Podróż do środka Ziemi (1874)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż do środka Ziemi
Wydawca J. Sikorski
Data wyd. 1874
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Co? poszedł? — zawołała Marta, przybiegając na hałas sprawiony trzaśnięciem furtki tak silnem, że aż się zatrząsł dom cały.
— A tak, poszedł — odrzekłem.
— A obiad?
— Nie będzie zapewne jadł obiadu.
— To i kolacya przepadła?
— Może być, że i bez kolacyi spać się położy.
— A jakże to być może — zawołała staruszka załamując ręce.
— Tak jest, poczciwa Marto; ani on, ani nikt w całym domu nic jeść nie będzie, dopóki stryj mój nie doczyta się pewnej bazgraniny, która według mnie, jest niepodobną do wyczytania. Tak mi przynajmniej oświadczył przed chwilą. — O Jezu! a tożmy pomrzemy tym sposobem z głodu.
Byłem w głębi duszy przekonany, że z takim jak mój stryj człowiekiem, rzecz to była doprawdy bardzo podobna.
Staruszka naprawdę zestraszona, powróciła do kuchni z głośnym płaczem.
Gdym sam pozostał, przyszło mi naprzód na myśl, aby iść do Graüben i wszystko jej powiedzieć; ale jakżeż wyjść z domu? Profesor mógł powrócić co chwila — a gdyby mnie zapotrzebował? może zechce na nowo rozpocząć tę robotę logogryficzną, którejby się może i sam stary Edyp nie podjął.
Najrozsądniej więc było pozostać w domu i czekać. Właśnie też pewien mineralog z Besançon nadesłał nam niedawno kollekcyą geodów krzemieniowych, którą potrzeba było uporządkować: wziąłem się więc do roboty.
Zatrudnienie to jednak nie mogło mnie zająć całkowicie; wciąż chodziła mi po głowie ta dziwna sprawa starego dokumentu. Czułem się cały rozpalony i zgorączkowany, jakieś złowrogie przeczucie owładnęło umysł mój cały.
Po godzinnej prawie pracy, przyprowadziłem geody do zupełnego porządku, a nie mając co lepszego do roboty, zasiadłem w fotelu stryja, z rękami założonemi i głową zwieszoną. Zapaliłem następnie fajkę, przypatrując się niedbale i bezmyślnie prawie, kółkom dymu z niej wychodzącym. Przysłuchi wałem się bacznie, czy kto nie nadchodzi; lecz nie. Przemyśliwałem nad tem, gdzie mógł być w tej chwili profesor? w jakiem do domu powróci usposobieniu? i tak dumając machinalnie wziąłem do ręki papier, na którym z podyktowania stryja, sam napisałem ową niezrozumiałą zagadkową seryę liter, bezładnie rozrzuconych; i jeszcze raz zadałem sobie pytanie coby to znaczyć miało?
Zacząłem przestawiać litery w rozmaity sposób, dochodząc skwapliwie, czy nie dadzą się z nich utworzyć jakie wyrazy — ale ani sposób. Czy je brać po dwie, po trzy, lub po pięć i sześć naraz wszystko to jedno: zawsze wypadnie coś niezrozumiałego; wprawdzie czternasta, piętnasta i szesnasta litery razem wzięte składały się na angielski wyraz „ice” — ośmdziesiąta czwarta, ośmdziesiąta piąta i ośmdziesiąta szósta formowały wyraz „sir” — nareszcie w środku całego napisu i na trzecim wierszu doszedłem do ułożenia łacińskich wyrazów „rota” — „mutabile” — „ira” — „nec” — „atra”.
Do licha — pomyślałem — z tych ostatnich wyrazów możnaby wnosić, że mój stryj nie mylił się co do języka, w jakim dokument mógł być napisany; a nawet na czwartym wierszu napotkałem wyraz „luco” który się tłomaczy przez „gaj święty” — lecz znowu na trzecim wierszu doczytać się można wyrazu „tabiled” formy zupełnie hebrajskiej; — na ostatnim zaś dostrzegłem wyrazy „mer” — „are” — „mere” pochodzenia czysto francuzkiego.
Doprawdy, można było rozum stracić. Cztery języki różne, w jednym głupim frazesie kilkowierszowym! Jakiż mógł być związek pomiędzy wyrazami „lód, pan, gniew, okrótny, gaj święty, zmienny, morze, łuk, matka”. — Dałoby się tu wprawdzie pokombinować morze z lodem, a w dokumencie pisanym po islandzku, nicby nie było dziwnego, że jest mowa? morzu lodowem; lecz z tego dojść znaczenia reszty kryptogramu, to nie tak łatwo doprawdy.
Walczyłem przeto z trudnością, nieprzełamaną prawie; w głowie mi się zawracało, wzrok miałem wytężony na papier złowrogi, leżący przedemną; sto trzydzieści dwie liter tańcowały mi przed oczyma, grupując się w najrozmaitsze pozy i kółka; byłem pod wpływem jakiejś hallucynacyi; tchu mi brakło widocznie, potrzebowałem trochę powietrza. Obracając papier na wszystkie strony, nagle od końca samego wpadły mi w oko dwa wyrazy łacińskie zupełnie zrozumiałe, a mianowicie „eraterem” i „terrestre”.
Umysł mój rozjaśnił się niespodzianie; była to dla mnie wskazówka do dojścia prawdy — słowem znalazłem klucz tej zagadki. Cały dokument dał się odczytać płynnie, zaczynając od końca ku początkowi, przy ułożeniu liter jakie ostatnio otrzymaliśmy. Wszystkie dowcipne kombinacye kochanego mojego profesora od razu się urzeczywistniały — nie omylił się także i co do języka, bo naprawdę była to łacina; ja zaś do tego tylko przyznać się mogę, że traf pomyślny naprowadził mnie na dobrą drogę; tak jednakże w pierwszej chwili byłem wzruszony i odurzony mym wynalazkiem, że w oczach mi się zaćmiło i przez kilka minut nic widzieć nie byłem w stanie. Nareszcie uspokoiwszy się nieco, przeszedłem dwa razy pokój na około, wypiłem szklankę wody i z całą zimną krwią, na jaką zdobyć się mogłem, zasiadłem w poważnym fotelu, pochyliłem się nad papierem na stole rozłożonym, a wskazując sobie palcem litera po literze, jednym tchem prawie na głos wyczytałem całość.
Czułem, jak zimny dreszcz przechodził mi po wszystkich członkach; strach mnie ogarnął okrutny; dowiedziałem się bowiem, że był człowiek, który miał odwagę dostać się aż...
Ah! — zawołałem skacząc do góry — o nie! nie! mój stryj nie dowie się tego. Jeszczeby tego tylko brakło, aby i jemu zachciało się próbować podobnej podróży. Taki jak on geolog zapalony — a! niedałby sobie przeperswadować, pojechałby niezawodnie i mnieby zabrał ze sobą, to więcej jak pewno, a z tej szalonej wycieczki nigdybyśmy już, nigdy nie powrócili. Byłem przez chwilę w trudnem do opisania rozstrojeniu.
Nie, nie! nic z tego — krzyknąłem z energią — ponieważ mogę niedopuścić podobnej myśli do mego tyrana, uczynię to niezawodnie i wolę zaraz zniszczyć ten nieszczęsny świstek, aby on sam nie wpadł przypadkiem na myśl, która mnie do odczytania dokumentu doprowadziła.
Na kominku dogorywał ogień; schwyciłem papier przezemnie zapisany, i rękopism Saknussemm’a i już niecierpliwą, a zdecydowaną ręką miałem wszystko rzucić na rozpalone węgle, gdy nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł mój stryj.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.