Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV.
ETYMOLOGIA ULICY JUSSIENNE.

Remy wziął chorego pod rękę, zwrócił się na lewo, po tem na ulicę Cequillière i szedł z nim aż do wałów miasta.
— To szczególniejsza! — rzekł Bussy — prowadzisz mię na bagna Grange-Batelière, i utrzymujesz, że tutaj powierzę zdrowe.
— Cierpliwości — odrzekł Remy — zwrócimy się na ulicę Pagevin, na prawo pozostawimy Breneuse i udamy się na Montmartre; zobaczysz, pani3 hrabio, jaka to piękna ulica!
— Alboż jej nie znam?
— Skoro znasz, nie będę tracił czasu na okazywanie jej piękności. Potem zaprowadzę pana na bardzo piękną uliczkę. Pójdź pan tylko...
W rzeczy samej, minąwszy bramę Montmartre, o dwieście kroków, Remy zwrócił się na prawo.
— Jak widzę, idziemy na powrót — rzekł Bussy.
— Bynajmniej. Jest to ulica Egypcienne, albo, jeżeli pan chcesz, Egipska; lud nazywa ją Gyssienne, a nie długo przybierze nazwisko Jussienne, albowiem ludy południowe lubią, wielu używać samogłosek. Pan musisz wiedzieć o tem, skoro byłeś w Polsce, gdzie czterech współgłosek używają, po sobie, co czyni język twardy.
— Prawda — odpowiedział Bussy — lecz ponieważ nie przyszliśmy tu uczyć się języków, powiedz mi gdzie idziemy?.
— Czy pan widzisz ten mały kościółek?... — rzekł Remy, nie odpowiadając na pytanie Bussego. — A co, jak pięknie cię wznosi ze swoją fasadą od ulicy i wieżą od ogrodu?... Założę się, że pan nigdy na niego nie zwracałeś uwagi.
— W rzeczy samej, nie znam go wcale.
Nietylko Bussy nie znał kościółka Maryi Egipcyanki, była to bowiem świątynia ludowa i znana pod nazwiskiem kaplicy Qocqheron.
— Wiedząc, jak się nazywa ten kościółek, i znając jego powierzchowność, wejdźmy wewnątrz aby obejrzeć szyby kolorowe w nawie, które godne są widzenia.
Bussy spojrzał na lekarza i widział, jak po jego ustach słodki przesuwał się uśmiech, co przekonało go, że młodzieniec inny miał cel prowadzenia do kościoła, oprócz pokazania szyb kolorowych, tem pewniej, że noc już zapadała, i dojrzeć ich nie było podobna.
Przecież niektóre przedmioty widzieć było można, albowiem chór był oświetlony.
Przedmiotami temi były, malowidła z XVI wieku, podobne włoskim, które dzięki łagodnemu klimatowi, pozostały tam jeszcze, u nas zaś, tak przez wilgoć, jak przez wandalizm, jednocześnie z wiarą, zniknęły.
Artysta z rozkazu Franciszka I-go, przedstawił na murze życie Maryi Egipcyanki.
W liczbie rozmaitych przedmiotów, należących do życia świętej, artysta mniej znający anatomię jak historyę, przedstawił ową przykrą chwilę, w której Marya nie mając czem zapłacić przewoźnika, sama się jemu w nagrodę oddaję.
Mimo czci dla nawróconej Maryi Egipcyanki, wielu znajdowało stosownem opuścić ten ustęp życia, albo go mniej naiwnie traktować.
Bussy spojrzał na Remyego, który z wielkiem zajęciem malowidłu się przypatrywał.
— Czy masz chęć obudzić we mue myśli anakreontyczue?... — zapytał. — Jeśli to było twoim zamiarem, omyliłeś się, i lepiej niedorostków byś tu sprowadził.
— Boże uchowaj... — odpowiedział Haudouin.
— A więc?...
— Trudno wyłupić oczy, dlatego, że się tu weszło.
— A zatem przyznaj, że jakiś inny miałeś zamiar.
— Bynajmniej.
— Kiedy tak, to idźmy.
Haudouin lekko za rękę przytrzymał Bussego.
— Ponieważ wszyscy wychodzą — rzekł po chwili — idźmy za niemu Bussy roztargniony i obojętny, skierował się ku drzwiom.
— Jakto!.. — zawołał Remy — pan chcesz wyjść, nie przeżegnawszy się wodą święconą?...
Bussy, posłuszny jak dziecię, udał się dc kropielnicy.
Remy korzystał z tej chwili, aby dać znak kobiecie, która zbliżyła się ku miejscu, gdzie stanął Bussy.
Kiedy hrabia wyciągnął rękę do kropielnicy, wyrobionej w kształcie muszli, trzymanej przez dwóch murzynów z czarnego marmuru, ręka czerwonawa i dość duża, jednak kobieca, umaczała palec w wodzie.
Bussy spojrzał w twarz kobiecie, cofnął się i zbladł, bo poznał Gertrudę osłoniętą czarną zasłoną.
Stał, zapomniawszy się przeżegnać, a Gertruda kłaniając się, przeszła około niego.
O dwa kroki za nią, szła kobieta starannie odziana płaszczem jedwabnym; kształty prześliczne tej niewiasty, dały poznać Bussemu, że tylko jedna jest taka na świecie.
Remy nic nie mówił, lecz patrzył; Bussy zrozumiał nareszcie, dlaczego wyprowadzono go z domu i zaciągnięto aż do kościoła Maryi Egipcyanki.
Udał się za tą kobietą, a Remy za nim.
Zabawną byłaby ta processya, z czterech złożona osób, idących za sobą w równej odległości, gdyby smutek i bladość dwóch z nich nie zdradzała cierpień.
Gertruda idąc naprzód, zwróciła się na ulicę Montmartre, zrobiła na niej kilka kroków i nagle zeszła na prawo, w przejście gdzie była brama otwarta.
Bussy wahał się.
— A co panie hrabio — rzekł Remy — czy chcesz, abym ci na pięty nastąpił?
Bussy szedł dalej.
Gertruda przeszła bramę, za nią jej pani.
Hauduoin parę wyrazów przemówił do przewodniczki, następnie poszedł z nią razem.
Była godzina siódma wieczorem pierwszych dni maja; powietrze ciepłe, wiosenne, drzewa okryły się już zielonością.
Bussy spojrzał na mały ogródek, pięćdziesiąt stóp zaledwie rozległy, otoczony wysokim murem, po którym piął się bluszcz i dzikie wino.
Lilie, zaledwie rozwite, roztaczały woń cudną, a młodzieniec odradzający się wobec pięknej i ukochanej przez siebie kobiety, zadrżał pomimo woli.
Pod jaśminową altaną stała drewniana ławeczka, przyparta do muru kościoła. Dyana usiadła na niej, spuściła oczy i trzymany goździk w zamyśleniu z liści obrywała.
Słowik ukryty w sąsiednim kasztanie, zaczął długą i melancholijną piosnkę, która niekiedy wysokiemi wystrzelała tonami.
Bussy został sam w ogrodzie z panią de Monsoreau, bo Gertruda i Remy oddalili się; zbliżył się do Dyany, a ona podniosła głowę.
— Panie hrabio — rzekła głosem bojaźliwym, każdy wybieg jest niegodnym. Zastając mię w kościele Maryi Egipcyanki, nie przypisuj tego trafowi...
— Nie, pani, Haudouin wyprowadził mię z domu, lecz nie wiedziałem w jakim celu.
— Wiem o tom — odpowiedziała Dyana, Remy przymusił cię panie, abyś wszedł do kościoła.
— Bynajmniej, tylko nie wiedziałem...
— Chciałeś pan powiedzieć — mówła Dyana wznosząc łzami zroszone oczy, że gdybyś wiedział po co cię Remy prowadzi, nie byłbyś przyszedł.
— A! pani!
— To byłoby słusznem, panie. Znakomitą wyświadczyłeś mi pan przysługę, a ja nawet nie podziękowałam ci za nią. Przebacz mi i...
— Pani...
Bussy zaciął się, będąc pomięszany; ani myśleć, ani wyrazów znaleźć nie zdołał.
— Chciałem ci panie dowieść — mówiła Dyana — że nie jestem niewdzięczną, ani nie zapominam o przysługach. Pan Remy był odemnie proszony, abym się z tobą panie widzieć mogła i przebacz mi, jeżeli krok ten znajdujesz niestosownym.
Bussy położył rękę na sercu.
— A! pani — rzekł — jak możesz tak myśleć.
Myśli zaczęły się porządkować w zbolałej głowie Busscgo, zdawało mu się, że przyjemne tchnienie wieczora zerwało mu pomrokę z oczów.
— Wiem — mówiła Dyana — więcej mająca siły jako przygotowana na widzenie się z Bussym, wiem ile pan miałeś przykrości w wypełnieniu zleceń moich. Znam całą twoję delikatność i umiem ją cenić. Osądź pan z tego, ile musiałam wycierpieć na samo wspomnienie, że nie znasz uczuć serca mojego.
— Pani, od trzech dni chorowałem.
— Wiem o tem — odpowiedziała Dyana, rumieniąc się — więcej od pana cierpiałam, bo pan Kemy mówił mi, albo raczej dał do zrozumienia, że...
— Że twoje zapomnienie pani, spowodowało chorobę. O! to prawda.
— Zatem, powinnam była to uczynić — rzekła pani Monsoreau. Widzę cię panie, dziękuję za twoje najlepsze chęci i dozgonną wdzięczność przyrzekam.
Bussy smutnie potrząsł głową, i nic nie odpowiedział.
— Czy pan wątpisz?... — zapytała Dyana.
— Pani — odparł Bussy — jak kto może, tak daje oznaki przychylności; wiedziałaś, że jestem, gdy byłaś przedstawioną na dworze, widziałaś mnie przed sobą, czułaś moje spojrzenia i oczów nie raczyłaś na mnie zwrócić; nie dałaś mi poznać niczem, że wiesz o mnie, że mnie poznajesz, że nawet pamiętasz.
Dyana tak smutnie spojrzała na Bussego, że ten uczuł się wzruszonym.
— Przebacz pani — rzekł po chwili, ty nie jesteś podobną do innych kobiet, a jednak postąpiłaś jak istota zwyczajna: to małżeństwo...
— Wiesz pan, jak mnie przymuszono do niego.
— Można było je zerwać.
— Niepodobna.
— Alboż nic panią nie upewniało, że człowiek pełen poświęcenia czuwa nad tobą?
Dyana spuściła oczy.
— Tegom się najbardziej lękała — rzekła.
— Otóż dla czego pani mnie poświęciłaś. O! pomyśl, czem dla mnie życie od chwili, kiedy do kogo innego należysz.
— Panie — rzekła hrabina z godnością — kobieta bez straty nie zmienia nazwiska, osobliwie gdy żyje dwóch ludzi: jeden, który jej daje nazwisko, drugi, którego się nazwiska wyrzeka.
— Więc pani przełożyłaś nazwisko Monsoreau?
— Czy tak pan sądzisz? Tem lepiej.
Oczy jej napełniły się łzami.
Bussy widząc jak głowa Dyany skłania się na piersi, postąpił ku niej.
— Zatem — rzekł — jestem tem, czem byłem. dawniej, to jest: obcym dla ciebie.
— Niestety!... — odpowiedziała Dyana.
— Twoje pani milczenie zanadto wymowne.
— Inaczej mówić nie mogę.
— Jest to następstwem przedstawienia się w Luwrze. Tam nie widziałaś mnie pani, tutaj nie mówisz do mnie.
— W Luwrze był przy mnie pan de Monsoreau, ustawicznie patrzył, a jest zazdrosny.
— Zazdrosny! Czegóż mu jeszcze potrzeba; posiadając szczęście, czegóż komu może zazdrościć?
— Mówię ci panie, że jest zazdrosny; od kilku dni uważał jakiegoś mężczyznę, przechodzącego koło nowego naszego mieszkania.
— Więc państwo opuścili dom przy ulicy świętego Antoniego?
— Jak to!.. — zawołała Dyana, uniesiona gwałtownem uczuciem — więc tym mężczyzną, nie pan byłeś?...
— Pani, od chwili, jak twój związek stał się wiadomym, od chwili, jak byłaś w Luwrze, jak na mnie spojrzeć nie chciałaś, gorączka mię trawi i konam; twój mąż nie może być o mnie zazdrosnym, bom się niepokazywał nawet.
— Jeżeli, panie hrabio, pragnąłeś mnie widzieć, podziękuj temu nieznajomemu, albowiem znając pana de Monsoreau, chciałam ci koniecznie powiedzieć: „Panie, nie narażaj się i nie czyń mnie nieszczęśliwą”.
— Uspokój się, pani, powtarzam, że to nie ja byłem.
— Teraz pozwól mi pan skończyć, co chciałam powiedzieć. Z obawy o tego człowieka, którego ja nie znam, ale który zapewne znany jest panu de Monsoreau, muszę opuścić Paryż, a ta rozmowa nasza jest ostatnią. Jutro wyjeżdżam do Meridor.
— Pani wyjeżdżasz! — zawołał Bussy.
— Nie ma innego środka uspokojenia pana de Monsoreau, innym sposobem i mojej nie odzyskam spokojności. Prócz tego, ja nie lubię Paryża, Luwru, dworu, zdaje mi się nawet, że całego świata nienawidzę. Chcę odosobnić się, powrócić do moich dziewiczych wspomnień, chcę odżyć przeszłością i odetchnąć na łonie pięknej natury. Mój ojciec towarzyszyć mi będzie; w domu, zastanę państwa de Saint-Luc, w których spodziewam się znaleźć pociechę. Żegnam cię, panie Bussy.
Bussy zakrył twarz rękami.
— Zatem dla mnie — rzekł — wszystko stracone.
— Co pan mówisz? ~~ zapytała Dyana, podnosząc się.
— Mówię pani, że człowiek, dla którego oddalasz się, który mię pozbawia rozkoszy oddychania jednym z tobą powietrzem, który mi ciebie usuwa z oczów, jest śmiertelnym moim nieprzyjacielem i chociażbym miał zginąć, nigdy mu tego nie przebaczę.
— Panie hrabio!...
— Nędznik!... — zawołał Bussy — więc mu niedosyć najpiękniejszą, najczystszą i najmilszą posiadać kobietę!.. Potwór, jeszcze jest zazdrosnym i chciałby świat cały pochłonąć.
— Uspokój się, hrabio — może on da się usprawiedliwić.
— Usprawiedliwić!... i ty pani, jego bierzesz w obronę?
— O, gdybyś pan wiedział... mówiła Dyana, zakrywając twarz rękami, aby Bussy nie dostrzegł rumieńca.
— Gdybym wiedział... o!.. ja wiem rzecz jednę, ale przykro ją wymienić, że on jest twoim mężem.
Na te wyrazy, młoda kobieta, dotykając gorącej ręki Bussego, uciekła lekka jak cień; znalazłszy Gertrudę, ujęła ją za rękę i wyszła śpiesznie, zanim Bussy zdołał spostrzedz, że jej już nie ma.
Westchnął i zachwiał się.
Przybył Remy, zatrzymał go w swoich objęciach i posadził na ławce, którą dopiero co opuściła Dyana.

Koniec tomu trzeciego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.