Podróż do środka Ziemi (1874)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż do środka Ziemi
Wydawca J. Sikorski
Data wyd. 1874
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Widocznie są to runy — mówił szanowny professor marszcząc brwi — lecz jest w tem jakaś tajemnica, której dojść muszę, jeśli tylko...
Gwałtowny gest zastąpił resztę myśli niedokończonej.
— Siadaj tu — rzekł wskazując mi stół, i pisz.
Za chwilę byłem gotów.
— Teraz podyktuję ci litery naszego alfabetu, odpowiadające znakom tego pisma islandzkiego. Zobaczymy co z tego wypadnie. Ale na Boga wszechmogącego nie omylże się przypadkiem.

Zaczęło się dyktowanie. Wytężyłem całą moją uwagę; litery wymawiane przez stryja złożyły się w następujące niezrozumiałe wyrazy:

m.rnlls
sgtssmf
kt,saum
emtnae J
Atvaar
cedrmi
dt, iac
esreuel
unteief
atrate S
nuaect
. nscrc
eeutul
oseibo
seec J de
niedrke
Saodrrn
rril Sa
ieaabs
frantu
Kedii J

Gdym skończył, stryj niecierpliwie wyrwał mi z ręki papier i długo mu się przypatrywał w milczeniu.
— Coby to mogło znaczyć — powtarzał machinalnie.
Na honor, nie umiałem go objaśnić, a zresztą nie pytał mnie bynajmniej i dalej sam ze sobą rozmawiał:
— Jest to najoczywiściej kryptogram, gdzie myśl ukryta jest w umyślnie pomieszanych literach, które dobrze ułożone dadzą frazes zrozumiały. Może tu jest wyjaśnienie lub wskazanie ważnego jakiego odkrycia.
Co do mnie, byłem przekonany, że ta bazgrota nic w sobie nie zawiera, nie odważyłem się jednak wystąpić z takiem zdaniem.
Professor wziął księgę i pargamin i zaczął je bacznie ze sobą porównywać.
— Dwa te pisma — mówił — nie są jednej ręki; kryptogram jest widocznie późniejszy, jak się łatwo o tem na pierwszy zaraz rzut oka przekonać. I rzeczywiście, pierwsza zaraz głoska jest to podwójne M, jakiego napróżno szukać w książce Turlesona, bo ono dopiero w XIV-ym wieku do alfabetu islandzkiego zostało dodane. Tak przeto, pomiędzy książką i rękopismem jest co najmniej dwieście lat różnicy.
Ostatnie twierdzenie uczonego professora bardzo mi się wydało logicznem.
— To mnie prowadzi do wniosku — mówił dalej p. Lidenbrock — że dokument pisany jest ręką któregoś z późniejszych posiadaczy księgi Turlesona. Ależ djabeł wie, kto był tym posiadaczem? Czy nie położył gdzie swego nazwiska.
Stryj podniósł okulary, wziął mocną lupę, i zaczął starannie przeglądać pierwsze karty księgi. Na odwrotnej stronie karty tytułowej, znalazł coś nakształt plamy atramentem zrobionej, w której jednakże przy bliższem rozpatrzeniu się, można było dostrzedz kilka liter nawpół zatartych. Stryj z całą zaciekłością uczonego uwziął się na wycyfrowanie napisu, i przy pomocy swej wybornej lupy doszedł liter następujących, które od razu, bez trudności przeczytał:

Arne Saknussem! — zawołał tonem tryumfującym — ależ to nazwisko i do tego nazwisko islandzkie; nazwisko mędrca i stawnego alchemika XVI-go wieku.
Patrzyłem na mego stryja z pewnym rodzajem niemego uwielbienia.
— Ci alchemicy — mówił dalej — Avicenne, Bacon, Lulle, Paracelse, byli prawdziwymi i jedynymi mędrcami swego czasu; poczynili oni ważne i zadziwiające nas odkrycia. Czemużby i Saknussemm w tym niezrozumiałym kryptogramie nie miał ukryć wiadomości o ważnem jakiem odkryciu? To być bardzo może, a nawet tak jest zapewne.
Imaginacya professora zapalała się na tę hypotezę.
— Zapewne — ośmieliłem się powiedzieć — ale jakiżby interes mógł mieć ten mędrzec w ukrywaniu pożytecznego odkrycia?
— Jaki interes? Jaki interes? Alboż ja wiem. Wszak Gibileusz zrobił toż samo z Saturnem. Zresztą zobaczymy — dojdę tajemnicy tego dokumentu; nie przyjmę pokarmu, snu nie zażyję, dopóki nie zbadam całej prawdy!
— Oh! — pomyślałem.
— I ty ze mną Axelu, dodał.
— O do licha! — szepnąłem — nie źle się przynajmniej stało, żem dziś zjadł obiad za dwóch.
— A najprzód — rzekł stryj — musimy znaleźć klucz do tych liter, to nie musi być trudno. Na te wyrazy podniosłem głowę, wytężając całą mą uwagę. Stryj mówił dalej.
— Tak, powiem nawet, że nic łatwiejszego. Dokument ten zawiera sto trzydzieści dwie liter, z których siedmdziesiąt dziewięć spółgłosek a pięćdziesiąt trzy samogłoski. Według takiegoż samego prawie stosunku formowały się wyrazy języków południowych, kiedy tymczasem narzecza północne są nieskończenie obfitsze w spółgłoski. Chodzi tu więc widocznie o jeden z języków południowych.
Wnioski te były bardzo słuszne.
— Ale jakiż jest ten język? Saknussemm był człowiekiem uczonym; jeżeli nie pisał w swym rodzinnym języku, to musiał wybrać język najpowszechniej znany w XVI-ym wieku, język uczonych... łacinę. Jeśli się mylę, to poprobuję jeszcze hiszpańskiego, francuzkiego, włoskiego, greckiego i hebrajskiego. Lecz uczeni XVI-go wieku pisywali zwykle po łacinie. Mam więc prawo powiedzieć a priori: jestto nic innego jak łacina.
Podskoczyłem na krześle. Jako łacinnika oburzało mnie przypuszczenie samo, że taki bezład twardych i niemile brzmiących głosek, mógł złożyć się na piękną i delikatną mowę Wirgiliusza.
— Tak! łacina — zawołał stryj po chwili — ale łacina zagmatwana. — No — pomyślałem sobie — będziesz bardzo mądry i bardzo zręczny mój stryju, jeśli ją odgmatwać potrafisz.
— Zbadajmy tylko dobrze — mówił biorąc znowu do ręki papier na którym pisałem. — Te sto trzydzieści dwie liter przedstawiają się tu rozrzucone w największym nieporządku. W niektórych wyrazach same tylko napotykamy spółgłoski, jak naprzykład pierwszy zaraz: „mrnlls”, inne znowu przeciwnie obfitują w samogłoski, jak naprzykład piąty: „uneeief” lub przedostatni „oseibo.” Zdaje mi się, że zdanie tu zawarte, musiało najprzód być napisane zwykłym sposobem, a następnie odwrócone według zasady, lub klucza, którego dojść potrzeba koniecznie. Tak, kto znajdzie klucz do tych liter, ten potrafi przeczytać je płynnie. Lecz gdzież jest ten klucz? Axelu, czy nie znalazłeś go przypadkiem?
Na to niespodziane zapytanie nic odpowiedzieć nie umiałem. Wzrok mój w tej chwili niechcący spoczął na portrecie ślicznej. Graüben, zawieszonym na ścianie. Wychowanica mojego stryja przebywała podówczas w Altonie, u jednej ze swych kuzynek, a nieobecność jej, wyznać muszę, smuciła mię trochę, bo trzeba wam wiedzieć, że nadobna Graüben i synowiec uczonego professora, kochali się z całym spokojem i prawdziwie niemiecką. cierpliwością. Zaręczyliśmy się potajemnie, bez wiedzy stryja, który był zanadto geologiem, aby się mógł znać na tego rodzaju uczuciach. Graüben była prześliczną blondynką z błękitnemi oczyma, z charakterem nieco surowym i umysłem poważnym; pomimo to, kochała mnie dość czule, ja zaś uwielbiałem ją, co mówię, ubóstwiałem, notabene, jeśli te nazwy egzystują w teutońskiej mowie! Wizerunek mojej ukochanej oderwał mnie przeto na chwilę od świata rzeczywistego, przerzucając w krainę marzeń i złudzenia.
Przypomniałem sobie wierną towarzyszkę prac moich i rozrywek. Ona mi ciągle pomagała układać i porządkować drogocenne kamyki mojego stryja. Panna Graüben była bardzo biegłą w mineralogii, a nawet lubiła badać zawile kwestye nauki. Ileż to chwil spędziliśmy razem przy takiem zajęciu, i wieleż to razy zazrościłem serdecznie głazom nieczułym piastowanym jej drobną, delikatną rączką.
— Otóż — mówił stryj — pierwsza myśl jaka mi się nastręcza, jest, że dla uporządkowania liter i dojścia znaczenia frazesu, możeby potrzeba napisać wyrazy tak jak się one układają prostopadle, zamiast poziomo. Zobaczymy co z tego wyniknie. Axelu, napisz jakiekolwiek zdanie na tym kawałku papieru, ale w taki sposób, żeby litery zamiast iść po sobie, grupowały się w kolumnach prostopadłych, po pięć lub sześć w każdej. Zrozumiałem o co idzie i bez namysłu zacząłem pisać z góry na dół:

K m a m i a

o c r o l ü
c i d j a b
h e z a G e

a b o m r n

— Dobrze — powiedział professor nie czytając — teraz ułóż te litery w linije poziome.
Napisałem jak stryj kazał i utworzył się frazes taki:
Kmamia ocrolü oidjab hQzaGe abomrn
— Doskonale — zawołał p. Lidenbrock wyrywając mi papier z ręki — oto już teraz jest podobne do naszego starego dokumentu; samogłoski pomięszana są. ze spółgłoskami w jednakim nieładzie, są nawet i duże początkowe litery w środku wyrazów, zupełnie tak samo, jak na pargaminie Saknussemma.
Wszystkie te uwagi zdawały mi się bardzo dowcipnemi i rozsądnemi.
— Otóż — rzekł stryj, zwracając się wprost do mnie — chcąc przeczytać zdanie któreś napisał, muszę brać kolejno litery każdego wyrazu; najprzód pierwsze, następnie drugie, trzecie i tak dalej.
I to mówią.c, stryj z niemałem swojem, a większem jeszcze mojem zadziwieniem, przeczytał: kocham cię bardzo moja miła Graüben.
— Co? Co? — zawołał professor.
— Tak, niechcący doprawdy, sam nie wiedząc co robię, napisałem ten frazes kompromitujący.
— Ah! ty kochasz Graüben! — powiedział stryj tonem prawdziwego opiekuna.
— Tak... Nie... — bełkotałem.
— Ah! ty kochasz Graüben — powtórzył machinalnie. — A więc, poprobujmy zastosować mój pomysł do pargaminu Saknussemma.
— I powróciwszy do badań nad absorbującym całą myśl jego przedmiotem, zapomniał o moich nierozsądnych wyrazach. Mówię nierozsądnych, bo takiemi wydać się one musiały koniecznie uczonemu professorowi, któremu całkiem obce były historye sercowe. Na szczęście jednak, zbyt silne zajęcie się dokumentem zatarło wszystko.
Professer Lidenbrock z pałającym wzrokiem, drżącemi rękami pochwycił pargamin i z konwulsyjną niecierpliwością zaczął go badać na wszystkie sposoby. Nareszcie odchrząknął silnie i głosem podniesionym dyktował mi prędko litery porządkiem wyżej wskazanym, to jest najprzód pierwszą każdego wyrazu, następnie drugą i tak dalej! z tego utworzyła się gmatwanina następająca:
mmeessunka SernA, icefdo K. segnitta murtn eceriserrete, rotawsadua, ednecsasadue lacartniiilu lis- ratrac Sarbmut abilendmek meretaresiluco Yslef fenSnJ.
Przyznam się, że pod koniec tej bazgraniny byłem już zupełnie zmęczony; litery dyktowane jedna po drugiej, nie łączyły się w żaden sens zrozumiały i nużyły mój umysł. Czekałem z największą niecierpliwością czy wargi uczonego professora nie wygłoszą z tego chaosu, jakiego poważnego zdania, w pięknej wyrażonego łacinie.
Lecz któżby się mógł spodziewać! Professor zniecierpliwiony palnął w stół pięścią, aż się kałamarz wywrócił, a stół cały zalany został atrementem. Mnie pióro wypadło z ręki.
— To nie tak! — wrzasnął stryj — w tem nie ma sensu.
Potem porwał kapelusz, jak kula wybiegł z gabinetu, wpadł na Königstrasse, uciekając co sił, jakby go kto gonił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.