Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A rosa łez pokutnych w źrenicach mu błyszczy;
Lecz na pochmurnem czole snadź duma nałogiem,
Jeśli się upokarza, to chyba przed Bogiem;
A ludzie... to jak stado pierzchliwych gołębi,
Spojrzeniem ich podepce, uśmiechem przygnębi;
Zna, że włada z ramienia Najwyższego Pana,
Jeżeli chcesz z Nim mówić — padaj na kolana.
 
A opodal pokorny, chudy, ryżogłowy,
Stoi ksiądz Jan Czermiński, kapelan domowy;
Złożył ręce na piersiach pod jedwabną togą
I uśmiecha się jakoś chytrze a złowrogo.
Chwieje się jakby z wiatrem jego postać długa,
I wciąż głową potrząsa i oczyma mruga,
I szepce coś do siebie.
Wtem zadrgała ściana,
Brzmi po bruku kamiennym kolebka kowana,
Ucichło — jeno słychać, że ktoś stąpa w sieni,
Zapukano w podwoje: „Veni, frater! veni!”
Zawołał ksiądz Dziaduski, powstając w pokorze,
(Bo klasztorny obyczaj chował na swym dworze);
A Czermiński podbieżał snadź k' ważnej osobie
I otworzył podwojów połowice obie.
Gość poważnie się wtoczył — wzniosła jego głowa,
Oblicze pełne, krasne, a pycha światowa
Wyryła na niem piętno ziemskiego zaszczytu.
Nosił fioletową togę z aksamitu,
Na piersiach wielki łańcuch i krzyż szczero-złoty,
Na krzyżu Syn Dawidów, Męczennik Golgoty,
Wykonany robotą misternego Włocha,
Zda się przymawiał pysze miękkiego pieszczocha,
Co go nosił na piersiach — lecz nie w piersiach pono,
Co mu jasne brylanty na pierścieniach płoną,
Co indyjskich balsamów wonnemi przyprawy
Maścił trefioną brodę i włos kędzierzawy.
Snadź tylko co ucztował przy sowitym stole,
Snadź nieźle mu się wiedzie — a na jego czole