Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
Chicot coraz większej władzy nabiera.

Północ wybiła.
O tym czasie, zwykle zamykano bramy Luwru.
Król Henryk wyrachował, że książę musi powrócić do Luwru, obawiając się obudzić podejrzeń w umyśle brata.
Polecił zatem, aby bramy Luwru były otwarte do pierwszej.
O kwadrans na pierwszą, wszedł Quelus.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — książę powrócił.
— Co robi Maugiron?
— Pozostał na straży, aby wiedzieć, czy znowu nie wyjdzie.
— Nie ma niebezpieczeństwa...
— Zatem... — rzekł Quelus.
— Daj mu pokój — mówił Henryk, niech śpi spokojnie. Czy jest kto u niego?
— Pan de Monsoreau i zwykli dworzanie.
— A pan de Bussy?
— Bussego nie ma.
— Dobrze — rzekł król, kontent, że jego bratu najlepszej nie dostaje obrony.
— Co król rozkaże? — zapytał Qaelus.
— Niech Sebombeig i d’Epernon śpieszą się; a uprzedzić pana de Monsoreau, iż chcę z nim mówić.
Quelus wykonał zlecenie, z ociąganiem jakie nadają nienawiść i chęć zemsty w jednem połączone sercu.
W pięć minut, Schomberg i d’Epernon weszli: jeden świeżo przebrany, drugi zupełnie wymyty; ma twarzy tylko niejakie pozostawały plamy, które według zdania łaziennika, po kilku kąpielach, miały zupełnie zniknąć.
Za dwoma ulubieńcami, ukazał się pan de Monsoreau.
— Kapitan gwardyi Waszej królewskiej mości objawił, że mię kazałeś przywołać, Najjaśniejszy panie — mówił, kłaniając, się wielki łowczy.
— Tak, panie, tak. Przechadzając się wieczorem, z blasku gwiazd i księżyca wnioskuję o pogodzie i chciałbym jutro urządzić polowanie. Teraz północ, wyjedz do Vincennes, objedz knieje, a jutro zapolujemy.
— Ale jak mi się zdaje, jutro Wasza królewska mość przyrzekłeś księciu Andegaweńskiemu i księciu Gwizyuszowi, wyznaczyć naczelnika Ligi.
— Cóż z tego — odparł król z dumą, na którą nie było co odpowiedzieć.
— Ale może czasu nie stanie?
— Czasu nigdy nie braknie, kto go umie używać. Dla tego mówię ci, wyjeżdżaj; jutro o dziesiątej, my będziemy gotowi do drogi. Quelus, albo Schomberg, niech otworzą bramy panu de Monsoreau i potem niech je natychmiast zamkną.
Wielki łowczy wyszedł ździwiony.
— Czy to fantazya króla?... — zapytał dworzan w przedpokoju.
— Zapewne — odpowiedzieli.
Pan de Monsoreau widząc, że nie ma co mówić, umilkł.
— Ho! ho!... — pomrukiwał patrząc na mieszkanie księcia Andegaweńskiego, to niedobrze pachnie dla Jego książęcej mości.
Lecz niepodobna było zawiadomić księcia; Quelus i Schomberg byli obecni, jeden z prawej drugi z lewej strony; pomyślał tedy, że ulubieńcy mieli szczególne względem niego rozkazy i dopiero, kiedy był za bramą, wpadł na myśl, że jego podejrzenia może były bezzasadne.
W dziesięć minut, Schomberg i Quelus powrócili do króla.
— Teraz — rzekł król — milczeć i niech wszyscy pójdą za mną.
— Gdzie?... — zapytał przezorny d’Epernon.
— Zobaczysz — odrzekł król.
— Idźmy — mówili ulubieńcy.
Czterej młodzieńcy opatrzyli szpady, zapięli płaszcze i szli za królem, który z lampą w ręku prowadził ich przez korytarz tajemny, znany już czytelnikom, do pokoju, który niegdyś zajmowała Małgorzata, a teraz książę Andegaweński.
Służący na korytarzu czuwał, lecz nim zdołał powstać, Henryk pochwycił go, kazał milczeć i oddał pod straż ulubieńców.
Król sam otworzył drzwi, prowadzące do sypialni księcia.
Książę kołysany marzeniami podnieconemi wypadkami wieczora, miał się już w łóżko położyć.
Widział się w myśli wynoszonym, a króla poniżonym.
Widział, jak lud paryzki uwielbia go, a ulubieńców króla lży i znieważa.
W długim zawodzie intryg swoich, nigdy nie doznał tyle powodzenia i nie miał większego do nadziei prawa.
Położył na stole list od Gwizyusza, przyniesiony przez pana de Monsoreau, w którym mu zalecano, aby nazajutrz był obecnym przy wstawaniu króla.
Książę nie potrzebował podobnego zalecenia, czekał bowiem niecierpliwie chwili swojego tryumfu.
Z zadziwieniem ujrzał tajemne drzwi otwierające się, zadrżał... tembardziej jeszcze, gdy króla zobaczył.
Henryk dawszy znak ulubieńcom, aby przy drzwiach zostali, zbliżył się do łóżka Franciszka z zmarszczonem czołem, i nie mówiąc i słowa.
— Najjaśniejszy panie — wybąkał książę — tak niespodziewane szczęście...
— Zatrważa cię nieprawdaż? Rozumiem; ale nie wstawaj, mój bracie.
— Pozwól, Najjaśniejszy panie — mówił książę, chcąc podnieść się i ukryć list, który dopiero co czytał.
— Czytałeś?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Zapewne interesujący przedmiot, skoro cię o północy zajmował.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział z zimnym uśmiechem książę — nic ważnego.
— Wierzę bardzo, może jaki miłosny bilecik, lecz niepieczętują ogromną pieczęcią listów, które Irys, albo Merkury przynosi.
Książę list schował.
— Jaki ostrożny Franuś!... — rzekł król z uśmiechem podobnym do zgrzytu zębami.
Wysilił się jednak i przybrał minę spokojną.
— Wasza królewska mość chcesz zapewne ze mną pomówić?... — zapytał książę spoglądając na dworzan, których początek sceny radował.
— To, co ci mam powiedzieć — odrzekł król — nie potrzebuje być tajemnicą, dla tego panowie, proszę bliżej, król pozwala wam...
Książę wzniósł głowę.
— Najjaśniejszy panie — rzekł ze spojrzeniem nienawistnem i pełnem jadu, których człowiek od węża pożycza; zanim mi publicznie ubliżysz, winieneś wypowiedzieć gościnność w Luwrze, a nawet w moim własnym pałacu.
— Zapominasz — rzekł Henryk z ironią, że gdziekolwiek jesteś, jesteś moim poddanym, bo wiesz, że jestem królem.
— Najjaśniejszy panie, teraz jestem w Luwrze, u mojej matki.
— I matka jest u mnie — odpowiedział Henryk. Ale prędzej do dzieła; pokaz mi ten papier.
— Jaki?
— Ten, który czytałeś, ten który leżał na stole, a który przedemną ukryłeś.
— Rozważ, zastanów się, Najjaśniejszy panie.
— Nad czem?
— Że wymagasz rzeczy niestosownych, godnych twojego oficera, a nie mnie...
Król zbladł ze złości.
— Mówię ci, dawaj list.
— To list od kobiety.
— I kobiece listy widzieć można, czasem one bywają niebezpieczne.
— Mój bracie!
— List!...— zawołał król — albo go każę odebrać przemocą.
Książę wyskoczył z łóżka, w zamiarze rzucenia pisma w ogień.
— Ty tego bratu nie uczynisz — rzekł.
Henryk stanął pomiędzy nim a kominem.
— Nie bratu — rzekł — ale mojemu najmiększemu nieprzyjacielowi. Nie bratu, ale księciu Andegaweńskiemu, który całą noc biegał po Paryżu za Gwizyuszem; nie bratu, ale wspólnikowi spisków.
— Tym razem, myli się twoja policya.
— Wiem o tem, że te szpaki Lotaryngskie chcą zniszczyć lilie Francyi. Dawaj, albo...
Henryk postąpił ku księciu i położył mu rękę na ramiemu.
Franciszek czując na sobie rękę królewską i widząc groźne spojrzenia ulubieńców, upadł na kolana i krzyknął:
— Pomocy! pomocy! brat mnie chce zabić.
Wyrazy te wymówione z przestrachem, zrobiły wrażenie na królu i ugasiły gniew jego.
Pomyślał, że Franciszek mógł się lękać morderstwa i że w jego rodzinie, będącej już na wygaśnieniu, podobny przykład miał miejsce.
— Nie — rzekł — mylisz się bracie, król nic podobnego uczynić ci nie myśli, walczyłeś z nim i przyznaj, że jesteś pokonany. Wiesz, że król jest twoim panem, a jeżeliś nie wiedział pierwej, źle to z twojej strony. Teraz możesz to głośno powtórzyć.
— Powtarzam — mówił książę.
— A zatem, król rozkazuje ci list oddać.
Książę upuścił papier.
Król podniósł go i schował.
— Czy wszystko już Najjaśniejszy panie?... — zapytał książę z dzikiem wejrzeniem.
— Nie — odpowiedziały Henryk. Dopóki podejrzenia moje zupełnie się nie rozproszą, musisz pozostać w swojem mieszkaniu. Wygodne ono, familijne i zupełnie na więzienie nie wygląda. Towarzystwo będziesz miał dobre, bo ci panowie pozostają przy tobie, a jutro rano szwajcarowie ich zmienią.
— A moich przyjaciół, czy będę mógł widywać?
— Kogo nazywasz przyjaciółmi?
— Pana de Monsoreau, Ribeiraca, Antragueta i Bussego.
— Nie wspominaj o nim...
— Czy on miał nieszczęście nie podobać się Waszej królewskiej mości?
— Nic inaczej.
— Kiedy?
— Zawsze, tej nocy zaś osobliwie.
— Tej nocy! i cóż on uczynił?
— Ubliżył mi.
— Tobie, Najjaśniejszy panie?
— Tak, mnie i moim przyjaciołom, to wszystko jedno.
— Bussy ubliżył dzisiaj Waszej królewskiej mości? to niepodoba.
— Ja wiem, co mówię.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał książę, z przekonaniem — Bussy nie wychodzi od dwóch dni, Bussy chory, gorączką trawiony.
Król zwrócił się do Schomberga.
— Chyba chory na ulicy Coquillière — rzekł młody człowiek.
— Kto ci o tem powiedział, że Bussy był na ulicy Coquillière?
— Widziałem go.
— Ty go widziałeś?
— Zdrowym, wesołym, nawet szczęśliwym, w towarzystwie owego doktora Remy, który jest zarazem jego koniuszym i lekarzem.
— Nie pojmuję — rzekł książę — dzisiaj wieczór, widziałem Bussego w łóżku.
— Bussy będzie wraz z innymi ukarany, jak się rzecz cala wyjaśni — rzekł król.
Książę sądząc, że cały gniew króla spadnie na Bussego, nie bronił go więcej.
— Jeżeli Bussy nie chciał iść ze mną — powiedział — a sam wychodził — musiał mieć złe zamiary, przeciwne moim, bo ja pragnę poświęcić się Waszej królewskiej mości.
— Czy słyszycie, panowie! Mój brat powiada, że żadnych rozkazów nie dawał Bussemu.
— Tem lepiej — odezwał się Schomberg.
— Dlaczego lepiej?
— Bo nam Wasza królewska mość pozwoli z nim postąpić, jak nam się będzie podobało.
— Dobrzej dobrze, później zobaczymy, powiedział Henryk. — Panowie, polecam waszym staraniom mojego brata, pamiętajcie, że on pierwszym jest po mnie.
— Bądź spokojny, Najjaśniejszy panie — odrzekł Quelus z wyrazem, na który zadrżał książę — wiemy, co winniśmy Jego książęcej mości.
— Zegnam was — rzekł Henryk.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał książę Andegaweński, strwożony oddaleniem się króla — więc naprawdę jestem uwięziony! jakto! nie wolno mi wychodzić, ani przyjmować moich przyjaciół?
Wspomnienie o jutrze przyszło mu na myśl, jutro albowiem, miał się widzieć z Gwizyuszom.
— Najjaśniejszy panie — mówił dalej — pozwól mi być przy sobie, wszak tam mogę być więźniem, tak samo jak gdzieindziej.
Właśnie król miał dać zezwolenie, gdy jego uwaga zwróconą została na osobę wysoką, która przy drzwiach wyciągała ręce i przeczącemi znakami odwodziła go, od tego kroku.
Był to Chicot.
— Nie — rzekł Henryk — tutaj ci bardzo dobrze.
— Najjaśniejszy panie... — mówił książę prosząco.
— Skoro taka jest wola królewska, powinieneś się do niej stosować — odpowiedział Henryk z dumą, która księciu zupełnie odebrała odwagę.
— A co, nie mówiłem, co mogę? — pomruknął Chicot.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.