzgląd na szczupłe fundusze nie mógłby podejmować podwójnéj podróży do Karlsbadu i do królestwa; zdaje się jednak że mu nie tyle szło o większy wydatek, ale że chciał się bliżéj przypatrzeć rozbudzonemu życiu w Warszawie. Zaiste widok był to pociągający; fizionomia narodu, niemogącego znaleść sprawiedliwości na ziemi, a szukającego jéj u stóp świętych ołtarzów, miała wyraz wzruszającéj nowości, była poetycznem natchnieniem w akcyi. Objaw ten zupełnie odmienny niż wszystkie tegoczesne poruszenia ludów — dezoryentował rządy, a w głębszych umysłach budził wiarę że nowa ta droga, jest pewnie drogą zbawienia; raz, że się poczęła pod świętem godłem krzyża, potém, że niepodobna w niczém do zwykłych rewolucyjnych ruchów.
Stary jenerał był świadkiem naocznym tych modlitw i pieśni — i serce jego rozpłynęło się łzami radości na widok spotężniałego ducha w narodzie.
Gdzie jest duch żywy, tam i ciało się znajdzie. Z taką nadzieją nie żal mu było zstąpić do grobu...
Atoli nie uszły uwagi jego pewne symptomata niepokojące, jakie już spostrzegać się dały między ludnością stolicy... podobne do tych białych obłoczków na horyzoncie które doświadczone oko żeglarza poczytuje za wróżbę burzy.... Nie darmo téż wspomina o nurtowaniach partyi rewolucyjnéj, szczupłéj wprawdzie, lecz zaciętéj — i nienapróżno się lęka owego zjazdu w Horodle, tak zuchwale wyzywającego Rosyę do walki.... Zapewne pocieszał się w duchu że siła zdrowych pojęć przemoże w narodzie, i z uspokojonym umysłem zbliżał się do wiecznego spoczynku powtarzając zwrotkę swéj ślicznéj pieśni: Pozwól się pozwól spodziewać! Szczęśliwy! niedożył roku 1863. —

„Przyjechawszy na imieniny Tadeusza, syna jenerała — pisze Stanisław Koźmian — zabawiłem kilka dni w Luboni. Jenerał nie chciał mię żadną miarą puścić od siebie, jakby przewidywał że to już ostatni raz widzimy się ze sobą. Rozmawiał wiele o religii i o śmierci. Czasem tylko zajrzał do swojéj teki i z dawnych wierszy co przeczytał. Smutna jesienna pora natchnęła mu następującą poezyę w któréj odbiły się jego posępne myśli o śmierci:

Wszystko zwiędło, trawki zbladły,
Zaległ ziemię liść opadły;
Wzmaga się pomrok wieczoru, —
Zimny wietrzyk mię owiewa,
Obnażone szumią drzewa,
I puszczyk huczy po boru.
Smętna myśl się w umysł ciśnie,
Z nią raz po raz łza zabłyśnie, —
Coś mię ciągnie do stóp krzyża,
Bije zdala dzwon kościoła —
Ach rozumiem! wszystko woła
Że i dla mnie czas się zbliża.“

Porównawszy to jesienne dumanie, z wiosenną piosenką przed kilką miesiącami złożoną, widzimy jedno i to same przeczucie, tylko przybrane, tam, w zielone liście i melodye słowików — tu, w liść opadły, zżółkły, i złowróżby krzyk puszczyka.... Im bliżéj nachylał się do grobu, tém posępniejszą szatę wdziewała natura, któréj był kochankiem i znawcą wszystkich jéj tajemnic i wdzięków.
Opatrzność, żeby poecie zrobić mniéj przykrą chwilę rozstania się ze światem, powołała go w najsmutniejszym miesiącu z całego roku..... Umarł 12 grudnia 1861 r.
Zima, to przedsmak grobu. Umierający poeta nie szukał już słońca, ani zieleniejącéj murawy, ani drzew, ani zbolałą piersią wciągał wonne powiewy zalatujące z pól i łąk — kwiaty, drzewa, murawa, słońce — wszystko to leżało w swojéj martwocie — żegnał tylko serca co koło niego biły, żegnał ojczyznę, któréj miłość poślubił, a żegnał z mniejszą może goryczą, gdy ją zostawiał zmężniałą, i podniesioną w duchu....
Wiara w miłosierdzie ukrzyżowanego Zbawiciela spływała się z wiarą w zbawienie ukrzyżowanego narodu....
Zapewne któraś z obecnych osób, tak opisuje[6] ostatnie chwile wielkopolskiego wieszcza:
„Na godzinę przed śmiercią kazał się z krzesła odprowadzić do łóżka, po kilkakrotnéj utracie krwi ustami; poczém wyspowiadał się, przycisnął syna oburącz do piersi i przemówił: „Wzrok mój ciemnieje, podajcie mi krzyż.“
A gdy mu go podano, rzekł:
„Nie ten, ale tamten co nademną wisi nad łóżkiem.“
Wziął więc krzyż w ręce, zaczął go całować, i spokojnie zasnął na wieki, tak, że otaczający go, chwili wyzionięcia ducha dostrzédz nie mogli.“
Ktoś powiedział że ani w słońce, ani w śmierć nie można patrzeć niezmrużoném okiem. Miałożby to znaczyć, że śmierci zawsze towarzyszy trwoga? Najpewniéj; tylko stopień jéj i rodzaj bywają różne; inaczéj umiera ten, co nie pomyślał nad tą zagadką życia; inaczéj żołnierz Chrystusowy idący tam, gdzie go prowadzi godło zbawienia. Sędziwy wieszcz przeczuwał przyjście tajemniczego gościa, i usposobił się na jego przyjęcie z najwyższą delikatnością skrupułów i wymagań.
Na krótko przed zgonem, kiedy ręka nie była już w stanie utrzymać pióra podyktował wnuczce swéj ostatnią poezyę, ostatni odblask duszy stojącéj u progu wieczności, w tych kilku dziwnie głębokich strofkach:

„Boże mój Boże! o jakże się boję
O wieczność moję!


Tyś za warunek naszego zbawienia
Wskazał nam słodką cnotę przebaczenia;
A ja dopełnić jéj nie byłem w stanie
Bo nikt mię w życiu nie obraził Panie!


Tak Panie! nikt mię obrazić nie raczył
Bym dla miłości Twojéj mu przebaczył;
Srogością dla mnie ludzka dobroć była,
Bo mię tém niebios może pozbawiła.


Jestem więc Panie bez żadnéj zasługi,
Nie uskarbiłem jéj przez wiek tak długi;
Lękam się kary, którąś mi przeznaczył:
Bo czy przebaczysz, gdym ja nie przebaczył?“


Śpiew łabędzi! Szczęśliwy, komu niebo pozwoli rozpieścić i rozbroić nim srogą śmierć, że go tak lekko przenosi z jednego bytu w drugi, jak przeniosła wielkopolskiego wieszcza.






  1. Projekt ten, a raczéj Statut Towarzystwa antipojedynkowego załączam nakońcu.
  2. Minister Oświecenia w Król. Polsk. i autor dzieła: O wymowie i stylu.
  3. Dom starego wieszcza wielkopolskiego — w Poznaniu 1858.
  4. Dziennik Poznański z 20 grudnia 1861 r. (pod lit. K.)
  5. Napróżno skarzysz się na cześć straconą, moja ty Italio na mąk tysiące wydana! lecz nikt cię nie pokona, wszyscy cześć oddadzą, dopóki zachowasz stare cnoty i męztwo.....
  6. Dziennik Poznański z 18 grudnia 1801 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.