Pieśń czwarta. — ***

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Pieśń czwarta
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom I
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
PIEŚŃ CZWARTA.
I.
Pobożny czytelniku, jeśli ci się zdało,

Że Kanonik przemyski targa się za śmiało
Na kościelną powagę, że niezbyt uległy
Z nietykalnej świątyni wyłamuje cegły.
Aby krom wielkiej bramy, kędy lud się tłoczy,
Otworzyć dla się małą fuitkę na uboczy, —
Przepuść mu, bośmy ludzie ułonmi, niestety!
I nie rzucaj kamieńmi na głowę poety,
Co przetacza wyrazy, lecz ich sam nie chwali.
Nie mierzmy starych czasów wedle nowej skali.
Insza dziś, a inaczej bywało na świecie
Po narodzeniu Pańskiem w szesnaste stulecie.
Wtedy Kościół Piotrowy podmywała fala,
Wtedy ogniem potężnym ołtarz się wypala.
Lecz jeno nabrał hartu w tej dwoistej próbie:
Więc z błędów staroświeckich nie gorszmy się sobie.
A jeśli, gdy czytacie. gorycz was przenika.
I serce zakipiało. i żal Kanonika,
Nie wstydźcie się tych wzruszeń, czytelnicy młodzi!
Nad boleścią bliźniego zapłakać się godzi —
I wedle praw kościelnych grzechu za to niema.

Lecz za zbiegłym Prokopem puśćmy się oczyma,
I wyprzedźmy go myślą, co mknie bez zawodu,
Do stolicy Jagiełłów, do Krakusa grodu.
Król w mieście — więc krakowskie otworzyste wrota
Pilnuje z halabardy węgierska piechota,
A nudząc się na warcie o porannej dobie,
Piosenki naddunajskie wyśpiewywa sobie.
W miarę dnia coraz gwarniej, i ludność urasta,
Piesi, konni, wozowi, do miasta i z miasta,
A każdy spieszno dąży, a cała gromada
Po łacinie, po polsku, po niemiecku gada,
Jak niegdyś robotniki przy wieży Babelu.
A strojów ani zliczyć w przemianach tak wielu:
Atłas, szkarłat, żelazo, migają co chwila,
Jak ubarwione pręgi na skrzydłach motyla;
Złoto iskrzy jak słońce na szlachcie i panach,
Żydowie w żółtych czapkach i czarnych żupanach,
Rycerstwo po hiszpańsku lub tatarską modą,
Tamten z sowitym wąsem, ten z trefioną brodą.
Owo pałasze brzęczą po bruku kamiennym,
Grzmią wozy, miasto kipi swoim ruchem dziennym.
Patrzaj jeno po murach: oto wzrok uderza
Łazarzowa drukarnia, dalej kram płatnerza;
Dalej w pielgrzymskim płaszczu przedaje dziad stary
Częstochowskie obrazki, tara włoskie towary;
Owdzie żaki uliczne i szkolne studenty
Klecą szopkę tarciczną na dyalog święty.
 

II.
A owo ponad wroty na bielonej ścianie

W allegorycznej myśli jakieś malowanie:
Sowita gałąź chmielu wyrasta od ziemi,
Z pokręconemi wąsy, z liśćmi olbrzymiemi,
A na szerokich liściach, jak to bywa w sadzie,
Przyczepił się rój pszczelny w niemałej gromadzie.
Pięknież to mieć naukę! Ot naród prostaczy
Patrzy, a nie rozumie, co ten obraz znaczy?

Ale szlachta uczona, toć łacno zgadywa,
Że tutaj można dostać i miodu, i piwa.
Tu piwo niepoślednie łechce smak człowieczy,
Warzy je sam gospodarz i zna się na rzeczy;
Prawda, że i pułtuskie hańbie się nie poda,
A brzezińskie klarowne i gęby nie szkoda,
I sądeckie poszóstne wyśmienite bywa, —
Ale u Piotra Czopka toć piwo nad piwa.
Cóż za dziw, że pod Chmielem pełno na gawędzie?
Muzyka w dzień i w nocy na piszczałkach gędzie,
Dodawa dobrej myśli, rozwesela gości,
A świat ten — prawdę mówiąc, to próżność próżności.
W dzień jeszcze mało szlachty, lecz gdy noc się sczerni,
Tam panowie usarze i młodzi pancerni
Uwijają się gwarno, brząkając pałaszem;
Nawet Jan Czarnolaski z Górnickim Łukaszem
Niekiedy tu zachodzą osłodzić swe losy —
A wesół starzec Gąska, Slasa wielkonosy
I wąsaty Mateusz i Jost ryżobrody
Na dzień dwakroć i trzykroć zajrzą do gospody.

III.
Jasne lipcowe słońce rozżarza się cudnie,

Wielki dzwon katedralny ogłosił południe.
Gdy szukając w gospodzie usarskiej gromady,
Wbieżał Prokop Zaręba pochmurny i blady,
I obrzucił spojrzeniem całą ciżbę gości.
Czy nikogo z rycerstwa nie masz u waszmości?
Wszak tutaj się usarze schodzą ku zabawie? —
Spytał u gospodarza. Pan Czopek ciekawie
Popatrzał na Prokopa i ramiony ściska;
Lecz pan Gąska nad konwią siedzący z poblizka,
Otarłszy siwe wąsy z szumiącego piwa,
Jako rad pobłaznować, głośno się odzywa:
Hej! nie znajdziesz tu waszmość swoich towarzyszy;
Usarstwo siedzi w kątkach jako rude myszy,
Lub śpiewa po kościołach pokorne błaganie:

Od hetmana i wojny zachowaj nas, Panie!
Bo hetman jest w stolicy, rozumiesz jużci,
Że stary Jan Tarnowski płazem nie przepuści,
I karze bez litości choćby w oczach króla,
Kiedy huczne rycerstwo po gospodach hula.
Dziad wiekuiście fuka jeden groźny śpiewek:
A wara od szklenicy! a wara od dziewek!
A zbroja czy błyszcząca i a przeharcuj pięknie!
A złóż się rohatyną, boć ręka rozmięknie!...
A kiedy się nasroży, jak lew jeży grzywą!
Czy tak, mości usarzu? — rzekł Gąska złośliwo.
Tak — odpowiedział Prokop — jeno się dziwimy,
Że hetman, co w Tarnowie miał bawić do zimy,
Tak prędko do nas wraca.
Pilno coś na dworze,
Pan od swojego boku puścić go nie może,
Boć to filar ojczyzny, co się tak kołysze.
Ksiądz Biskup Maciejowski dogorywa słyszę;
Król postrzegł, że swobodna od gderania głowa,
Przeraził się i posłał po hrabię z Tarnowa.
Jakto? — spytał Zaręba — więc waszmość mówicie,
Że Maciejowski chory? że jest strach o życie?...
Ho! ho! — zawołał Gąska — tu się coś wywiąże.
Wszak to Biskup krakowski i siewierski książę,
Kanclerz wielki koronny — niebezpiecznie chory.
Więc Biskup i wszystkie świeckie senatory
Spieszą tu na wyścigi w najgorliwszej chęci
Prędzej zagarnąć spadek mitry i pieczęci.
Świeckich łechce kanclerstwo, więc patrz co się zbiera
Magnatów polskich, ruskich, pruskich et caetera!
Zapomniawszy na sejmie o minionej burzy,
Każdy panu pochlebia a uprzejmie służy.
A owo patrz, Biskupom jako się podoba
Krakowskiego pasterstwa i cześć, i ozdoba,
I Siewierskiego księstwa monarchiczna władza!
Jeden króla pobożnie w świątyni okadza,
Drugi chce pokłonami podejść towarzysze,

Ów łacińskie kameny na cześć jego pisze.
Wszyscy tłoczą się społem do komnaty pańskiej,
Zebrzydowski, Przyrębski, Dziaduski, Uchański
Okazują monarsze swą chęć nieobłudną;
Ha! ale w tych pokłonach dopatrzyć nie trudno,
Że futrem lisowatem ich toga podszyta.
Więc waszmość jesteś pewien — znowu Prokop spyta —
Że Ksiądz Biskup Dziaduski jest w stołecznym grodzie?
Pewien jestem — rzekł Gąska — ot tutaj w gospodzie
Jakiś szlachcic sierdzity dziś językiem ruskim
Rozprawiał o swym panu Biskupie Dzieduskim,
Co zbytecznie troskliwy o zbawienie duszy,
I sam pości o chlebie, i dworzany suszy,
Że wkrótce doczekają Przemyślanie biedni,
Jak nakaże z ambony wieczyste suchedni:
A iż Polskę oczyścić od kacerstwa życzy,
Do książek zakazanych i piwo policzy —
Bo to wymysł niemiecki, jak wiara Lutrowa.
Hej, mości Pietrze Czopek! biednaż nasza głowa!
Jak Araby z pragnienia poginiemy marnie,
Jeżeli król mu odda krakowską owczarnię!
Tak powiadał ze śmiechem Gąska siwobrody,
A Prokop brząknął szablą i wybiegł z gospody.


IV.
W długiej, wazko a ciemno sklepionej komorze

Żyje Biskup Dziaduski. Tylko twarde łoże,
Tylko półka z księgami u wilgotnej ściany,
Tylko w ciemnej framudze krucyfiks drewniany
I obraz częstochowski ze srebrnemi szaty:
Oto cała ozdoba pasterskiej komnaty.
A pasterz pokutniczo klęczący na ziemi
Modli się z wielkiej księgi z klamry śpiżowemi,
I woła drżącym głosem: „O sancta Maria!”
I uderza się w piersi, aż echo odbija.
Twarz blada, bo ją postem i czuwaniem niszczy,

A rosa łez pokutnych w źrenicach mu błyszczy;
Lecz na pochmurnem czole snadź duma nałogiem,
Jeśli się upokarza, to chyba przed Bogiem;
A ludzie... to jak stado pierzchliwych gołębi,
Spojrzeniem ich podepce, uśmiechem przygnębi;
Zna, że włada z ramienia Najwyższego Pana,
Jeżeli chcesz z Nim mówić — padaj na kolana.
 
A opodal pokorny, chudy, ryżogłowy,
Stoi ksiądz Jan Czermiński, kapelan domowy;
Złożył ręce na piersiach pod jedwabną togą
I uśmiecha się jakoś chytrze a złowrogo.
Chwieje się jakby z wiatrem jego postać długa,
I wciąż głową potrząsa i oczyma mruga,
I szepce coś do siebie.
Wtem zadrgała ściana,
Brzmi po bruku kamiennym kolebka kowana,
Ucichło — jeno słychać, że ktoś stąpa w sieni,
Zapukano w podwoje: „Veni, frater! veni!”
Zawołał ksiądz Dziaduski, powstając w pokorze,
(Bo klasztorny obyczaj chował na swym dworze);
A Czermiński podbieżał snadź k' ważnej osobie
I otworzył podwojów połowice obie.
Gość poważnie się wtoczył — wzniosła jego głowa,
Oblicze pełne, krasne, a pycha światowa
Wyryła na niem piętno ziemskiego zaszczytu.
Nosił fioletową togę z aksamitu,
Na piersiach wielki łańcuch i krzyż szczero-złoty,
Na krzyżu Syn Dawidów, Męczennik Golgoty,
Wykonany robotą misternego Włocha,
Zda się przymawiał pysze miękkiego pieszczocha,
Co go nosił na piersiach — lecz nie w piersiach pono,
Co mu jasne brylanty na pierścieniach płoną,
Co indyjskich balsamów wonnemi przyprawy
Maścił trefioną brodę i włos kędzierzawy.
Snadź tylko co ucztował przy sowitym stole,
Snadź nieźle mu się wiedzie — a na jego czole

Ani pobożnej myśli, ni światowej troski —
To Ksiądz Biskup kujawski, Jędrzej Zebrzydowski.
Salvetemi! salvete innomine Christi!
— Zawołał głosem dźwięcznym jak harfa Psalmisty,
Co nim silnie wstrząśniona w takt zakipi rączy,
Najprzód powolne tony ze strun swoich sączy:
Witam Waszą dostojność, mój pokłon przynoszę!
Salvete! — rzekł Dziaduski — a usiądźcie proszę!
I ścisnęli prawice na znak powitania,
I każdy dumne czoło do pół piersi skłania,
I skinęli obadwa i ręką i głową
Na obitą kobiercem ławicę dębową.
Siadajcie! — Siądźcie pierwsi! — Po długim ukłonie
Zebrzydowski siadł pierwszy i po prawej stronie,
(Bo czy przy boku pańskim, czy sejmowa rada,
Starszy Biskup kujawski i wyżej zasiada
Niźli Biskup przemyski — tak kazano w prawie).
Ksiądz Czermiński na obu popatrzył ciekawie,
Pokłonił się i wyszedł.
Cóż tam słychać w mieście?
Źle słychać; nic nie wiecie, choć tutaj jesteście.
Sejm złożon do Piotrkowa — pożar w iskrze tleje!
Górkowie, Oleśniccy, Zborowscy, Firleje,
Cała kacerska banda na prawdę coś kroi.
Szlachta kipi, aż słychać u pańskich podwoi,
Województwa szemrają, powiaty się burzą,
Wkrótce Biskupów rzymskich z senatu wykurzą,
Jako pszczoły robocze, gdy miodu naniosły.
Zwyczajnie — rzekł Dziaduski — że senat i posły
Nad Piotrowa opoką jako muchy brzęczą...
Stałość, Ojcze Jędrzeju!
A gdy nas umęczą?
Toć pomrzem — wszakże w Piśmie rzeczono niemarnie:
Pasterz ma oddać życie za swoją owczarnię;
Wszak nam nie straszno umrzeć choćby tejże chwili;
Non timet moriturus — powiedział Wirgili.
— Święty, ach, święty zapał, co się u was żarzy! —

Zawołał Zebrzydowski z uśmiechem na twarzy. —
Lecz szkoda, że ów zapał ginie bez zapłaty,
Że nie rodzą owoców retoryczne kwiaty.
Może i ja za trzodę umarłbym z rozkoszą,
Lecz gdy pasterz zaginie, owce się rozproszą.
Muszę żyć — powinienem — i przetrwać złe próby;
Wilki się wałęsają u mojej chudoby,
Więc powinienem czuwać nad owczarnią Bożą.
A zresztą, księże Pawie, nam śmiercią nie grożą.
Chcą uczynić z nas posąg bezwładny a niemy,
Wydrzeć ostatki władzy, którą piastujemy;
Pozwolą wszystkim wierzyć, jak wskazuje serce,
Podpiszą obelżywą zgodę z różnowierce;
Niech kto wola buduje kacerskie zborzyska,
Fałsze piórem ogłasza i w druku wyciska,
Wolno mu kędy zechce potępienie szerzyć,
A Biskupom nie wolno klątwy nań wymierzyć,
Ni uwięzić kacerza Apostolską władzą.
Choćby ksiądz — twoje prawa na nic się nie zdadzą;
Polska, to kraj szlachciców, więc szlachectwu gwoli,
Co ci wolno z kanonów, statut nie pozwoli.
Za nic! — krzyknął Dziaduski — za nic takie dzieło!
— Aż mu ręce zadrżały, aż oko błysnęło,
Aż się żwawy rumieniec zaiskrzył na twarzy.
— A i jaż przecie szlachcic! i mój głos coś waży!
Jaż w mych ręku pasterskich dzierżę moc niebieską,
I choćby jedną jotą, choćby jedną kreską
Chciano czynić uszczerbek w mem pasterskiem prawie,
Na miecze różnowierców raczej pierś nadstawię...
Choćby król... choćby senat... i Rzeczpospolita...
Szkoda — rzekł Zebrzydowski — że cię nikt nie spyta.
Bo nie tylko w magnatach — i w szlacheckiej czerni,
Nie tylko różnowiercy, lecz i prawowierni
Burzą się jednym głosem, jak zhukana fala,
Że dzisiaj stan duchowny zanadto pozwala,
Zapozywa szlachciców przed swe sądy Boże
I sadzi do więzienia, co i król nie może.

Ot i dziś zapalczywie gadał mi te słowa
Na pokojach monarszych stary Jan z Tarnowa:
W pochwy, mościwi księża, w pochwy kord Piotrowy!
Przestańcie machać mieczem nad wolnemi głowy.
Jeśli kacerz w swobodach zbytnie się rozhula,
Są grody, trybunały, jest majestat króla,
Pozwiej przed sądy świeckie, jeśli będzie o co,
Lecz wara gnębić szlachtę kościelną przemocą!
Więc już — rzekłem — przy świeckim waszmościów urzędzie,
Pasterz owczarni Bożej chyba woźnym będzie?
Tak! — odpowie Tarnowski ze spojrzeniem dzikiem.
— Lepiej ty zostań woźnym, niż ja niewolnikiem.
............
1851— 1852. Załucze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.