Para czerwona/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pierwszych dni stycznia 1863 roku pogłoski o zbliżającej się brance nabierały coraz prawdopodobieństwa, zdawało się zrazu, że rząd wskutek przestróg i przedstawień doświadczeńszych ludzi, odłożyć ją lub powstrzymać zechce, lecz margrabia stał przy swojem i nalegał, ręcząc za skuteczność tego środka. Straszliwe było oczekiwanie tej chwili, listy proskrypcyjne tajemniczo się układały, starszy syn Margrabiego miał nad niemi nadzór główny, wpisywano w nie wszystkich którzy się z bliska lub z daleka dali poznać w ciągu wypadków, jako gorliwsi Polacy. A że nie obraniało ani ożenienie, ani jedynactwo, ani sieroctwo, nikt nie mógł być pewny, że nie zostanie sołdatem. Ludzie wpływu starali się w tej ostatniej chwili utrzymać zrozpaczonych w spokoju i wlać w nich rezygnacyę. Potrzeba było nadzwyczajnych wysiłków, aby się to udać mogło, wszyscy oczekiwali rychło ten piorun uderzy. Z dnia na dzień, z nocy na noc, odkładano brankę, przygotowując listy i starając się na razie zapobiedz wzburzeniu.
Nakoniec z dnia 14 na 15 stycznia w nocy wojska zaległy ulice, obsaczono domy i zaczął się ten gwałt niecny. Żołnierze wchodzili do domów, brano kogo znaleziono, brata za brata, ojca za syna, wyciągano z łóżek, przetrząsano mieszkania, i nikt prawie od tego ciemięstwa się nie bronił. W kilku zaledwie miejscach przyszło do starć, ran, a nawet zabójstw ze strony żołnierzy, którzy mieli widać wydane rozkazy jak najsurowsze. Noc pokryła tę scenę przemocy dzikiej nad bezbronnym narodem, ale pamięć jej ciężyć będzie wiecznie na imieniu tego człowieka, który takich środków potrzebował, aby Polskę opanować i ujarzmić. Nazajutrz rano nic się nie zmieniło w życiu stolicy, kobiety zapłakane biegły tylko ku ratuszowi, gdzie tymczasowo pobranych osadzono.
W mieście panował spokój i nic nie zapowiadało groźnego wybuchu. Ukazały się nawet wkrótce plakaty w formie odezwy do tych, których los za ofiarę wyznaczył, zachęcano w nich do rezygnacyi, zapewniając, że kraj cały weźmie w opiekę ich rodziny, przedstawiając apostołowanie między wrogami, jako cel przyszły ich poświęcenia.
Po nocnej brance, która w pierwszej chwili tak zdawała się szczęśliwie poprowadzoną, że naczelnik cywilny już się zwycięzko uśmiechał, reszta operacyi, powoływanie wyznaczonych do wojska, a dotąd kryjących się, łapania po domach, cząstkowe napady zajęły dni kilka. W Brühlowskim pałacu winszowano sobie powodzenia, a tryumfujący Mentor uznał za właściwe, popełniwszy bezkarnie ten gwałt, dodać do niego rzucone w oczy narodowi drażniące go szyderstwo. Czy to, że mu zausznicy usłużni tak rzeczy odmalowali, czy że przed Petersburgiem i sceptykami chciał się pochwalić, dnia 19 stycznia margrabia kazał w Dzienniku wydrukować ten sławny artykuł, który uważać było można lub za niepoczciwą obelgę rzuconą w twarz bezsilnym, lub za prowokacyę do rewolucyi.
Jeśli branka nad podziw przeszła spokojnie, artykuł ten niesłychane zrobił wrażenie, margrabia wychwalał się w nim, że operacyę odbył nader szczęśliwie, że pobrani do wojska cieszyli się, iż mieli służyć Najjaśniejszemu Panu, że byli w najlepszym humorze i narzekali na stronnictwo bezrządu!!
Wrażenie artykułu tego było przynajmniej tak wielkie, jak pokrewnego mu arcydzieła o cylindrach, była to iskra rzucona w prochy. Wieczorem miasto całe drżało oburzeniem, niepodobieństwem już było powstrzymać rewolucyę, kilka dni jeszcze brakło do końca stycznia, mieliśmy jeszcze kilka miesięcy zimy do przetrwania, nie było broni, pieniędzy, planu, ci sami, co zgodzili się na nieuchronne już powstanie, opiekę nad niem Bogu i losom powierzyć musieli.
Dnia 20 stycznia dwie nasze panie siedziały pogrążone w myślach na nowem swem mieszkaniu na Lesznie, gdy wszedł Karol blady, pomięszany i pomimo męstwa, które go nigdy nie opuszczało, widocznie uciśnięty na duszy.
Jadwiga, ujrzawszy go, poznała i przeczuła, że cierpi boleścią wielu, podała mu rękę, ścisnęła ją w milczeniu i nie śmiała nawet o nic zapytać. On siedział jakby zdrętwiały od silnego wrażenia, oczy miał pełne łez, a ręka konwulsyjnie targała włosy.
— No, mów pan — rzekła Ema — wszak dla nas sekretów nie ma, co się dzieje?
Karol wskazał ręką na okno, przez które widać było w szarej pomroce polatujące płatki śniegu, pędzone wichrem północnym.
— Wracam — rzekł — ze zgromadzenia poczciwej naszej czeladzi, kość rzucona, jutro i następnych dni wychodzimy w lasy, a połowa tych ludzi na tę porę, na którą psa wygnać trudno, idzie bez grosza, bez odzieży, bez jadła, bez kija w ręku nawet, na prawie pewną zgubę!
Westchnął.
— Ha! — dodał — nie może być inaczej, dobrze ktoś z nas powiedział: »z kijami na bagnety, z bagnetami na działa». Czego nam braknie, zastąpi męstwo i poświęcenie bez granic. Żaden z nas nie boleje nad sobą, ale patrząc na zapał tego ludu, na tego cudownego ducha, który zeń tryska, chciałby mu dać, do czego każdy żołnierz ma prawo, choć broń w rękę... Nie mówmy o tem lepiej — dodał — a co przyszłość wyrzecze, przyjmiemy z pokorą. Jutro — rzekł — rozpoczyna się powoli wychodzenie do lasu, jutro po kościołach zobaczycie panie mnóstwo młodzieży spowiadającej się na drogę, a za dni kilka i krew się już pewnie lać będzie — krew! — powtórzył kilka razy — krew! rozleje się jej dużo, ale to będzie deszcz, który nasze pola na przyszłe urodzaje użyźni.
— Kochany panie Karolu — odparła Jadwiga — nie spodziewałam się, abyś na tę wielką chwilę tak jakoś smutno poglądał. Powinnibyśmy jedni drugim dodawać serca i męstwa.
— Tak, to prawda — odpowiedział zapytany — ale się czasem oprzeć nie można jakiemuś boleśnemu wrażeniu. Gdybyś pani, jak ja, była przytomną tej scenie, gdybyś widziała tych ludzi, z których większa część jutro porzuca żony, dzieci, lub starych i niedołężnych rodziców, możebyś doznała także tego ucisku serca, który mną na chwilę owładnął, a w ostatku, dodał ciszej — może w tem jest troszkę brzydkiego egoizmu, bom przyszedł panią pożegnać.
— Jakto pożegnać? — spytała Jadwiga.
— Przecież, nie sądzisz pani, aby, gdy ci ludzie wychodzą, jam mógł pozostać?
— Więc pan...
Niedokończyła i bledniejąc, zbliżyła się ku niemu.
— Jest to koniecznem? — spytała.
— Nieodzownie, jutro w lasach zaczynają się gromadzić wychodźcy z miasta. Mało przygotowań dało się uczynić, musimy być z nimi, aby im dodawać męstwa, kierować, a w potrzebie ginąć razem.
Jakkolwiek boleśnie dotknięta tem niespodzianem oznajmieniem, Jadwiga mówić nie śmiała, pojmując, że się nie godziło hamować, gdy szło o spełnienie najświętszego obowiązku, siadła zamyślona i nie rychło spytała słabym głosem:
— Więc kiedyż?
— Ja, zapewne pozajutro — rzekł Karol — młodzież sypie się cała, wszystkiemi drogami w nagie jeszcze lasy, zapał niesłychany, gdyby przynajmniej uformować się nam dano, skupić trochę, nabrać siły.
— Ale mnie się zdaje — przerwała Jadwiga — że Moskale o wszystkiem już wiedzieć muszą, przedsięwzięli środki i samo nawet wychodzenie z Warszawy utrudnią.
— W tem się pani mylisz — rzekł Karol — nie wiem, czemu to przypisać, czy lekceważeniu, czy podstępowi, czy głupocie, czy zarozumiałości, ale wiemy z pewnością, że rząd nic nie przedsiębierze, że rogatki są otwarte, że albo nie wierzą w powstanie, albo sądzą, iż je natychmiast zgniotą. Bądź co bądź trzeba z tej chwili korzystać.
Rozmowa nie trwała długo, gdyż Karol od początku trzymał czapkę w ręku i kręcił się niespokojny.
Jadwiga była milcząca, posępna, a gdy przyszło do pożegnania, powiedziała mu tylko: Do widzenia.
Już był w progu, gdy go zatrzymała pytaniem:
— W którą pan pojedziesz stronę? wszak wiedzieć mogę?
— Ale ja sam nie wiem jeszcze! — odpowiedział Karol.
— Przecież, gdy wiedzieć pan będziesz, przyślij mi oznajmić, bo i mnie wiadomość ta potrzebna, abym choć myślą pogoniła za wami.
— Wbiegnę jeszcze jutro — rzekł Karol, żegnając ją.
Spojrzeli na siebie z wyrazem niepokoju i czułości.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, Jadzia przyszła Emę pocałować w czoło i szepnęła jej cicho:
— Słuchaj, nic nie mów, nie sprzeciwiaj się, nie nudź, rzecz jest postanowiona, ja jadę.
— Jak? dokąd? po co?
— A! no, tam gdzie wszyscy! — odpowiedziała spokojnie Jadwiga. — Powstanie się zbiera, będą obozy, znajdą się chorzy i ranni, potrzebne jest staranie kobiece, może się zda posłaniec w czepeczku, gdy innego wyprawić nie będzie można, ja tam być powinnam, przygotowuję się, wybieram, jadę.
— Na miłość bożą — odezwała się Ema — przynajmniej w tej chwili ja ciebie nie puszczę, to być nie może, nie pozwolimy ci.
— Jeżeli mi nie pozwolicie? — odpowiedziała Jadwiga z uśmiechem — smutno mi będzie, ale pojadę bez pozwolenia.
Ostatnie wyrazy wymówiła tak stanowczo, iż towarzyszka jej poznała, że walczyć z nią byłoby próżno. Ile razy w ten sposób odzywała się, powstrzymać jej nikt nie mógł. Niespokojna w najwyższym stopniu Ema szukała tylko sposobu jakby zwlec, a że się dawno domyślała uczuć Jadwigi dla Karola, postanowiła po cichu użyć jego wpływu, aby ją od tego powstrzymać.
Herbata przeszła w milczeniu. Jadwiga wielkiemi krokami przechadzała się po salonie, Ema wzdychała, a w głowie szukała jakiegoś pozoru, aby wybiedz z domu, zobaczyć się z Karolem i z nim wejść w spisek przeciwko Jadwidze.
Łatwo jej to przyszło wykonać, bo chwili nie zwlekając, mężna owa istota, stojąc przy raz powziętej myśli, natychmiast zaczęła się gotować do jej wykonania. Siadła do listów i rachunków, a Ema pod pozorem interesu, który sobie przypomniała, chwyciwszy szal i salopę, porwała dorożkę i puściła się w miasto. Z gorącem sercem a roztargnień pełną głową, dopiero gdy dorożkarz spytał, gdzie ma jechać, panna Ema przypomniała sobie, iż nie wiedziała, gdzie Karola lub Młota szukać trzeba było; jedno tylko miejsce, w którem się schodzili, przyszło jej na myśl, tam jechać kazała.
Wdrapawszy się na trzecie piętro, nie bez kilku sińców na wschodach otrzymanych, Ema zapukała do drzwi, ale po kilkakrotnie powtórzyć musiała i pukanie i wołanie, nim jej otworzono. Drzwi uchyliły się na wpół, nieznana jakaś głowa wyjrzała niemi i głos obcy o coś niezrozumiale zapytał.
Niecierpliwa Ema, która czuła się w prawie wchodzenia wszędzie, całą siłą odparła drzwi, popchnęła nieznajomego jegomościa i narobiła w przedpokoju takiego hałasu, że ją po głosie nareszcie poznano. Wyszedł Młot zdziwiony i przestraszony tem zjawiskiem.
— Na miłego Boga — zawołał — co pani tu robisz?
— Przecież widzisz, że was szturmem brać muszę, tchórze jacyś! pozamykali się, wartowników ponastawiali i jak wielcy panowie każą sobie meldować...
— Chodź pani, chodź — rzekł Młot — ale cóż się tam stało? czy co złego?
— Poczekajcież aż odetchnę.
To mówiąc, Ema weszła do pokoju, w którym ciemno było od dymu. Ze sześciu mężczyzn w rozmaitych, dosyć zaniedbanych strojach, zaskoczeni niespodziewanemi odwiedzinami kobiety, cofnęli się w głąb, więcej może zmięszani, niż Ema nieładem kawalerskiego mieszkania. Pierwszy raz w życiu poczciwa siostra miłosierdzia zajrzała do podobnego mieszkania; chciała usiąść na kanapie, ale natrafiła na parę ogromnych butów, a posunąwszy się dalej, siadła na rewolwerze, z którego, porwawszy się, już widząc, że miejsca nie znajdzie, pochwyciła za krzesło, z krzesła posypały się kule gradem po podłodze...
— Czy tu u was nie ma gdzie usiąść? — zapytała.
Młot, śmiejąc się, przyniósł jej jedno wolne krzesełko, na którem dopiero odetchnęła.
— Jest pan Karol — spytała — bo za dymem nikogo nie widzę?
— Stoję przy pani — odezwał się głos z tyłu.
Nie byłaby go poznała, bo miał w tej chwili siwe bakenbardy i perukę.
— Co pani rozkaże?
— Chodź no, to ci coś powiem.
Przybliżył się, a Ema szepnęła mu do ucha:
— Wiesz, wiesz, wszak Jadwiga zwaryowała, wybiera się z wami do powstania na markietankę, czy co? Zlitujcież się, wyperswadujcie jej to, wybijcie z głowy szaleństwo, bo, przysięgam Bogu, jak mówi, tak zrobi.
— Ale to być nie może! — rzekł Karol.
— A ja ci mówię, że jest.
Młot, który słuchał z boku, podniósł ręce do góry z krzykiem.
— To mi dopiero kobieta! to mi bohaterka! klękać przed nią!!
— Milczałbyś — odpowiedziała Ema — nikomu nic z tego nie przyjdzie, jak biedne dziewczysko zginie.
— Droga pani — odparł Młot — ojczyzna niczyjej ofiary nie odrzuca; jakbyśmy wszyscy zaczęli sobie tak tłomaczyć, że się na niewiele przydamy, niktby nie poszedł i kwita.
— Ale na miłego Boga, na cóż ona się tam przyda?
— Zważ tylko pani — odparł Młot — gdyby nie więcej nie robiła, tylko stanęła patrzeć, jak my się bić będziemy, to już z chęci popisu przed tak piękną panną, każdy by musiał wściekle się z Moskalem borykać.
— Eh, bałamut jesteś, — rzekła Ema, dając mu klapsa po rękach, — tu nie pora żartować.
— No, to mówmy seryo, — przerwał Młot, — kto ma męstwo i ducha, mężczyzna czy kobieta powinien iść, bo go wlewać będzie w drugich, bo zastygłe serca rozgrzeje, bo swoją odwagą doda męstwa. Niema dla nas nikogo niepotrzebnego, komu serce bije, niech idzie, niech będą tłumy, niech będą tysiące, krocie, nigdy nadto...
Ema odwróciła się do Karola.
— A pan, co na to?
— Ja, — rzekł Karol, — dotąd nie znajduję, abyście nam panie były potrzebne. Wolałbym, ażeby panna Jadwiga została tu, gdzie będzie bardzo wiele do czynienia, gdzie może wkrótce mężczyzn nie stanie, a praca wyprawiania ludzi, zbierania funduszów, przesyłania wiadomości, zostanie na was, panie moje.
— O, ten to z sensem mówi, — rzekła Ema — i więcej nie proszę, tylko, żebyś to Jadwidze jutro powtórzył.
— Powiem — odezwał się Karol — ale czy to ją powstrzyma, nie wiem, może mi odpowiedzieć, że inne zostaną, które spełnią te obowiązki.
Ema ręką machnęła, kiwnęła głową i dodała:
— Zrobiłam, com była powinna, przyleciałam z raportem jak waryatka, doniosłam co się święci, a jak się co złego stanie, umywam ręce.
— Niech się pani nie boi, — rzekł Młot, — żart na stronę; zacna panna Jadwiga nadto tu jest potrzebną, żebyśmy ją z miasta wypuścić mieli.
— A nadto jest upartą, żeby w mieście chciała zostać, — przerwała Ema. — Trzeba użyć bardzo gwałtownych środków, dać jej zajęcie, przykuć ją tu, bo inaczej uciecze, ja wam powiadam. Teraz zaś, — dodała, zbierając spadającą i osuniętą salopę, — poświećcie mi na schodach, bo idąc na górę, natłukłam sobie guzów, a wracając na dół niezawodnie kark skręcę.
Karol wziął świecę ze stołu i pospieszył za nią; rada była, że w sieniach się jeszcze sam na sam z nim rozmówić mogła, nalegając gorąco, aby całego swego wpływu użył do powstrzymania Jadwigi od tego kroku, mogącego mieć następstwa bardzo smutne. Widziała po Karolu, że wiadomość ta dziwne jakieś i przykre na nim zrobiła wrażenie, zeszła więc spokojniejsza i powróciła do domu prawie pewną, że Jadwigę potrafi, z pomocą Karola, przekonać.
Nazajutrz przyszedł z rana wezwany adwokat i udając, że nic nie wie o postanowieniu Jadwigi, począł od tego, że jej tłomaczył jak wielkie i ważne obowiązki spadają na nią teraz, gdy miasto się powoli wyludni a tyle w nim zostanie do czynienia. i
— Panie Karolu — przerwała mu nieśmiało — zdaje mi się, że zacna i poczciwa Ema lepiej odemnie potrafi sobie dać z tem radę, ja zaś.. być może... nie wiem... mogłabym wyjechać.
— Czyby interesa pani wymagały tego?
— Ale nie, jednakże nie jestem pewna, czy się mogę podjąć...
— Niezmiernie szacuję pannę Emę, ale ona już ma tak wiele do czynienia, że więcej trudno jest jej narzucać. Gdyby pani nic nie przeszkadzało, potrzebaby koniecznie zostać na miejscu i wziąć na siebie ten ciężar.
Jadwiga w jednej chwili domyśliła się spisku.
— Szczerze bądźmy ze sobą, — rzekła — pan mnie posądzasz, nie prawdaż? że chcę wyjechać z miasta. Musieliście się z Emą naradzić, radbyś mnie powstrzymać; więc powiem panu stanowczo: gdy się tylko rozpocznie powstanie, gdy będą ranni potrzebujący usługi, postanowiłam i dotrzymam tego, że do obozu pojadę; żadna siła ludzka nie powstrzyma mnie od spełnienia tego, co za obowiązek uważam. Nie chcę, jak panna Plater, siąść na koń, choć dobrze konno jeżdżę, wiem, że ręka kobiety słaba, a pomoce z niej nie wielka; ale jej miejsce u łoża chorych, u wezgłowia umierających razem z lekarzem i kapłanem. Wiem, że wielką można przynieść pociechę tą kroplą poświęcenia, bo juściż nas za to Moskale na Sybir nie wygnają?
Myliła się w tem, gdyż za mniejsze daleko winy, za najlżejszą oznakę współczucia pędzili i pędzą w syberyjskie stepy, okute... odarte, na łasce żołdaków piętnastoletnie dziewczęta. Neron chyba mógł się targnąć na coś podobnego!
— Tak pani święcie mówisz, — rzekł Karol, — iż na zbicie jej nie znajdę argumentów. Zgoda więc, ale pozwól, abyśmy my byli sędziami, kiedy pociecha i pomoce od was będzie istotnie potrzebną. Nie będę pani wstrzymywał, ale proszę, byś sama zaczekała, póki cię wiadomości z pola bitwy nie powołają ku nam. Chcesz pani być tam razem z nami? niech się stanie jej wola; nie spiesz się tylko, bo zawsze czas będzie przyjść z dłonią litościwą w pomoc biedakom.
Ema szpiegowała za drzwiami i z kwaśną miną weszła do pokoju.
Jadwiga uścisnęła ją w milczeniu, zrozumiały się obie.
— Lepiej byś zrobiła — rzekła Emie, — gdybyś się razem ze mną wzięła do szarpi; ale co z tobą gadać, byłabyś święta, gdybyś nie była jak kozioł uparta.
Jeszcze chwila a już Karol miał odejść i tej nocy może odjechać. Oba serca drżały tym niepokojem rozstania, który najczęściej otwiera długo zamknięte usta; ale i on i ona czuli, że o sobie mówić nie mogli wobec tych strasznych wypadków, które burzą groźną wisiały nad ich głowami.
Cicho szepnęli — do widzenia, uścisnęły się ich dłonie, pobiegły oczy, szukając jeszcze tego, co już znikło, a gdy za nim zamknęła się brama, Jadwiga z długo wstrzymywanemi łzami rzuciła się na kanapę.
Ema porwała się ratować i orzeźwiać, odsunęła ją z lekka i rzekła cicho: daj mi się wypłakać!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.