Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV.
ZAŁOGĄ ANDEGAWEŃSKA.

Bussy tak zajął księcia przeglądaniem zamku, że przez trzy dni ani pomyślał jechać do Meridor, ani też przywoływać barona do Angers.
Chociaż niekiedy wspominał o tem, lecz Bussy mówił mu o muszkietach gwardyi, o koniach, działach, jakby zamierzał podbić piątą część świata.
Remy zaś darł szarpie, ostrzył instrumenty, gotował maści, jakby miał opatrywać cały rodzaj ludzki.
Książę drżał, widząc tyle przygotowań.
Zbyteczna o tem wspominać, że Bussy pod pozorem obejrzenia warowni, wskakiwał często na Rolanda i w kilkudziesięciu minutach przybywał do muru w parku.
Rolanda nie potrzeba było kierować; Passy mógł cugle puścić i oczy zamknąć.
— Otóż dwa dni zyskałem — mówił Bossy — bardzo nieszczęśliwym być by potrzeba było, aby nie spotkała jaka mnie pomyślność.
Bussy mógł liczyć na powodzenie.
Trzeciego dnia, nad wieczorem, kiedy wprowadzono do miasta znaczny zapas żywności, wymuszony na lennikach andegaweńskich, (ponieważ książę Andegaweński dotąd żył chlebem czarnym i śledziami), przy jednej z bram posłyszano hałas.
Książę chciał wiedzieć, co to znaczy; ale nikt go nie mógł objaśnić.
Właśnie rozdawano broń i ładunki mieszczanom, gdy jakiś mężczyzna na białym koniu zapienionym, ukazał się przed okopami.
Bussy, jak wiemy, mianował się naczelnym dowódzcą Anjou i zaprowadził w całym kraju karność surową.
Nikt nie mógł wejść, ani wyjść bez hasła, albo jakiegokolwiek znaku przez niego wydanego.
Wszystkie te ostrożności miały na celu, aby nie dopuścić księciu, jakichkolwiek z Meridor stosunków.
Zdaje się to dziwnem; ale w pięćdziesiąt lat później. Buckingham więcej dokazywał dla Anny Austryackiej.
Jeździec na białym koniu przybył galopem i stanął przed strażą.
Straż dała znak placówce wystrzałem, placówka stanęła pod bronią i zapytała o hasło.
— Jestem Entraguet — mówił jeździec, chcę mówić z księciem Andegaweńskim.
— Nie znamy żadnego Entragueta — odpowiedział dowodzący placówką, że zaś chcesz mówić z księciem, to właśnie zaprowadzimy cię do niego.
— Mnie prowadzić! cóż to za żarty? z Karolem de Balzac d’Entraguet, baronem Cunco i hrabią Granville żartować nie można.
— Jednak tak będzie, jak powiadam — odrzekł mieszczanin dowodzący strażą, którego tylko twarz czerwoną widać było.
— Zaczekajcie moi przyjaciele — odpowiedział Entraguet. Wszak prawda, że paryżanina nie znacie? muszę wam na próbkę pokazać, co on potrafi.
— Dalej, prowadzić go do księcia!...
— Ostrożnie, ostrożnie moje andegaweńskie baranki; bo właśnie ja będę miał tę przyjemność.
— Co on tam gada?... — pytali siebie mieszczanie.
— Mówię — odpowiedział Entraguet, że mój koń dziesięć mil zrobił, a jednak przez was przeskoczy jeszcze, jeśli się nie usuniecie. No, dalej, albo...
Ponieważ mieszczanie z Angers nie rozumieli akcentu paryzkiego, Entraguet dobył szpady i oddalał końce włóczni, które się skierowały ku niemu.
W kilka minut, ze dwadzieścia halabard mogły służyć za trzonki do mioteł.
Mieszczanie obskoczyli go, ale Entraguet śmiejąc się, w prawo i w lewo doskonale się opędzał.
— A! śliczne wojsko — mówił — książę miał słuszność, że dla niego Paryż opuścił i ja miałem słuszność, żem się z nim złączył.
Jednocześnie, kiedy uparci cisnęli się do niego, klingą hiszpańską kaleczył im kapelusze, dziurawił odzież i płazem walił po grzbietach.
Uparci mieszczanie powracali na nowo i jak o wojsku Kadmusa powiedzieć było można, że z pod ziemi zdawali się wychodzić.
Entraguet uczuł, że się już męczy.
— Dalej!... — rzekł, widząc że szereg ściska się przed nim coraz hardziej — jesteście jak lwy waleczni, to prawda; ale przypatrzcie się, że tylko drzewca od halabard trzymacie w ręku a nabijać muszkietów nie umiecie. Prawda, chciałem wejść do miasta, ale nie wiedziałem, że jest strzeżone przez legiony Cezara. Nie mogąc was pokonać, żegnam: powiedzcie księciu, że umyślnie z Paryża przyjechałem, aby się z nim widzieć.
Kapitan w tej chwili właśnie miał lont do muszkietu przyłożyć, gdy Entraguet uderzył go szpadą po palcach tak, że broń upuścił zaczął skakać to na prawej, to na lewej nodze.
— Na śmierć! na śmierć!... — krzyczeli mieszczanie — nie pozwalajmy mu umknąć.
— Nie dawno nie pozwalaliście mi wejść, teraz oddalić się bronicie — mówił Entraguet — zważajcie, że to zmienia moję taktykę. Teraz nie będę używał płazu, ale ostrza: zamiast obtrącać żelezce od halebard, będę kaleczył wasze głowy.
— Na śmierć! na śmierć ubijemy!... — krzyczeli mieszczanie.
— Dobrze, dobrze — odpowiadał Entraguet — spróbujemy, tylko ostrożnie z palcami.
Zaledwie to wyrzekł, drugi jeździec równie spiesznie przyjechał i padł jak piorun pomiędzy tłumy.
— Entraguet!... — wołał — co tam robisz z temi mieszczanami?
— Livarot!... — zawołał Entraguet — prawdziwie Bóg cię tu zsyła. Montjoie i Saint-Denis niech przybywają na odsiecz.
— A co, nie powiedziałem, że cię dogonię?.. Powiedz mi co się tu dzieje?
— Nasi przyjaciele andegaweńczycy nie chcą nas ani wpuścić, ani wypuścić.
— Panowie — rzekł Livarot — zechciejcie rozstąpić się, abyśmy przejechać mogli swobodnie.
— Śmieją się z nas!... — zawołali mieszczanie — mścijmy się i bijmy na śmierć!
— Patrzcie, jacy to ludzie — odrzekł Livarot kładąc kapelusz na głowę i biorąc szpadę do ręki.
— A widzisz?... Nieszczęście, że ich za wiele.
— Gdyby nas było trzech, dalibyśmy im radę.
— Ale że dwóch nas tylko..
— Otóż Ribeirac przybywa.
— I on także?
— Czy słyszysz?
— Widzę go... Hej!... Ribairac!.. Tutaj.
Równie pośpiesznie, jak dwaj poprzedni jeźdźcy, przybył Ribeirac.
— Otóż i bójka — mówił nowo przybyły — wyborna gratka. Witam was, przyjaciele.
— Dalej! uderzmy — rzekł Entraguet.
Straże spojrzały na siebie i na nowy posiłek, jaki przybył oblegającym.
— Panowie — rzekł kapitan — szereg nasz źle jest ustawiony, radziłbym pół obrotu w prawo.
Mieszczanie posłuszny rozkazowi, wykonali ten obrót.
Prócz tego, postawa wojenna trzech rycerzy, nowy strach w nich obudziła.
— To pewnie tylko straż przednia — mówili między sobą, chcąc znaleźć pozór do ucieczki.
— Gwałtu! gwałtu!
— Pali się! pali! krzyczeli.
— Nieprzyjaciel! nieprzyjaciel! — wołali inni.
— Jesteśmy ojcami, mamy żony i dzieci, dalej w nogi, kto może!
Wskutek rozmaitych krzyków, z których wszystkie jeden cel miały, ogromny tumult zrobił się na ulicy, a kije zaczęły spadać na głowy ciekawych, przeszkadzających strwożonym uciekać.
W tej chwili, hałas doszedł na plac zamkowy, gdzie, jakeśmy mówili, książę posilał się czarnym chlebem i śledziem.
Po zaciągnieniu wiadomości, książę i Bussy dowiedzieli się, że jacyś fanfaroni przybyli z Paryża, narobili tyle hałasu.
— Trzech ludzi!.. — mówił książę — Bussy, przekonaj się, co tam takiego?
— Trzech ludzi? — — powtórzył Bussy — idźmy, Mości książę.
I poszli obadwa.
Bussy naprzód, książę za nim w towarzystwie dwudziestu jezdnych.
Przybyli właśnie, gdy mieszczanie sławny dokonywali odwrót.
Bussy po wzroście poznał Livarota.
— Niech mię piorun trzaśnie!... — zawołał głosem donośnym — to nasi przyjaciele z Paryża.
— My — odrzekł Livarot — lecz wcale nie napadamy...
— Do nogi broń!... — zawołał książę — to nasi przyjaciele.
— Przyjaciele! — powtórzyli zmięszani mieszczanie; — trzeba im było dać hasło, a tak, to my obchodzimy się z niemi, jak z Turkami, a oni z nami, jak z poganami.
Mieszczanie poczęli się rozstępować.
Livarot, Entraguet i Ribeirac postąpili na miejsce opróżnione, następnie ucałowali rękę księcia, a w końcu, rzucili się w objęcia Bussego.
— Niech Mości książę raczy policzyć swoję gwardyę — rzekł Bussy cicho do księcia.
— A to na co?
— Przeliczyć na oko, nie po jednemu.
— Będzie najmniej sto pięćdziesiąt ludzi.
— Najmniej... zapewne.
— A więc?...
— To widzę mężne wojsko, skoro je trzech pobiło.
— Cóż z tego?...
— Wyjdź, Mości książę z niemi w pole.
— Wyjdę z trzema, którzy ich pobili — odrzekł Franciszek.
— A, to co innego — zakończył Bussy — niech żyją tchórze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.